Znaleziono 347 elementów dla „”
- Anna Podczaszy – piosenki
Ajde, Jano (Na melodię Ajde, Jano - serbskiej pieśni klezmerskiej) Drzwi zatrzasnął głucho wiatr i rozwiał suche sny, w których we włosy wpinam kwiat. Czemu ten wiatr zły zmącił oczy twoje, miły? Czemu światła ci w nich brak? Miła moja, świat za rogi łapać chciałem, do stóp twoich rzucić. Głupi byłem, głupi. Suknię w bzu kolorze wkładam, myśląc - może rozświetli oczu twoich blask? Gdzie się podziały dłonie, które moje skronie objąć mogą jeszcze raz? Świat mi pachniał, biegłem jak szalony, w twarz się śmiałem czarnym ptakom – krukom i gawronom. Wino lśni czerwone, wody dzban na stole kładę i proszę, miły, wstań. Wypijmy wino i zatańczmy, miły, chwilę, tylko to mi jeszcze daj. Czas jak glina w rękach się rozkrusza. W uszach skowyt głodnych wilków, brudny knebel w ustach. Wyje wiatr na wzgórzach, sypie w oczy kurzem, połamał sto tysięcy brzóz. Posłuchaj, miły, proszę, pieśni mojej jeszcze, nic już więcej nie chcę tu. Posłuchaj, proszę, tylko pieśni mojej, wietrze, zanim przyjdzie deszcz i lód. Rozmowa (Na melodię piosenki Mercedes Sosy – Volver a los 17) „Opowiem ci, życie, opowiem o latach, co we mnie rozmiękły. Opowiem o starej kobiecie, opowiem, jak we mnie ją rzeźbisz. Zaśpiewam ci, życie, o tobie, choć rwiesz moje słowa na strzępy. Zatańczę do twojej melodii, choć ledwo się trzymam krawędzi. Oddychaj mną jeszcze, choć noc w objęcia chce wziąć mnie do tańca. Powstrzymaj ją - ze wszystkich sił, ze wszystkich sił, których ci brak. Pobiegnij ze mną, chociaż wiem - przed nami mrok, za nami mgła. Powrotów nie będzie, nie będzie, nie, nie, nie.” „Przebiegam przez ciebie jak wicher, nie dbając gdzie lewo, gdzie prawo i co dzień chcę budzić się w tobie, bo pachniesz porankiem i kawą. Chcę patrzeć twoimi oczami, chcę widzieć, że w garści mnie trzymasz. Choć cień chce się kłaść między nami – zostanę tu po godzinach. Nie ważne jak długo, nim gram – dziś znowu ruszymy do tańca. Powstrzymam noc - ze wszystkich sił, ze wszystkich sił, których mi brak. Pobiegnę z tobą, chociaż wiem - przed nami mrok, za nami mgła. Powrotów nie będzie, nie będzie, nie, nie, nie.” Za szybko, za krótko, za mało! Wciąż głodni, wciąż siebie spragnieni – raz jeszcze pójdziemy na całość – nie dla nas kraina cieni! Objęci bezdenną tęsknotą – byliśmy, jesteśmy, będziemy, choć słabnie w nas dusza i ciało – wbrew śmierci, wbrew nocy na ziemi. Wbrew wszystkim, co wołają „Pas!” – Nie ważne już nic oprócz walca. Tańczymy więc, choć mówią „Dość!” Tańczymy, choć brakuje sił. Biegniemy razem, mimo że za nami mgła, przed nami nic. Powrotów nie będzie, nie będzie, nie, nie, nie. Z motyką na słońce (Na melodię średniowiecznej francuskiej pieśni – La Louison) Stoję z motyką na środku pola, wokół horyzont siny. Śmieją się ludzie, mówią – głupia, tak ryje w piachu, glinie. Dzień cały w słońcu, aż do nocy kłaniam się ziemi, a ona mówi mi, jak mój miły do mnie – połóż się w moich ramionach. Na horyzoncie zimne kraje, na horyzoncie błyska. A ja ci patrzę w oczy jasne i widzę miłość czystą. Posadzę gaje brzoskwiniowe! W ustach rozpłynie się ich smak! Chłody ominą nasze pole! Jeszcze nadejdzie taki czas! Z motyką na słońce będziemy się rwać! A pole truskawek dosięgnie do gwiazd! Nieskończone! Po horyzont! Prawie blues (Na melodię piosenki Nirvany - My girl) I co, i co? To prawie blues - trzy chwyty i prosty rytm. I nie, i nie, nie zdarzy się