Znaleziono 347 elementów dla „”
- Szymon Florczyk – sześć wierszy
Inna muzyka Kiedy nadchodzi jest jak pogłos batuty odbitej tuż nad powierzchnią wody w głębokiej studni Nagle trwa od samego początku który w pozłocie herbaty płótnie nieba wydłużonym cieniu jabłonki nie przepowiada żadnego potem a przestrzeń zagięta w krąg dźwięczy podobnie do bransoletki zsuwającej się wolno z nadgarstka Wtedy rodzi się wiersz wyfruwa z dłoni nie wraca kluczenie trzeba mi jechać, patrzeć, chłonąć. a może jedynie wykonywać ruchy? niemniej rośnie ten głód kolorytu jaki się jeszcze mną nie odmieniał. i oto są kamienice, kościoły ciut starsze, wieże wznioślejsze, bruk nieco twardszy, cegła czerwieńsza, a mostki gościnniej ugięte nad żywszą falą. od samego początku jak rewers. prawdziwe nowe gdzieś jakby było, a umyka w zaułkach. rzuca za siebie gazety niby już czytane. więc widzę tylko przypisy do świata? licznych kuzynów widm za źrenicą? już pamiętam: kiedyś to ty nakłuwałaś palcem szarawe niebo. akty pływalne pozwoliłem sobie przeczytać wiersz tak, jak był napisany: nuty, zacieki, dziwne znaki, szumy za uszami, skądś bryza. coś z tego wciąż przepisuje się piaskiem. chrobocze łapkami, chybocze klateczką. pozwoliłem sobie napisać wiersz tak, jak wypuszcza się wstążkę przez palce; teraz wije się gdzieś w półmroku, toczy kółka, plecie smyczkę na przetaczane. blisko życia daleko piszesz na paskach słońca sukiennej kratce w musie owocowym na palcach w skwarze i pocałunku chłodnym kształcie chciałbym żeby te miękkie dłonie pływały pomiędzy wersami doskonale nie rozpuściły się jak powidok albo co gorsza przybrały dziwne kształty puchnąc czymś z dna nim zastygną bezpieczniej mi pisać o literach N.N. czasami znienacka mi gdzieś znikają niektóre palce albo zwyczajnie rzadziej przypominają o swoim istnieniu meldując się tylko w mgliste rocznice i z wczesnym zmierzchem kładą w chłodzie na parapetach czasem zadrapię się w tamtym miejscu na plecach i jakby brakowało blizny albo napisu czyjąś dłonią całej połaci skóry już tak nie czuję przychodzi też chęć by poszperać za uchem w poszukiwaniu głosu ale tam jakiś suchy świerszcz a z lustra spogląda na niego mój cichy wzrok Floreria Na parterze pałacu La Zecca w Watykanie wzrok ściągają dwuskrzydłowe wrota, jak czujny anioł, choć niemal zawsze lekko uchylone. Za nimi jest świat zebranych z wielu pokoi zabytkowych mebli, które mogą wypożyczać tymczasowi mieszkańcy. W zgęstniałym powietrzu drzemią tapicerowane fotele i krzesła, toaletki, komody i ciężkie, pojemne szafy, obrazy i wazony, zastawy i serwety. Unikatowe jak życia, do wypożyczenia od ręki. Jak zabytkowy stół, do końca zeszłego lata uświetniający dzienny pokój budyneczku w ogrodach watykańskich. Ma dwie płaskie, szerokie szuflady. W prawej szufladzie dłoń szukała w pośpiechu dokumentów, potem przez chwilę czuć było zapach olejku walerianowego, po czym mieszkanie zostało opróżnione przez pracowników magazynu meblowego i wreszcie kolejni lokatorzy mogą przebierać wśród przedmiotów. Nierealnie zadbane, lśniące jak nowe i niezmienne, oplecione głęboką i miękką niewiedzą, dlaczego złuszczają się z nich jedynie słowa. Tylko zgarbiony konserwator głaszcze politurę i czule przemawia niech ktoś udzieli eutanazji tym meblom, bo trwają i trwają, a to nieludzkie, takie nieludzkie. Szymon Florczyk (ur. 1986) – od zawsze mieszka i pracuje w Krakowie. Autor zbioru wierszy Ciało i zgłoska (2024) oraz ilustracji do zbioru haiku Doroty Czerwińskiej nieboziemia (2024). Publikował wiersze m.in. w "Toposie", "Odrze", "eleWatorze", "Migotaniach", "Akancie", "Helikopterze", "Obszarach Przepisanych", "Post Scriptum", "Wytrychu", na stronie "Wydawnictwa J". Wyróżniony w ogólnopolskich konkursach poetyckich „Struna Orficka” (edycja XIII) i „Erotyk na krechę” (edycja V). Jako amator próbuje sił również w muzyce z pogranicza rocka i klasyki.
- Cztery razy OuLiPo
OuLiPo (Ouvroir de Littérature Potentielle, czyli „Warsztat Literatury Potencjalnej”) to międzynarodowa grupa literacka założona w 1960 roku przez francuskich pisarzy i matematyków, w tym Raymonda Queneau i François Le Lionnaisa. Jej członkowie eksperymentują z formą literacką, stosując ograniczenia formalne, matematyczne i lingwistyczne, aby pobudzić kreatywność. Celem grupy jest poszukiwanie nowych, niekonwencjonalnych sposobów tworzenia literatury poprzez rygorystyczne reguły, takie jak pisanie bez użycia określonych liter czy korzystanie z matematycznych struktur. OuLiPo to jedna z najdłużej działających grup literackich. Jej członkowie porównują siebie do „szczurów konstruujących labirynt”, sami wybierając wyjście z niego. Przykłady ich dzieł to Sto tysięcy miliardów wierszy Raymonda Queneau, powieść La disparition Georges’a Pereca napisana bez litery „e”, oraz Kiedy zimową nocą podróżny Italo Calvino – hiperpowieść. Frédéric Forte Mężczyzna, król, dziewczyna rzeczy rozrzucone losowo po świecie troszeczkę na początku i pierwsza pieśń opowiadająca że: my nasze próbne galopy (nasze zamki w Hiszpanii) wszystko piękniejsze w nieładzie najwyraźniej / ale nikt nie jest pewien czym stanie się muzyka – na ulicy, którą idziesz w pobliżu zawsze pozytywny w słońcu (z, bez) "czy zamieszkałbyś w domku dla lalek? nawet antysejsmicznym?” – procesja utknęła w środku ulicznego ruchu: znaczenie ruchu staje się trudne do odczytania, pasmo przenoszenia głosy liturgiczne – „dobrze, pies, w gruncie rzeczy” pytam sam siebie jak zwolnić nocne obiekty / to pytanie o pustkę pomiędzy postaciami, zdaniami (o ile takie są) : w końcu, odległość czym ją wypełnić? – albo następnie poukładać zwierzęta, obrazy : bąbelki w kształcie króliczka, który pęka! wybuchają , nie służą niczemu / szukamy znajdujemy w tumulcie napompowanym helem powietrze, którego się nie spodziewaliśmy (nie do końca): dwie minuty zaledwie w stanie nieważkości (z wyjątkiem mikrograwitacji którą wywiera na nas pamięć) – tam wszystko jest szorstkie: każdy róg ulicy, rzeczywistości gra od nowa nasyceń „czy jesteśmy zgubieni, w sensie czy to poważne, doktorze?” – uczę się rozwiązywać węzły, to dość skomplikowane czasami jasne: dzień bez techniki niczym niedzielny poranek w idealnym wyczuciu czasu bezczynny / ciała na swoich miejscach w oczarowaniu ………………… ………………… Michelle Grangaud Jabłka i przypływ Samotna noc toczy we mnie niezwykłą i odległą przestrzeń. Jest zima. Jezioro tkwi pokryte szronem wspaniałego lodowca. Świetlistość róż na purpurę święta wylewa szczyptę nieba. Bibelot utrwala w lustrze w salonie swe błyski. Zimowy wieczór. Samotny cień przekracza kamienny próg. Ten sens wypity w bloku słów w locie nagiej czerni ze swym głosem. Oddech wieczoru, w miastach, listowiu, dreszczach jego cienia. Gołąb grucha. Strumień toczy z trawą blask. Już z jednej jeden więcej niż ku nim wszystkim jedno i to samo skrzydło. Paul Fournel Głód Nie wierzę w Boga Lecz wierzę w głód Gdyby Bóg istniał umieściłbym go W pustce którą głód Pustoszy nasze brzuchy Bóg pyszniutki Bóg okropny W zależności od tego czy pustka zostanie wypełniona czy nie zostanie wypełniona Bóg bezwzględny i bezbłędny Dompteur, szofer. Tylko miłość człowiecza Może zakłócić pustkę głodu I sprawić by Bóg powrócił Do swego brzucha W końcu kto nigdy nie