cud, choć cudów zdarzało się w chuj. Jest tak, jak jest - tak właśnie ma być: trzy chwile - i wejdziesz w cień. A ja, a ja zostanę tu monetę ci włożyć do ust. Albo nie, albo nie - odwróćmy los - wystarczy policzyć do trzech: jesteś tu, a ja tam. Gdzie? Bóg jeden wie, lecz to nie jest sosnowy las. Jesteś tu! No i co?! Nie nastąpi cud! Trzy chwile - i wejdziesz w cień! Tak jest, jak jest! Czyli jak? - Jeden chuj! Krzyczę, ale nie otwieram ust. Dary (Na melodię kurpiowskiej pieśni ludowej „Pozic mamo raz”) Przetrącona noc i rozchwiany dzień, rozłupany czas, jak suchy orzech – z tego składam się. Rozkładanie rąk, wyrzucanie słów gorzkich niczym niedojrzały orzech, potrząsanie głów – dam ci – chcesz, czy nie, mam ci tego wbród, a ty dasz mi to, o co nie proszę – dasz mi pusty wór. Wrzucę kości stos, wrzucę kurz i łój i poniosę na rozstajne drogi, modląc się o cud. Studnia (Słowa piosenki zespołu HuRaban pt. „Rzeka”) Gdzie jest studnia z dobrą wodą? Gdzie jest stół na nim wbród? Gdzie jest drzewo, które daje w skwarny dzień zbawienny chłód? Gdzie jest wiatr, który rozwiewa czarne chmury i ich złość? Gdzie jest śnieg, który nie zmienia bosych stóp w zmarzniętą kość? Gdzie są skrzypce, w których strunach nie rozbrzmiewa żaden fałsz? Gdzie jest Bóg, o którym mówią, że jest mój i twój i nasz? Gdzie jest nóż, co tylko kroić umie, a już zabić - nie? Gdzież bajeczka, którą roję? Którą każde dziecko wie? Ni chuja na świecie bajek, żadnych studni, stołów, drzew. Świat spowity czarnym wiatrem głuchy jest na moją pieśń. Anna Podczaszy – autorka kilku książek poetyckich wydanych przez Biuro Literackie. Jej teksty opublikowano również w kilkunastu antologiach i szkicach. Za tomik danc nominowana do Nagrody Nike 2001. Autorka tekstów piosenek zespołu HuRaban. Współpracuje z legnickim Teatrem Modrzejewskiej. Na podstawie jej wierszy powstał pieśniodramat Spójrz na nią (2019). Autorka monodramu Zapowiada się ładny dzień (2022), zwycięzcy kilku festiwali teatralnych, w tym festiwalu Teatropolis w Łodzi (2023). Mieszka i pracuje w Legnicy.
- Samantha Kitsch – film 2018
* Sam Kitsch: od dobrych kilku lat chodzi za nim apokalipsa (przed nim) – film, który wyświetlił mu się w 2018 podczas wędrówki po szorstkiej czerwonawej skale – kopulistych pagórkach skamieniałych wydm. * dwóch himalaistów zamierza zdobyć dziewiczy szczyt Ki (pierwiastek z minus 1): A spokojny wewnętrznie, B rozdarty, bo zagraża wojna nuklearna – więc co za sens? tymczasem grupa astronomów obserwuje asteroidę mogącą zderzyć się z ziemią – i tu różnica zdań: w obliczu wojny rozgłosić to czy zataić? pani astronom, jedyna, która pragnie rozgłosić, znika bez śladu. koniec końców (sic!), w strefie śmierci B zrywa ścięgna w kostce (lód, wicher, przepaść), A zdobywa szczyt, starannie układa w szczelinie, jak obiecał, fotografie swoje i B – i natychmiast (błędnie) rozpoznaje u siebie chorobę wysokościową – obrzęk mózgu – bo ziemia chwieje mu się pod stopami, a niebo staje w nierealnych barwach. spokojnie kładzie się na szczycie, który pęka i kruszy się, wybuchy kolorów trwają: wojna nuklearna? asteroida? obie? nie wiemy. * dwa wątki przeplatają się * to zwierzęta! gdy dowiedzą się o asteroidzie, zechcą nas zniszczyć, zrobić sobie bal, zanim uderzy – a niekoniecznie uderzy. ludzkość jest jedna – asteroida nam to uświadomi i poprowadzi do pokoju – pani astronom, nazwijmy ją Maria, była tu osamotniona. śmiali się: górnolotna, naiwna – lecz gdzie podziała się następnego dnia? (ktoś ją zabił, aby na pewno zamilkła, uwięził? sama ukryła się? utopiła? przeszła na stronę „wroga”?) szukano jej w sekrecie, po cichu, tymczasem wśród licznych konspiracyjnych teorii, podsycanych niepewnością i lękiem, zjawiła się pogłoska o asteroidzie – niedorzeczna, niezgodna z prawami astronomii. czy zrodziła się przypadkowo, znikąd? może jednak pochodziła od Marii? zdradził ktoś inny – spośród nich? astronomowie wroga też coś wykryli? * B: ty dbasz tylko o swoje […] wejście na swój […] szczyt, a wojna, ludzkość, historia […] dla ciebie znaczy! historia wojen, ilu zabiło ilu i po […], to zbędne, haniebne kretyństwo – liczy się nauka, odkrycia geograficzne, sport, sztuka – tu uczestniczę – odpowiadał A. żywili dla siebie nawzajem szacunek i pogardę. wiedli spory w przerwach we wzajemnej asekuracji (autoasekuracji nikt nie naprawiał, rzadko ktoś tu bywał – oni prawie codziennie). wyprawa na Ki załamała się – wobec ryzyka wojny zainteresowanie wygasło, sponsorzy i wspinacze wycofali się. * szczupła, chłopięca twarz – więc bujna fryzura, lekki zez – przyciemnione okulary z barwną oprawką, chłopięcą figurę kryły falbaniaste bluzki i „biodrzaste” spódnice – stylowa i elegancka, bez trudu przeobraziła się w zezowatego i niezbyt rozgarniętego młodzieńca w dżinsach i koszuli w kratę. szminka już nie tuszowała opadającego nieco kącika ust – co podkreślał teraz jej celowy grymas. pasła kozy w kanionie na pustkowiu, u dawnego pupilka jej dziadka hipisa. (buro-rudą nierówną wyżynę rozdzierało kilka kanionów z zaskakująco obfitą zielenią.) czuła ulgę, że przed „końcem świata”? przed śmiercią? zdążyła być kimś innym (bejsbolowa czapka lub grzywka pod brwi – owszem, bała się o własne życie, lecz i tak nie widziała dla siebie miejsca, miała dość. oba prawdopodobieństwa, kolizji z asteroidą, jak i wojny nuklearnej, oceniała jako wysokie). wieczorem, dojąc kozy, wpatrywała się w gwiaździste niebo, bez okularów, systemu teleskopów, obliczeń. * ty tylko żałujesz swojej […] wyprawy, nic cię […] nie obchodzi przyszłość, wojna! gdyby wszyscy tacy byli, nie byłoby […] wojen! obchodzi mnie pokój i […] zorganizuję wyprawę w imię pokoju – odszczeknął A, byle odszczeknąć, ale po przyjściu do domu zaczął działać. chwilowo opadło międzynarodowe napięcie, ludzie znużyli się zagrożeniem, sponsorzy chcieli zarobić, himalaiści – pójść w góry. hasło „wyprawa w imię pokoju” chwyciło. * do strefy śmierci dociera tylko dwóch, inni wspinacze nieprzygotowani, bez motywacji, polityka znów przeraża. B skręca nogę, A chce go sprowadzić (poszarpane lodowe stromizny, ostry błękit, biele szklą się, sypią, kłębią, przygniata zimno, brak tchu) – B oznajmia, że umrze na górze, nie „w dole” na skutek wojny – a i bez […] wojny schodząc […] zginiemy obaj. weź na szczyt zdjęcie moje i rodziny, a jak przetrwasz, powiedz, że […] byłem z tobą, umarłem wracając. A łamie swoje zasady i obiecuje, pewien, że jeśli przetrwa – dotrzyma. * Sam Kitsch on przewędrował 17 km po czerwonawych skamieniałych wydmach wysoko ponad miasteczkiem Moab, w słońcu (październik) – był niewyspany. Sam Kitsch wyświetlił mu się film. Samantha Kitsch – pseudonim literacki, pod którym ukazało się dziesięć zbiorów poezji, m.in .: Bahama (Obserwator), Helena (Instytut Mikołowski), konfiskata konfetti (SPP Oddział w Łodzi) i szybkie szkice z szopem (SPP Oddział w Łodzi).