marzył, Siedząc na wielkim łożu, O ssaniu jednej po drugiej Kości swej ukochanej? z francuskiego przełożył Adrian Krysiak Eduardo Berti Początek Ojciec i syn idą w milczeniu do szkoły, niecałe piętnaście minut od domu. Ręka jednego, ta mniejsza, gubi się w ręce drugiego; dłoń poci się, a palce lekko drżą. To pierwszy dzień szkoły. Dwie sylwetki poruszają się na tle zachmurzonego nieba. Szkoła mieści się w bardzo starym budynku, niegdyś białym, obecnie szarawym, na wpół ukrytym za cienkimi, powykrzywianymi drzewami. Ze sposobu, w jaki poruszają głowami i rozglądają się na boki, widać, że jeśli nie jest to pierwszy, to co najwyżej drugi raz, kiedy odwiedzają to miejsce, być może po wizycie wstępnej lub zapisach. Ale ten raz liczy się inaczej, to chrzest, krok transcendentalny, dużo rozmawiali między sobą, a także z kobietami w domu: siostrą i matką. Jedna stwierdziła: „Sama bym cię nauczyła czytać i pisać, ale szkoła to co innego, to większe przeżycie”. Druga powiedziała, że jest dumna i pogratulowała mu. Im są bliżej, tym ruch staje się większy. Niektórzy wchodzą do szkoły, inni wychodzą: dzieci w wieku siedmiu, ośmiu, dziesięciu lat; dorośli z kilkoma książkami pod pachą. Uczniowie starszych klas bacznie lustrują pierwszorocznych bez najmniejszego skrępowania. Pierwszoroczni, z drugiej strony, mają rzadki instynkt rozpoznawania się nawzajem, ale brakuje im odwagi i jakiejś zachęty, aby się przywitać. W końcu cisza między nimi dwoma zostaje przerwana. Słychać: „Jestem szczęśliwy”. A także: „Kto by pomyślał?” Na koniec zaś: „Zabrałeś zeszyt i coś do pisania?” Dłonie się rozdzieliły i teraz są bardziej spocone. Nowy uczeń pyta drugiego, tego doświadczonego, czy też tak się czuł pierwszego dnia szkoły. „Oczywiście” – pada odpowiedź. Nowy uczeń uśmiecha się. Potem przychodzi mu do głowy, żeby powiedzieć: „A co, jeśli inni uczniowie…”, ale podmuch wiatru rozwiewa koniec zdania. „Już o tym rozmawialiśmy, nie ma co myśleć o innych!” – słychać pośród przywróconej ciszy. Obaj idą dalej, nie trzymają się już jednak za ręce, ich kroki są tak równe, że jeden wydaje się młodym odbiciem drugiego, i jak niektóre zespoły muzyczne nagle milkną jak na zawołanie, w doskonałym zgraniu, bez najmniejszego znaku zapowiadającego manewr, w prawie identyczny sposób zatrzymują się w tym samym momencie, w całkowitej synchronizacji, i jeden delikatnie klepie lekko przygarbione plecy drugiego. „Na rogu jest kawiarnia, widzisz?” – pyta ten, który klepał. „Tak, widzę, dlaczego?”„Będę tam na ciebie czekał, tato. Dobrze?” „Tak, dobrze” – drugi odpowiada nieco mechanicznie. Dopiero po kilku krokach (jest już w szkole, już to zrobił, a jego stopy stoją na patio) odwraca się i krzyczy w kierunku pleców syna: „To trzy godziny! Co będziesz robić tak długo?” Uśmiechając się z daleka, syn wyjmuje książkę, którą trzymał w kieszeni, i, otwarłszy ją, udaje, że czyta, gest, którego nigdy wcześniej nie odważył się uczynić ze względu na dawny dyskomfort, który nadal powstrzymuje zarówno jego, jak i kobiety w domu, przed czytaniem w obecności ojca magazynu, książki czy czego bądź. Gest nie wyszedł źle, wręcz przeciwnie. I zbliża się do kawiarni, wymachując książką, dobrze widoczną, jak ktoś z dumą prezentujący trofeum, niczym ktoś niosący ostrożnie coś cennego. W tej książce, powiadają, znajdują się litery, które jego ojciec wkrótce wreszcie pozna. Opowiadanie pochodzi z tomu „Lo inolvidable”. Z języka hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak. Frédéric Forte (ur. 1973) – francuski poeta. Od 2005 członek OuLiPo. Prezentowany utwór pochodzi z tomu Dire ouf. Michelle Grangaud (1941–2022) – francuska poetka. Przyjęta do OuLiPo w 1995. Prezentowany utwór pochodzi z tomu Poèmes fondus. Paul Fournel (ur. 1947) – francuski pisarz i poeta. Nagrodzony Prix Goncourt de la nouvelle. Przyjęty do OuLiPo w 1972. W latach 2003–2017 pełnił funkcję przewodniczącego grupy. Prezentowany wiersz pochodzi z tomu Le Bel Appétit. Eduardo Berti (ur. 1964) — argentyński pisarz i tłumacz, od prawie trzydziestu lat mieszkający w Paryżu. Od dziesięciu członek OuLiPo.
- Elizabeth Bishop – dwa wiersze
Maniery Dla dziecka z 1918 roku Usiadłam wygodnie przy dziadku na wozie; od razu powiedział, co robić przystoi: „Jeżeli się mija człowieka na szosie, wypada zagadać, grzecznie się ukłonić.” Mijaliśmy kogoś zupełnie obcego, a dziadek w kapelusz leciutko go stuknął: „O, dzień dobry, panu. Ciepły dzień, wspaniały.” I, mówiąc to samo, powtórzyłam ukłon. Szedł znajomy chłopiec z oswojoną wroną, wbiła mu się w ramię i skrzydła podniosła. – Każdemu pieszemu proponuj podwózkę, nie zapomnij o tym, gdy będziesz dorosła – powiedział mi dziadek. Willy siadł na kozioł, ale wrona kracząc, wysoko się wzbiła. A ja się zmartwiłam: skąd miałaby wiedzieć, którędy polecieć, gdyby się zgubiła? A ptak niedaleko leciał po kolei od słupka do słupka, o włos nas wyprzedzał. Gdy Willy zagwizdał, wrona zakrakała. – Ale jest wspaniała – dziadek mi powiedział – dobrze wychowana. I zobacz, jak ładnie odpowiada, kiedy przyzywa ją Willy. Ludziom i zwierzętom trzeba dobrych manier. Pamiętajcie zawsze, że warto być miłym. Mijały nas auta, rozpędzone koła twarze pasażerów kurzem zasłaniały. A mimo to grzecznie i na całe gardło: „O, dzień dobry! Jaki ciepły dzień! Wspaniały!” A u stóp Hustler Hill dziadek nagle uznał, że klaczy brakuje rozpędu i siły, dlatego pod górę szliśmy koło wozu – do tego nas dobre maniery skłoniły. Sen pory letniej Ta przystań może przyjąć małą flotę, mimo że z roku na rok się zapada. Spotkasz na brzegu albo w głębi lądu dwóch wielkoludów, karła i idiotę, zetkniesz się w rynku z gładkim sklepikarzem, mocno śpi, dzwonek jest na kontuarze, i z naszą pełną ciepła gospodynią, sądząc po hafcie jej krawcem jest karzeł. Całkiem niedawno miejscowy idiota dał się złośliwej krawcowej skołować – zbierał jagody, znalazły się w rowie. Zadowolona zaczęła chichotać. A nasz pensjonat z widokiem na plażę był niebieski jak surowa makrela i ściany były pokryte pręgami, jak rozmazanym łzami makijażem. Te pelargonie były wyjątkowe, okna od frontu zalały kwiatami, a na podłodze lśniła wykładzina w różne desenie, wielokolorowe. Z lokatorami co wieczór słuchałam na dużym ganku odgłosów puchacza. W płomieniu lampy z białego poroża mozaikowata tapeta błyszczała. Na górze mieszkał nadzwyczaj wysoki syn gospodyni, ponury jąkała; gdy z piętra schodził, ćwiczył zbitki, psioczył na trudne słowa z minionej epoki. Chodził markotny, biorąc się pod boki, a ona była rzutka i wesoła. Klął na swój pokój, że zimny bez kozy, choć pod pierzynę miał tylko dwa kroki. Jaskrawa smuga w nocy nas budziła, szła jak lunatyk coraz bliżej morza, latarnia święcąc, dając statkom sygnał, o przekroczeniu widnokręgu śniła. przełożył Jacek Świerk Elizabeth Bishop (1911-1979) – amerykańska poetka, tłumaczka i powieściopisarka, jedna z najważniejszych poetek anglojęzycznych XX w. W latach 1929-1934 studiowała w Vassar College. Po studiach zaprzyjaźniła się z Robertem Lowellem, który wywarł na nią wielki wpływ. W 1956 otrzymała Nagrodę Pulitzera za tom North & South - A Cold Spring . Mieszkała w Nowym Jorku, Paryżu, San Francisco, Meksyku, Brazylii. Przed śmiercią powróciła do Bostonu.
- Barbara Sinica – Ona
Było nam dobrze, prawie idealnie, to ona wszystko zepsuła. Kiedy się wprowadziłaś, mieszkanie od razu przestało byc moje i zrobiło się nasze. Było w sam raz dla dwóch osób, salon, sypialnia, kuchnia i łazienka. Bardzo szybko oswoiłaś przestrzeń, przestałaś liczyć kroki, wołać mnie, kiedy chciałaś pójść do toalety. Lubiłaś robić wszystko przodem do lustra a ja patrzyłam na ciebie, kiedy myłaś zęby oparta brzuchem o zlew. Wiem, że się gapisz - śmiałaś się wargami różowymi od pasty, robiłaś głupie miny, ja robiłam ci zdjęcia. Potem nasze ciała parowały, skraplałyśmy się na kafelkach, raz ugryzłaś mnie w środek dłoni. Wieczorami wsuwałam ręce pod twój sweter, jakbym wchodziła pod skórę. Opowiadałam ci filmy z Netflixa, szeptałam do ucha i palcami pisałam po plecach. Moje dłonie pasowały do twoich łopatek. Było nam dobrze, prawie idealnie. Wychodziłyśmy, ale nigdy na spacer, zabroniłaś używać tego słowa. Na spacer wyprowadza się psa. Wychodziłyśmy, a na zewnątrz byli ludzie, czasem pojedynczy, częściej pozrastani ze sobą, podwójni i grupowi. My też byłyśmy pozrastane, pozszywane, prawie nie było widać szwów. Pasowałyśmy do siebie nawzajem i razem do świata. Chodziłysmy na filmy z audiodeskrypcją, ale w trakcie zdejmowałaś słuchawki, żeby słuchać mojej wersji, aż stawała się twoją. Nocą oddychałaś w moje włosy a ja bałam się, że jak zasnę to przestaniesz. Budził nas ryk twojej playlisty, wyskakiwałam z łóżka, żeby zrobić ci tosty a potem biegłam do pracy, żeby cię oglądać na kamerce przez osiem godzin. Któregoś dnia przeoczyłam moment, kiedy się przewróciłaś, potknęłaś o moje rozrzucone klapki. Wpadłam do mieszkania, ale była już z tobą sąsiadka, przykleiła ci plaster, zrobiła herbatę. Patrzyła na mnie jak na złą matkę. To wtedy pierwszy raz pomyślałam, że jestem niewystarczająca i trzeba mnie kimś uzupełnić. Na początku w ogóle nie chciałaś o tym słyszeć. Mówiłaś, że przecież jest nam dobrze, prawie idealnie. Że powinnam bardziej ci ufać, pozwolić popełniać błędy. Popisywałaś się, tańczyłaś po mieszkaniu z talerzami w obu dłoniach. W końcu udało mi się ciebie przekonać i zaczęłyśmy rozmawiać o niej. Chciałaś wiedzieć, jak wygląda, czy będzie do ciebie pasować. Po pierwszym spotkaniu przestałaś się bać, zaczęłaś tęsknić. Cieszyłam się razem z tobą, chociaż wszystko działo się tak szybko. Patrzyłam na was, jak uczycie się siebie, ona ufnie, ty zachłannie. Wprowadziła się już po dwóch tygodniach, nie byłam gotowa. Ty za to tak. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze, cała byłaś oczekiwaniem, ściskałaś moją dłoń jakby nie była częścią mnie tylko terapeutycznym glutkiem. Pamiętam zapach, który przyniosła, do tej pory nie mogę wywabić go ze ścian, jest odporny na każdą chemię. I pamiętam jej spojrzenie - nikt tak nie patrzył w całej historii patrzenia, jak ona na ciebie. Nie mogłam jej dotykać, tak było w instrukcjach i umowach, które sama ci przeczytałam. Rozumiałam, że potrzebujecie przestrzeni, że musicie ćwiczyć, że to wymaga pracy. Czyściłam blaty, przesuwałam przedmioty, dotykałam powietrze. Nagle nie miałaś czasu dla moich dłoni, porzuciłaś je, myślałam że tymczasowo. Były głodne, ja byłam głodna, zagryzałam to, co rosło we mnie, zajadałam czym popadło, zamieszkałam w lodówce, na półce z nabiałem. Najpierw wychodziłyśmy we trzy, ja trochę z tyłu, tak na wszelki wypadek. Potem udawało wam się mnie gubić, odpadałam od was jak rakieta wspomagająca od wahadłowca startującego w kosmos. Czekałam przy oknie i jadłam, obgryzałam skórki przy paznokciach. Wracałyście coraz później, zmęczone i szczęśliwe, nie mogłaś przestać gadać o tym, jak daleko doszłyście, z kim rozmawiałaś, o przygodach w tramwaju i w sklepie. Zabierała cię na filmy z audiodeskrypcją, i potem mówiłaś, że jednak były o czymś innym, niż ci opowiadałam. Słowo spacer wróciło do łask. Wyprowadzałyście siebie nawzajem. Nocą spałaś z ręką na jej głowie, oddychałaś w przestrzeń. Kładłam dłonie na twoich łopatkach, unosiły się i opadały spokojnie. Bałam się, że jak zasnę to obudzę się na podłodze, a ona będzie leżeć obok ciebie. Wychodziłam sama, ale już nie pasowałam do świata, taka pojedyncza. Wszędzie było pełno ludzi pozrastanych ze sobą, porośniętych dziećmi na plecach, plecami na dłoniach. Przynosiłam do ciebie płacz opakowany w folię bąbelkową. Ona podnosiła głowę i celowała we mnie mokrym nosem - bąbelki pękały. Ty wychodziłaś do kuchni, do drugiego pokoju. Unikałaś mnie takiej. Patrzyłam na was z półki z nabiałem, z rury odkurzacza, dławiłam się kłakami. Chcę opowiadać ci tę historię, bo to jedyne, co mam. Mówię w ramę łóżka, w materac, poniżej twojego ciała, może zdążę jeszcze trochę, zanim się obudzisz. Odkąd zabroniłaś mi się odzywać, słowa rosną w ustach przez cały dzień, puchną w gardle, nie nadążam z przełykaniem. To jedyny pokarm, na jaki zasługuję. Psia karma. Najtrudniej było zrobić tę ranę. Miałam wprawę w gryzieniu, ale to musiało wyglądać naprawdę poważnie. Nie wystarczyły zęby, użyłam ostrych narzędzi. Po wszystkim pobiegłam po nią. Nie wiem, dlaczego poszła ze mną, nigdy wcześniej tego nie robiłyśmy. Nie próbowała cię budzić, pewnie myślała, że to jakieś podchody. Jej ufność mnie zatrzymała. Ale tylko przez chwilę. Szłyśmy do auta powoli, jakby na spacer, jej czerwone szelki odbijały się w kałużach. Wiem, bo patrzyłam tylko w dół. Stałyśmy chwilę w deszczu, ona delikatnie traciła objętość, a ja zwlekałam z otwarciem drzwi. Jakbym miała irracjonalną nadzieję, że skurczy się do bezpiecznego rozmiaru, tak, żebyśmy mogły jakoś zmieścić ją w naszym życiu. W aucie zdjęłam jej szelki. Bez nich zrobiła się harda, patrzyła jak dziecko, które musiało przedwcześnie dorosnąć. Przekręciłam kluczyk. Kiedy dojechałyśmy na miejsce nie chciała wyjść z samochodu. Myślałam, że będzie wyć za tobą a ona tylko siedziała i patrzyła w ciemność. Powiedziałam im, że ugryzła mnie w środek dłoni, pokazałam ranę. Nikt mi nie uwierzył, ale i tak ją zabrali, ze względu na bezpieczeństwo. Jej, nie moje. Wracałam powoli, wiozłam szelki na siedzeniu pasażera. Ostrożnie, jakby ona wciąż w nich była. Twój krzyk usłyszałam już na klatce schodowej. Ale to nie byłaś ty, po prostu dziecko sąsiadki miało zły sen. Kiedy weszłam, siedziałaś na łóżku. Od razu skręciłam do kuchni, ułożyłam się na podłodze. Patrzę na plamkę światła na twojej brodzie, czekam aż przesunie się wyżej, wejdzie ci do ust. Zakładam się sama ze sobą, czy zdąży dotknąć twoich warg, zanim otworzysz oczy. Poprawiam szelki, węszę, nie wiem, w jakim nastroju się obudzisz. Basia Sinica – fotografka, nauczycielka, animatorka, mieszka w Poznaniu. Publikowała m.in . w „Zadrze”, „Tlenie Literackim”, „Stronie Czynnej”, „Helikopterze”. Finalistka połowu Biura Literackiego, laureatka konkursu Empik Go na scenariusz serialu audio.