- Wojciech Brzoska – osiem wierszy
*** wąchamy kwiaty, zdmuchujemy świece. owiani tajemnicą wdechu i wydechu. wchodzimy pomiędzy zapachy przyjścia i odejścia. na wietrze. wiry przyszłego w przeszłe. jazdy dopiero dzisiaj, kupując bilet, zrozumiałem ten ciemny prześwit- na żółtej pociągowej tablicy. PRZYSZŁY ROZKŁAD. samo życie. *** wczorajszy mężczyzna w parku, w koszulce z napisem "made in heaven" nie wygląda wcale jakby spadł z nieba. codziennie rano wita mnie zaparkowany nieopodal "dom pożegnań". na początku maja miasto ciche jak pączkujące liście. wyjechali wszyscy donikąd. nieboskłonny zasięg zorzy w ciągu dnia niepokoi nas chmura dymu z płonących chemikaliów. wieczorem zachwyca ognista zorza. przed nami jeszcze wiele nieb. stawania na palcach do nich. jeszcze więcej skłonów. łzy od pylących wiosną drzew. zamazany obraz głębokiej zieleni. *** koło fontanny zobaczyłem - całą w czerwieni- dziewczynę, która zawsze chodziła na czarno. w jednej chwili - z nielegalu skoczyła w środek słońca. w jej teatrze wiosna! *** czym dziś żyje miasto? ktoś mówi do telefonu: z kalifornii wszyscy uciekają dziś do teksasu. w kolejce do bankomatu żebrzący chłopak na moje: nie, dziękuję ostro reaguje: do matki se tak mów. mój ruch jest emerytowanym dzieckiem w koszulce z panem kleksem. znów nie żyję w tych czasach. *** teren pod napięciem, pod byle pretekstem. tak musiałoby wyglądać piekło: zamieszkać w więzieniu z widokiem na przyjemność. sklepy, boisko, leżaki. sadzawki wokół korporacji. to w nich odbija się absurd. pracownicy snujący się wokół i ospali ochroniarze, znaczący karty. *** z większej odległości jestem tylko małą częścią całości. chce mieć zawsze nad sobą obraz siebie mniejszego, jakby z jakiegoś drona. w lesie przypominać pień drzewa. a jakie mamy tendencje w kinie? wolne? zajęte. -koleżanka miała przyjść. ona się lubi rozłożyć na dwa miejsca. uczcij pięcioma minutami ciszy żywą pamięć o oddechu - dopowiadam sobie do medytacji mniszki lekarskiej. tu i teraz już coraz mniej wyprowadza mnie z równowagi, częściej na spacer. tylko sam sobie mogę być plastrem. Wojciech Brzoska (ur. 1978) – poeta, autor kilkunastu książek poetyckich oraz współautor kilku płyt z zespołami: Brzoska i Gawroński, Brzoska/Marciniak/Markiewicz oraz Piksele. Jego najnowszy zespół to Dendro, założony z saksofonistą Michałem Sosną. Wiersze publikował w najważniejszych polskich czasopismach oraz w kilku zagranicznych. Były tłumaczone na: angielski, niemiecki, czeski, słowacki, słoweński, serbski, hiszpański i ukraiński. Zawodowo przez dwadzieścia lat związany był z więziennictwem. Major Służby Więziennej w stanie spoczynku. Organizator wielu spotkań literackich oraz koncertów. Pomysłodawca adresowanego do osadzonych Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jeana Geneta. Mieszka w Katowicach. Strona autorska : www.wojciechbrzoska.pl
- Jana Karpienko – Klauzula informacyjna podstawy przetrwania
nie mów jak się nazywasz, nie mów jak się nazywasz, nie wymawiaj swojego imienia, nie przyznawaj się do swojego imienia, nie mów, nie przyznawaj się, nie otwieraj się, bądź mocne, stanowcze, bądź płynne, niczyje, nie mów jak się nazywasz, bądź stanowcze, przezroczyste, bezimienne bądź nie mów jak się nazywasz, nie określaj się, nie przywiązuj się, nie mów jak się nazywasz, nie przyklejaj się i się nie wiąż, nie wymawiaj swojego imienia, nie oddawaj swojej tarczy, nie określaj się, nie przekazuj broni w cudze ręce, bądź stanowcze, bądź płynne, bądź zmienne, bądź męskie i żeńskie, bądź każde, dowolne bądź, nie mów swojego imienia administratorem twoich danych osobowych jest siła nieznośna i wciągająca, korzystająca z tego, że się otwierasz, że jesteś dookreślone, sformułowane, zrozumiałe, jesteś