- Jacenty Dędek – Urbs, Urbis
Zdjęcia z tego zestawu łączy podróż przez Polskę, przez miasta, których nazwy nie pojawiają się zbyt często w mediach ogólnopolskich. Kilkudziesięciotysięczne ośrodki, ani duże, ani małe, życie się toczy w nich swoim rytmem. Z perspektywy centrum są obrzeżami. Jacenty Dędek – fotograf. Zajmuje się portretem i dokumentem. Publikował w prasie (m.in. „Duży Format”, „Polityka”, „Newsweek” i inne). Przez prawie dziesięć lat współpracował z magazynem „National Geographic Polska”, dla którego przygotował kilkanaście autorskich reportaży. Laureat konkursów fotografii prasowej w Polsce. Trzykrotny stypendysta MKiDN. Od kilkunastu lat najchętniej pracuje nad własnymi tematami. Najbardziej interesują go rzeczy zwykłe, dziejące się na marginesie głównych wydarzeń, ale zawsze blisko człowieka. W 2020 r. wydał album portretprowincji.pl , będący efektem prawie siedmioletniej podróży po małomiasteczkowej Polsce. Razem z żoną Katarzyną odwiedził kilkaset miejscowości poniżej 30 tys. mieszkańców, we wszystkich województwach. Jego najnowszy projekt Credo , to osobista historia o miejscu, tożsamości, ludziach bliskich i nieznajomych, o pamięci zapisanej w materii miasta. https://www.instagram.com/jacentydedek/ https://www.jacentydedek.pl/
- Władysław Edelman – proza
Świder Wpadłem na to przy goleniu. Stłukłem goleń o jakiś występ i oglądałem ją z bliska zastanawiając się, czy nie zrobiłem sobie krzywdy. No bo jak to bez golenia. Bez sprawnego golenia. Ale nie, wszystko było dobrze, tylko że wtedy to się stało, wtedy na to wpadłem. I się przewróciło. Podniosłem to i obejrzałem dokładnie. Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra. Miękkie toto, rozlazłe, pokręcone. To do czego taki świder? Do niczego. Do Nietzschego? Tego Nietzschego? Fryderyka? A co on może mieć z tym wspólnego? Nie, ten trop do niczego nie prowadzi. To błędny trop. Trop, trop... - myślałem intensywnie. Na śniegu czasem są tropy, a tu śniegu jak na lekarstwo. Zresztą, kto słyszał żeby robić lekarstwo ze śniegu? Chyba jakiś bałwan. Może więc tu jest jakiś błąd, językowy na przykład. Jest, a raczej był, bo wszystko już było. W czasie przeszłym. Może zatem to błędny trop, może to... trop trup? Albo trupa jakaś. Cyrkowa. No dobrze, ale co cyrkowcy mają do Nietzschego? Jeśli są do niczego, to nikt nie przyjdzie na ich występ, to jasne. Chyba, że będzie to występ na występie. Skalnym. To wtedy tak, bo to niebezpieczne i publiczność będzie chciała zobaczyć. Zobaczyć Neapol i umrzeć - przebiegła mi przez głowę przebiegła myśl. Ale zaraz, zaraz - co ma z tym wspólnego Neapol? Może ma, może tam jest ten występ, na którym będzie występ. I czy Nietzsche na ten występ przyjdzie? Strasznie to się zagmatwało, zostawmy ten trop, bo nie dość, że cyrkowa trupa, to jeszcze mogą być z tego jakieś trupy. I w dodatku wszystko przez goleń. Dobrze, że przez jedną. Bo jakby to były dwie golenie to byłoby to przez golenie. A ja się przecież nie golę. Bo golenie jest do niczego. Nie do Nietzschego, tylko do niczego nie jest potrzebne. No, chyba, że nad Świdrem, ale to już zupełnie inna para kaloszy. W takich kaloszach to można stanąć na środku Świdra i nawet się ogolić. Czajnik I nagle z nieba spadł czajnik. Może nie dokładnie spadł, tylko zawisł jakieś dwa metry nad ziemią i tam pozostał. Spadały już u nas spodki, nic w tym niezwykłego, wiadomo, awaria zasilania, chłopcy z procy kamieniami celują, to i który czasem trafi. Gruchnie taki spodek na pole, potłucze się, porozłażą się te małe zielone po krzakach i tyle ich widać. Nikt już ich u nas nie szuka, bo szkody nie robią, zadomowiły się. Czasem tylko jajka wybiorą z kurnika, jak im promieniowania energetycznego zabraknie. Ogólnie dobre z nich stworki. A tu – czajnik. I nie rozbił się, tylko dynda nad ziemią, jakby na jakiejś poduszce magnetycznej lub na niewidocznej lince wisiał. I duży taki, ze cztery razy większy jak nasze, ludzkie. Co u licha, myślę. Zawołałem szwagra, wzięliśmy widły, latarki i idziemy na pole. Wieczór już był, ciemno choć oko wykol, a na polu widno jak w remizie na zabawie. Władek elektrykiem był w POM-ie za tamtego ustroju to się go pytam: co to? A on, że czajnik. Bezprzewodowy. Władek miał rękawice gumowe, to go wziął i niesiemy do proboszcza, żeby spytać, co z nim zrobić. Na plebanii ciemno, ale pukamy, zachodzimy, mówimy: czajnik mamy. Bezprzewodowy on jest, spadł dziś na moje pole, nie rozbił się i świeci, mówię. Proboszcz uczony człowiek był, na czajnik spojrzał i od razu rzecze: światłość wiekuista! Musicie go tu zostawić, do oświetlenia kościoła się nada. No i został on u księdza i teraz wisi bezprzewodowo w kościele i świeci dzień i noc. Baby przystroiły go wstążeczkami niebieskimi, żółtymi i białymi i nawet fajnie to wygląda. Nocami do kościoła schodzą się tylko te małe zielone, wskakują na niego, pod pokrywkę włażą, energię darmową pobierają. Ale nie przeganiamy ich, bo od tego czasu jajka ginąć przestały. A światłości i tak wystarczy dla wszystkich. Władysław Edelman (ur. 1952) – autor opowiadań, humoresek i wierszy nagradzanych na konkursach ogólnopolskich. Publikuje w Lubuskim Piśmie „Pro Libris”, czasopiśmie „Pasje Literackie” oraz w internecie. W 2022 roku wydał zbiór opowiadań i humoresek Anomalie . W 2024 roku ukazał się tom poezji Niepotrzebne skreślić . Jest członkiem Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów, Literackiego Kabaretu HALLO oraz grupy Minimalist Photography. Mieszka w Zielonej Górze.
- Katarzyna Woydyło – Zapomnij
Nie rok, nie dwa, a całe życie. Złote sygnety, pożółkłe świadectwa chrztu, mleczne zęby i czarne pukle dziecięcych włosów, to wszystko krążyło w naszej rodzinie przez pokolenia. Schowaj to dobrze, zaopiekuj się pamiątkami, to zdjęcie powieś nad łóżkiem, a te kolczyki ubierz w dniu ślubu. Koniecznie. Jeśli ci źle, otrzyj policzki chusteczką babci. Jeśli potrzebujesz zaś przychylności, twój pradziadek zasuszył trzy czterolistne koniczyny w zielniku. Poczęstuj się jedną. Spójrz w niebo, a twój los się nareszcie odmieni. Oni nad nami czuwają. A tutaj list dziadka do babci. Nieczytelny, ale nie szkodzi. To jego pismo, poznaję. Ten list przywiesimy w przedpokoju, będzie współgrał z wnętrzem. Nasze zdjęcia ze ślubu damy w pamiątce młodym. Niech służy im jako przykład, niech i oni będą do końca życia razem. Szczęśliwi? A kto by to spamiętał, lata złączyły się dla nas w jedno. Źle nam razem nie było, dotrwaliśmy razem do teraz. Dom udało nam się zbudować, zapełnić. Pusto nie było, samotnie też nie. To chyba dobrze. Dziewięć kartonów starych encyklopedii, książek medycznych dziadka, trzy kartony książek kucharskich i pamiętników babci. Cudowności śmierdzące wilgocią, z poszarpanymi stronami, albo takimi, co nigdy nie zostały muśnięte poślinionym opuszkiem. Wydania przeterminowane, których nie przyjmie już żadna biblioteka. Książki atrapy, tomy mądrości. Pęczniejące poczucie winy za zmarnowany czas, by wiedzę zdobyć. Tak rozumiem to ja, bo teraz można wszystko szybciej i łatwiej. Bez słów, bez zwierzeń, można coś nie tylko spisać, ale wystukać na klawiaturze, na ekranie telefonu i wyrzucić w próżnię, w oczekiwaniu na to, aż ktoś zareaguje lub nawet skomentuje. Stronami książek medycznych i notatek babci o wszystkich znanych jej zupach mogłabym wytapetować mieszkanie. Nie mogłam jednak nic na ich temat powiedzieć. Nie przeczytałam nawet strony. Karton po kartonie. Strona po stronie. Spaliłam wszystko. No bo odpowiedz mi: Czemu wciąż rościsz sobie prawo, by przywoływać praprzodków do naszego życia za pomocą cudzych wspomnień, lub co gorsza: pary zużytych skórzanych rękawic? Co jeśli kolczyki z perłą, te skradzione pospiesznie fałszywej przyjaciółce, za to że ta odbiła cudzego męża, zostałyby jednak pochowane wraz z samozwańczo ogłoszoną ich właścicielką, a tym samym naszą prababcią, która tak bardzo wtedy z powodu zdrady pradziadka cierpiała? Nie musiałyby wiedzieć o jej hańbie następne pokolenia, nie zakładałyby kolczyków także prawnuczki, jak na złość, w dniu ślubu. Historia sama wytyczyłaby swój koniec. Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym myślałaś, ale własnej śmierci nie da się rozłożyć na pokolenia. Wypełnia zlęknione serce od momentu zauważenia jej zagrożenia, zostaje tylko z jednym człowiekiem zaś do samego końca i to wszystko nie trwa ani sekundy dłużej, niż trzeba. Nie trzeba się zatem z pewnością lękać o uczucie pustki w dniu ostatecznym. Już bardziej o to, co po nas w nadmiarze zostaje. A jednak dopiero po rozmowie z tobą, wróciłam do swojego mieszkania kipiąca pewnością tego, że nie chcę być zapamiętana. Jeśli pamięć bywa dziurawa, albo zwyczajnie krótka, to ja chciałam być tym, co niewarte jej zapełnienia lub kultywowania. Jak ciekawie byłoby żyć tylko przez chwilę, dajmy sobie łaskawie pół wieku, a potem skonać w pamięci wszystkich i ustąpić miejsca następnym historiom. Niech sprawiedliwości stanie się zadość, niech teraz popiszą się inni. Z pewnością istniały żywoty warte spisania, ludzie, których życie wyznaczało kierunek kolejnym. Nie chciałam być jednak dla nikogo wzorem. Wolałam zeskoczyć z konia w galopie, albo kopnąć w tyłek tego, co powiedział, że trzeba mierzyć wysoko. Co ze szczęściem? Takim głupim, cielesnym, lepkim jak roztopione na palcach lody. Beztroskim jak wakacje, po których nie zaczyna się szkoła. Słonym od potu, gorzkim od dymu papierosów, mokrym od łez, głośnym jak mój własny śmiech. Tym miksem zapełniłabym nam dni i pusto by wcale nie było. Samotnie też nie. To chyba dobrze. Katarzyna Woydyło (ur. 1992) – absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie Śląskim i Kursu Pisania Powieści KMLU. Jej opowiadania opublikowane zostały w "Stronie Czynnej", "Tlenie Literackim" oraz w "Epei. Piśmie literackim." Mieszka w Zabrzu.
- Jakub Ząbkiewicz – pięć wierszy
z okazji urodzin rzeźnik przyjechał w samą porę wczesna zima śnieg do kostek niedługo moje urodziny ojciec ostrzy nóż osełką ostrzałką do siekiery lecą iskry jak salwa seria strzałów wiem co to strzał oglądałem westerny po których nosiło mnie nad staw gdzie pasła się siwa koza i stary kozioł przeżuwał mlecze i pozwalał trzymać się za rogi wkrótce dzień dobiegał końca wbito ostrze falą strumień krwi już wpływa do studzienki po urodzinach zostało trochę mleka i mięsa na przyrost kości szkielet z dwustu sześciu kości wydanych na pośmiewisko przyglądała się moim żebrom jedno z nich lewe wygięte wystaje niemalże przebija skórę pod którą jedna nerka gorzej pracuje otwierała moje usta paszczę zwierzęcą trzydzieści dwa zęby nieco żółtawe dla których śliniła się boże jak ona całuje zajrzała mi w czaszkę rozklekotaną odchodząc jak ona odeszła bez moich kości niepozbieranych *** będzie jej bardzo ciężko tobie też co pomyślisz o niej jutro kiedy wszystko jedno tylko nie dzwoń dzwonkiem do drzwi zostań na zewnątrz nawet nie czekaj nie odchodź nie ma dokąd wewnątrz nawet tu nie zawsze słuchaj siebie ale kiedy będzie lekko zadzwoń prędko aby odebrać resztę rzeczy żebyś ujrzał w drzwiach na własne oczy czym jest męskość *** płaczę bez łez w koronie drzewa na gałęzi wieszam się jak było mi dane i myślę czemu nie jestem taki jak inni i proszę boga panie boże i przepraszam proszę pana że łamię czyjąś gałąź czereśni czerwonych aż czarnych jak sińce na udach po upadku z wysokości i śmieję się do pani bo ja tylko pachtowałem i nie miałem zamiaru zabijać się w trawie we śnie kiedy śpię *** lżej nie będzie tego jestem pewien albowiem pan chłoszcze każdego kogo za syna przyjmuje nie przejmuj się moją stratą uszczypnij mnie i moją własność wszystko jest zmyślone przemija i przepada wyobraź sobie umierasz i rodzisz się na nowo od początku w nieskończoność bez końca chłostany za każde przewinienie tego nie jestem pewien akurat tego nie wiem czyim synem jestem Jakub Ząbkiewicz (ur. 1996) – publikował w formie papierowej w “Akancie” oraz “Epei”, a w formie internetowej w “E-elewatorze” oraz w “Odrze”. Sporadycznie zajmuje się produkcją filmową i organizacją festiwali filmowych. Mieszka w Katowicach.
- Marek Schainer – Gerda
Zgodnie z rozkazami Stalina z grudnia 1944 roku wszyscy niemieccy mężczyźni w wieku 18-50 lat oraz kobiety w wieku 17-45 lat, którzy znaleźli się w radzieckich rękach, mieli zostać przewiezieni na roboty przymusowe do ZSRR w ramach reparacji oraz zaspokojenia potrzeb przemysłu pracującego w wojennym trybie. Czwarty dzień nie śpi. Albo wydaje jej się, że nie śpi. Światło księżyca przenika przez okna na dachu, wdzierając się do środka. Jest zimne jak lód i kaleczy jej sen niczym okruchy szkła. Świt już niedługo. Ojciec śpi, matka również. Słyszy, jak oddychają. Kiedy nadejdzie świt, weźmie kankę na wodę i worek. Zejdzie jak zwykle na dół. Zejdzie jak zwykle na dół. Zwykle schodzi na dół trzy piętra, aż na bruk podwórka. Aż na bruk podwórka. Kiedy wróci, będzie miała jedzenie. Może nawet będą to konserwy z mięsem. Jeśli się uda, jeśli nie – tylko marmolada, buraki, a raczej rozgotowana, wodnista breja i chleb o smaku gliny. Ale to i tak lepsze niż nic. Lepsze niż los, jakiego unikają. Dopóki go unikają. Matka nic nie mówi, ale też nie może wiedzieć. Na pewno nie. Ojciec, o niego jest spokojna. Najgorzej było za pierwszym razem, potem za drugim, a w końcu… Rusza po zaopatrzenie, zdobyć żywność. Łuny i kanonady ciężkiej artylerii na horyzoncie. Wycie samolotów nad miastem zwykle wieczorem. Jednak odnoszą wrażenie, że są one coraz dalej. Front się oddala. Ich kamienica jest niedaleko dworca, który wciąż jeszcze bombardują. Im nic nie zagraża, taką mają nadzieję. Ma na imię Gerda, jest wysoka, ma blond włosy, ukończyła gimnazjum. Miała iść do szkoły wyższej. Upycha włosy pod chustę, poprawia suknię. Teraz schodzi. Schodzi wcześnie rano. Taka jest umowa. Schody są częściowo zniszczone. Mieszkania mają wyważone drzwi, splądrowane. Tego dnia, gdy weszli, szli od dołu, obco brzmiący język, w futrzanych czapkach z czerwoną gwiazdą. Jak na plakatach. Szli od dołu kamienicy piętro po piętrze. Krzyk, strzały, kobiece i męskie głosy, splątane w jedno. Z rodzicami wyszli na strych i ukryli się w zamaskowanej części. Przed nimi ojciec ustawił klatki z gołębiami. To miało zamaskować ich skrytkę. Udało się im, ale nie gołębiom. Kiedy weszli na strych, rozwalili klatki, gołębie, które nie uciekły, zabili. Ojciec nie hodował gołębi, były jego sąsiada, pana Kramach, który uciekł z żoną i synem. Jak się zastanawialiśmy przez te ostatnie dni, kiedy pozornie wszystko działało, ojciec chodził do fabryki na swoją zmianę, jest chemikiem, a kiedy wracał w te ostatnie dwa dni, zanim odjechał ostatni pociąg, mówił: – Wszystko jest dobrze, miasto wciąż działa, urzędnicy są na swoich miejscach. Byłem w magistracie, nic się nie dzieje. Wycie samolotów nad miastem zwykle wieczorem. Wybuchy i łuny były coraz bliżej, ale zarazem, jakby daleko, ponieważ tak bardzo chcieliśmy wierzyć, że jakimś cudem nas ominą, że wszystko dobrze się zakończy. – To tylko dwa tygodnie i wrócimy – mówił pan Kramach. Szli od dołu kamienicy piętro po piętrze. Świt już niedługo. – Żołnierze są w mieście, obronią nas. – Jak zostawić cały dobytek – szlochając, zawodziła pani Lippman. Miała przecudowną kolekcję szwabskiej porcelany. Bezcenną. Zbierali się wszyscy w mieszkaniu gospodarza kamienicy, radzili za zsuniętymi firankami, co robić. Każdy mówił co innego, kłócili się, krzyczeli, podniesione głosy, gdy z daleka kanonada wstrząsała widnokręgiem. Najzabawniejsze, że pierwsi uciekli ci, którzy twierdzili, że trzeba zostać. Pan Kramach, państwo Müller, inni. Spotkała ich na mieście, szła wtedy do fabryki, jak ciągnęli walizki i wózki w stronę dworca. Mijała żołnierzy w zwartych kolumnach sunących ku wyjściu z miasta, chłopców i starych mężczyzn. Ledwie opierzone młodziki w jeszcze niesfatygowanych mundurach i starsi mężczyźni, rezerwiści, których rodziny były po drugiej stronie rzeki. Cywile i żołnierze sunący z plecakami i bronią, pojazdy oficerów. Wielu odeszło, ale nie wszyscy. Nie pani Lippman. To był dzień przed tym, jak dworzec przestał działać. Potem nastała głucha cisza, a w nocy zobaczyliśmy pierwszy pożar. Najpierw w jednym miejscu, z początku wolny, tlący się, jakby nieśmiały, ale przybierający na sile z godziny na godzinę. To paliła się kamienica dwie, może trzy ulice od nas w centrum. Nie trzeba było czekać długo, a noc zaczęła się rozpłomieniać następnym pożarem, tym razem to płonęły magazyny. Pożary w czasie następnych nocy, każdej w innym miejscu, trawiły śródmieście. Ojciec był przerażony, nawet jeśli tego nie okazywał, a matka wciąż płakała. Jeśli się uda, jeśli nie – tylko marmolada, buraki, a raczej rozgotowana, wodnista breja i chleb o smaku gliny. – Może lepiej będzie, jak wyjdziemy z ukrycia? Nie – w odpowiedzi kręciła głową. – Czekamy. Dopóki na dole stacjonowali Rosjanie, którzy rozłożyli się ze swoimi manelami, gotowali, palili ognisko. – Co jeśli podpalą miejsce, w którym się skryliśmy? Mieli wtedy jeszcze wciąż jedzenie, które zgromadzili. Oprócz tego przydawały się gołębie, które wracały, ponieważ wracały jeszcze przez jakiś czas. Miała ściśnięte gardło i suche powieki, ale łapała je, były ufne, brała w ręce i kończyła ich żywot. Ukryli się tutaj, ponieważ w piwnicach doszli do wniosku, że będą szukać, a tutaj, jak już raz sprawdzą, nie będą wracać. Kończy im się woda. Dlatego schodzi na dół. Między tworzącymi kwadrat wysokimi kamienicami na wyłożonym kocim brukiem podwórzu jest pompa z wodą. Musi się do niej dostać i wypatruje chwili, kiedy będzie miała do niej wolną drogę. Kiedy żołnierze wyruszą do miasta, a wychodzą rano, a czasami w nocy. Wtedy schodzi na palcach, prawie nie oddychając, starając się nie zdradzić najmniejszym hałasem. Widziała, jak skończyła pani Lippman i jej mąż oraz córki. – Nigdzie nie pójdziemy – odpowiadali sąsiedzi z drugiego piętra. Tej nocy, a raczej poranka, kiedy dymy z pożarów pełzały przy ziemi, duszny i wilgotny, ciężki dym: weszli do kamienicy i szli od piętra do piętra, w górę i w górę. Czekamy. Najzabawniejsze, że pierwsi uciekli ci, którzy twierdzili, że trzeba zostać. A kiedy tamci szli, słychać było wystrzały: pojedyncze oraz serie i wrzask w barbarzyńskim języku, krzyki sąsiadów i sąsiadek, i trwało to długo, bardzo długo, wydawało się całą wieczność, nieskończoność, minuty rozciągały się w godziny. I głosy się przybliżały, wystrzały także, kroki ciężkich wojskowych buciorów na schodach. I w końcu weszli na strych, gdzie ojciec z sąsiadem, który miał gołębie, wydzielił część strychu, zabił deskami, a z przodu postawił przy jego pomocy klatki z gołębiami, podczas gdy w środku udało się umieścić dwie wersalki, lampę i inne rzeczy, które dało się pomieścić. Sąsiad, który miał gołębie, poprosił, żeby ojciec się nimi opiekował, dopóki nie wróci, ponieważ wrócimy, powiedział, prawda, że nie może być inaczej, powiedział do ojca, a ojciec kiwał głową i zgadzał się ze swoim sąsiadem, który nie mógł się rozstać z gołębiami, tak jak pani Lippman nie mogła się rozstać ze swoją porcelaną. Ale, on, jednak odszedł wraz z rodziną, a ci którzy nadeszli, kiedy skończyli na piętrach, szli w górę, aż doszli do góry, teraz było słychać jak chodzą i przeszukują strych, trzask rozwalanych gołębich klatek, przez który słychać było ich śmiechy i rozmowy, a potem po jakimś nieskończenie długim czasie, przynajmniej tak się wydawało, zeszli na dół, i później, tylko kiedy? Jak długo trwało to później, było słychać jak ich poganiają, i to zobaczyła, gdyż nie mogła się powstrzymać i wyszła z ukrycia, podeszła do drzwi strychu, pokonała je i wyjrzała przez okna na półpiętrze, skąd było widać niczym w studni w dole podwórze, i tam zgromadzili tych, którzy nie zostali w swoich mieszkaniach, jak potem będzie widziała, ilekroć będzie schodzić na dół przez wyważone lub otwarte drzwi mieszkań, tych którzy nie zeszli na dół, w ich zastygłych pozach, a tych którzy zeszli widzi właśnie w tej chwili, jak poganiani, krzykiem i kolbami karabinów, już na dole, stłoczeni w stadko, przepychani są ku ślepej ścianie, na podwórzu z kocim brukiem, i ustawieni w to stadko, z podniesionymi rękami są rewidowani, wywołują ich po kolei, podchodzą jeden za drugim do czegoś na kształt biurka, że skrzynek na jabłka, gdzie siedzi na krześle jeden z nich, i wtedy dopiero mogą opuścić ręce, i wykładają na stół co mają w kieszeniach, garniturów oraz spodni, kobiety w torebkach, ściągają pierścionki, obrączki, biżuterię, jedna z sąsiadek sobie nie radzi, podchodzi Rosjanin: nie ten, który siedzi na krześle, tamten jest zajęty przeglądaniem czegoś, jakiejś księgi, inny, który stał obok stolika, pochodzi i zrywa jej kolczyk z ucha, kolczyk którego nie może zdenerwowana zdjąć, i krew z małżowiny ucha obficie zalewa szyję i suknię kobiety. Śnieg nabiera koloru czerwonego, zbryzgany krwią. Rosjanin odpycha ją na bok w stronę już zrewidowanych, którzy znowu stoją z podniesionymi rękami. Kobieta się potyka, upada, próbuje wstać. Rosjanin podejdzie i uderzy kolbą karabinu w głowę: i kobieta już nie będzie usiłowała wstać. Z grupy zrewidowanych wyjdzie jej mąż, zna ich wszystkich, oczywiście, ale woli nie używać imienia i nazwiska, woli myśleć i mówić odtąd: sąsiedzi. I kiedy wybiegnie z grupy ku niej, Rosjanin strzeli do niego z tego samego karabinu, którego kolbą strzaskał głowę jego żonie. A ten, który siedzi przy prowizorycznym biurku ani drgnie, nic to, go nie obchodzi. Rosjanie się śmieją, jeden spluwa, rewizja trwa dalej, aż ostatni ze zgromadzonych na podwórzu nie przejdzie na stronę już przeszukanych: a wtedy Rosjanin na krześle daje znak, widzi go, ale nie rozumie, co oznacza: przynajmniej w pierwszej chwili, ale za chwilę zaczyna rozumieć. Rosjanie kierują broń w stronę stojących z wciąż uniesionymi rękami i otwierają ogień: i strzelają, dopóki ostatni z sąsiadów nie upadnie, a kiedy to się stanie, podejdą i będą strzelać do już leżących, a potem, kiedy już nikt nie będzie okazywał oznak życia (tak, to jej się ułożyło na końcu języka oznak życia): zaczną przeszukiwać trupy w poszukiwaniu zaszytych kosztowności i marek. Ściągają buty z zabitych. Nie wszyscy grabią, głównie tych dwóch, których wskazał dowódca, podczas gdy reszta rozsiada się, gdzie popadnie: pali papierosy, śmieje się, rozpala ognisko, szykuje do upichcenia jedzenia. Zapamiętuje twarz dowódcy, blondyna, niewysokiego, wiele więcej nie widać z tej odległości. Wycofuje się ostrożnie, jak by stąpała po stłuczonym szkle, i wraca na strych. Rodzice pytają, nie pytają – nie chce nic mówić, w końcu mówi. Nie wychodźcie, muszę się zdrzemnąć, mamo – parę minut. Odtąd tak już będzie. Ilekroć schodzi na dół, za każdym razem towarzyszy jej widok ciał w splądrowanych mieszkaniach, tak jak zastygły, znieruchomiały pod lufami karabinów sąsiadów, którzy nie zeszli na dół, nie zdążyli, nie chcieli albo nie dano im tej możliwości.[ i wiele lat później ktoś, o kim nie ma jeszcze pojęcia, kogo nie ma na tym, a może i każdym innym świecie-będzie odgrywał pantomimę ukazującą ten widok ciał w różnych stopniach zastygnięcia, zesztywnienia, jednak gotowych do wykonania ruchu, przezwyciężenia martwoty, ciążeniu do tego, aby ruch pokonał bezruch, duch podźwignął materię. [ale, to już inna historia - nie z tej historii]. A kiedy będzie schodzić, będzie poznawać swoich sąsiadów, chcąc czy nie chcąc, na progu mieszkania, w głębi, na łóżkach wciąż tam oczekujących, że to tylko dwa tygodnie i wszystko wróci świat, jakim był. Zanim weszli Rosjanie. II Schodzi po wodę, idąc do pompy na brukowanym podwórzu, i mija na schodach otwarte drzwi, wyrwane, wyważone do ziejących pustką mieszkań, z których wypada pierze niesione przez wiatr. Na piętrze pierwszym od góry, a trzecim od dołu. W uchylonych drzwiach wewnątrz mieszkania widzi małżonków Szwarc, których splecione ciała leżą razem, jak by były jednym ciałem, zgodnie na łóżku, jak by nie mogli wstać, nie chcieli się rozłączyć, rozpleść, odmawiali powstania, ich splecione ciała raczej sabotowały wezwanie do opuszczenia, wyjścia z mieszkania, porzucenia łóżka, pobudki na komendę. Śnieg przyozdabia tę figurę retoryczną, a mieli piękną córkę, która pięknie chodziła w związku niemieckich dziewcząt [BDM] na marszach i paradach, czy na sali gimnastycznej, jakże się pięknie prezentowała, i która kilka dni wcześniej wyjechała do Berlina, gdyż jej komórka związkowa oznajmiła, że tak trzeba, trzeba służyć dalej ojczyźnie, i pan Schwarz pocałował ją w czoło i błogosławił na drogę, a teraz wraz z żoną leżał w rozprutej pościeli, zakrzepły i stężały ich rysy, twarze i ciała, i mimo tego, albo może właśnie dlatego, wciąż jaśniejące wewnętrznym i niezłomnym przekonaniem o świecie, który nadejdzie, gdyż, jak to było wszystkim wiadomo, wszystko będzie dobrze. Cudowna broń rozkruszy i wykurzy, zmiecie barbarzyńców ze wschodu, tak z małego czarnego radia pan Schwarz odsłuchiwał krzepiących komunikatów, wciąż i bezustannie krzepiących. Żona łagodnie prasowała spodnie i mundur pana Schwarza, który wyruszał wraz z nią na niedzielne pikniki, gdzie grała orkiestra nad rzeką i powiewały sztandary, uff, radości pieczonych nad ogniskami kiełbasek i kuflami piwa, święto lat cudownych, ufnych, niezachwianych. Ale w międzyczasie mapa się sfałdowała, pomarszczyła, zaczęła rozpuszczać w nawałnicy i rysy zmarłych również zaczną się rozpuszczać, nabierać miękkości: i koloru będą czarnego, jak mundury najgorliwszych. Ale to dopiero jak się ociepli. Przez wybitą szybę okna jeszcze wpada śnieg, podobno jest ciepło, kiedy człowiek zamarza. Ile stopni liczą schody na półpiętrze? Nieraz liczyła, a teraz każdy krok to było wyzwanie. Oto schodzi o piętro niżej. Pan Bertsch właściciel browaru. Leży nieopodal stołu, jak by upadł w biegu, w drodze do wyjścia, nie wiadomo, dlaczego wygląda, jakby mógł się poderwać lada chwila do biegu, jakby to było całkiem możliwe. A pokaźna jego sylwetka wciąż była rozmiarów imponujących, jak nagroda w konkursie browarnianym, gdzie wygrać można było beczkę całą piwa, wznieśmy kufle ku radości i święta uczczenia, i kiwały się na szerokich ławach ciało przy ciele, wzniesione w górę kufle, bractwo i zjednoczenie, a teraz pan Bertsch, którego żona zdradziła i uciekła z pewnym oficerem (a może urzędnikiem?) zaraz po tym, jak padł Stalingrad, leżał obecnie zupełnie sam, zamarznięty i niepocieszony, bez widoków na równie dobrą zabawę ani teraz, ani w przyszłości. Piętro następne: Wdowa Zwickau. Ona, to pobożna i wytrwała nawołująca do pokuty i dobrych obyczajów, oby jej synowie powrócili, którzy znikli we wschodnich przepaściach, jadąc na skraj znanego świata, nie wiadomo gdzie, gdzieś między Zachodem i Wschodem, między Kijowem a Moskwą, a ona wciąż czekająca, że odnajdą się, nadejdą wieści, i nie ruszę się, nie mogę, powiedziała, nie daj Boże, wrócą do domu, i nikogo nie zastaną, jak to będzie, tak być nie może, nie umiem sobie tego wyobrazić, mówiła, potrząsając głową, i szła do kościoła na nabożeństwo i wyklepywała z książeczki do nabożeństwa rytualne, rozwlekłe litanie, chociaż jako ewangeliczka powinna być bardziej powściągliwa, mniej słów a więcej czynów, ale tyle pozostało, niewiele więcej, można powiedzieć. Siedzi na krześle, kiedy mija drzwi jej mieszkania, tylko lekko uchylone, jak by sprawcom było jednak wstyd, może odrobinę, nawet jeśli przelotnie. Siedzi na krześle, głowa opuszczona, ciało lekko przechylone czuwające nadal na wprost drzwi, aż nadejdzie wiadomość i pojawią się w drzwiach, w mundurach zimowych czy letnich, jej synowie. Do innych pomieszczeń nie zagląda. Niepotrzebne jej to, nie da rady przejść nad wszystkimi zgonami, policzyć, przeliczyć, porachować, pewnie na zewnątrz jest jeszcze gorzej, ciała na ciałach, otwarte groby, o ile chowają, a tego jeszcze nie widać, żeby coś się w sprawie ruszało. Wciąż ciała zabitych leżą tak, jak padły w śnieg, który bieli centrum, nadając wszystkiemu pozór niewinności, gdyż z tej wysokości ma świetny widok na opustoszałe centrum, pożary trawią dom za domem, noc po nocy, jak by rozpalane światełka na cmentarzu i nie ma do kogo się zwrócić: na dole rosyjscy żołnierze zaglądają do kotła, gotują, co mają, głód nie opiera się o koniuszek języka, opiera się o kiszki, kiszki donośnie marsza grają, aż wstyd. Zapasy się skończyły, gołębie również, i któregoś dnia wychodzi z ukrycia, wynurza z cienia, wypada z niego jak matrioszka, którą jej później pokaże dla zabawy, pokaże, jak z jednej matrioszki wydobywa się drugą i następną, i kolejną. _______________ Fragment większej całości zatytułowanej Burmistrz Marek Schainer – urodzony w latach 70-tych. Poeta, prozaik. Druk w internetowych mediach takich jak: „Nowy Bregart”, „Helikopter”, „Obszary Przepisane”. Obecny w antologii Przewodnik po zaminowanym terenie 2 (2021)
- Jan Lubień – Szarada amatonormatywna
Mówili mi, że potrzebujesz teraz, poznać kogoś. „Cenię sobie wolność życia bez poczucia presji znalezienia partnera”. Byłeś samotny przez tak długo. „Moja tożsamość nie jest określona przez mój status w związku”. Myślę o tobie przez cały czas. „Przyjaźń jest tak samo ważna, jak relacje romantyczne”. Może zapiszemy się na kurs tańca? „Cenię niezależność i rozwój osobisty ponad pogoń za partnerem”. Weźmiemy owoce i koc. Posłuchamy muzyki. „Szczęście i spełnienie pochodzą z wnętrza, a nie z bycia w związku”. Może zostaniemy dziś w domu? „Celebruję różnorodność wykraczającą poza tradycyjną intymność”. Fajnie, gdybyśmy byli razem. „Nie czuję się niekompletna bez romantycznego partnera”. Ponoć jest tam bardzo tanio. Są piękne plaże i pusto. „Nie interesują mnie normy społeczne jakości związków”. Możesz choć raz opuścić trening. Nic się nie stanie. „Spełnienie odnajduję w pielęgnowaniu własnego rozwoju osobistego”. Zawsze możesz ze mną o tym porozmawiać. „Intymność emocjonalną i wsparcie można znaleźć w przyjaźniach”. Jutro nasza rocznica. Uczcijmy to. „Odrzucam presję, aby dostosować się do tradycji i harmonogramów relacji”. Nie było ci dobrze? Nie rozumiem, dlaczego już idziesz? Cieszę się z wolności definiowania własnej wersji szczęścia i spełnienia”. Nie wierzę, że chcesz sama tam pojechać. „Uwielbiam piękno samotności i autorefleksji”. Kocham cię. Jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie. „Miłość i spełnienie można znaleźć w wielu różnych formach i związkach”. Często ostatnio do siebie dzwonicie. „Jestem otwarty na odkrywanie różnych relacji, które są zgodne z moimi pragnieniami”. Dlaczego poświęcasz mi tak mało czasu? „Cenię autonomię i niezależność w moich relacjach”. Chcę być z tobą do ostatnich dni. „Romantyczna miłość nie jest ostatecznym celem w życiu”. Znowu się z nim spotkałeś? „Uważam, że miłość jest w różnych formach i wyrazach, nie ograniczając się do romansu”. Jesteś egocentryczny i aspołeczny. „Dla mnie priorytetem jest budowanie silnego poczucia miłości własnej i akceptacji siebie”. Zalegalizujemy nas? „Wierzę w życie, które będzie sensowne z romantycznym partnerem lub bez niego”. Jan Lubień – autor tekstów dramatycznych, poezji oraz prozy. Publikował w "Helikopterze" (2023), "Tlenie" (2022), "Nadmorzu" (2023), "Papierowym Motylu" (2024). Autor zbiorów: Pola kwantowe (2020) i Farmer Warszawski (2023); autor słuchowiska Systemy kubitowe (2023). Współtwórca spektaklu: Ostatni pociąg (Teatr Scena Lubelska ) oraz etiudy teatralnej Sen nocy letniej (Teatr Szekspirowski, 2024). Trener, aktor i reżyser.