punktem i rdzeniem, jesteś jasne i namierzone, jesteś uchwytne, dostępne i ujawnione, a więc nie mów jak się nazywasz inspektorem ochrony twoich danych jest nikt, bo nie można ochronić twoich danych, nie można ochronić twojego imienia, można tylko korzystać z niego jak z klucza, jak z szyfru, jak z przyzwolenia, jak z hasła do wszystkich twoich tajemnic i duchów, a więc nie ma ochrony twojego imienia i być nie może, nie ma nikogo kto cię ochroni i być nie może, a więc nie mów jak się nazywasz, kim jesteś, jak się nazywasz, kim jesteś kim jesteś to nie to samo kim byłoś i będziesz, a więc nie ma jednego dla ciebie imienia, nie ma jednego imienia i być nie może, dlatego nie oszukuj i nie mów jak się nazywasz, i nie bądź wykryte, zdemaskowane, nie bądź poznane, obramowane, rozgryzione czy odtajnione podanie przez ciebie imienia jest dobrowolne, ale wierzę, że nie jest to twoja wola, nie jest twoją wolą ujawnienie wszystkich kart, nie jest twoją wolą podanie swojego imienia, jest to wymuszone, narzucone, przymusowe, jest niezbędne do tego, żeby nigdy więcej nie zboczyć z tej drogi, nie stać się kimś innym, nie skręcić, nie zboczyć, nie roztopić się, nie wyzwolić się a więc nie mów jak się nazywasz, nie wymawiaj swojego imienia, bo tylko tak jesteś w stanie się ocalić, tylko tak jesteś w stanie się uratować, przejść obok i przeżyć, tylko tak jesteś w stanie przetrwać, tylko tak jesteś w stanie, tylko tak jesteś w stanie, tylko tak jesteś w stanie, tylko tak jesteś, tylko tak jesteś, tylko tak Jana Karpienko – tłumaczy, organizuje, pisze. Asystentka Olgi Tokarczuk i koordynatorka Fundacji Olgi Tokarczuk. Tłumaczenia, własne teksty i wywiady publikowała w „Twórczości”, „Odrze”, „Nowej Polszy” i na portalu „ Rozstaje.Art ”. Była tłumaczką szamana syberyjskiego, współpracowała z dokumentalnym Teatrem Na Faktach.
- Przemysław Wechterowicz – trzy wiersze
Tak oto bóstwem okazała się poręczna żółta kaczuszka. Chlip w makijaż, wielokrotny. Mój przesłodki ex-narzeczony był podobny chihuahua w pulowerze. Te same funkcje życiowe. Te same parametry. To samo argentyńskie tango pod skórką. Jak dobrze od-kor-ko-wać wannę i odłożyć na bok perukę. Tors wypięłam domyślnie, prawoskrętnie i z pierwiastkiem kokieterii. Śmiało: fikołek w tył, fikołek w przód. W bok. Fikołek za każdą ptaszynę, co się teraz lęgnie. Na dwie trzy godziny pod pierzynę i od razu: karykaturalna dłoń pana na pośladku pani. Pani, obracająca wdzięczne kro- kiety. W oczach krokietów filuterny pancernik zjeżdża po trzonku od mopa do salaterki. Tak. Nie. Przemysław Wechterowicz – pisarz.
- Daria Juskowiak – dwa opowiadania
Niewybuchy Czekamy, cierpliwie czekamy. W szumiących lasach, na żyznych polach, w piwnicach starych kamienic. Potrafimy zaskoczyć podczas prac w ogródku, potrafimy napędzić niezłego stracha nurkom, bywamy też lokalną sensacją na budowach. Wojna - ta to powsadza swoje macki wszędzie, nieważne – suche, mokre, piaszczyste, gliniaste, kamienne – my nie wybrzydzamy – i tu, i tam przetrwamy, z niekończącą się datą przydatności do zabicia. Czekamy, cierpliwie czekamy. I nigdy nie wiadomo - czy tym razem znajdzie nas ciekawski pan z ciekawskim pieskiem? I nic, niestety nic nie skończy się dobrze. A może grupa rozbawionych dzieci, którymi historia – zła jak Baba Jaga – zapłaci odsetki od minionej rozpaczy. Wojenne i powojenne matki, czasem na jedno wychodzi. Ale bywa i tak, że wszystko kończy się dobrze. Na przykład gdy trafia na nas paczka wagarujących gówniarzy, z których ten jeden gówniarz jest trochę rozumniejszy niż inni, w zasadzie można powiedzieć, że gość jest całkiem do rzeczy, i krzyknie w ostatnim momencie na tego, co z łapskiem podchodzi. No i ten głupszy nie tknie, coś sobie mruknie pod nosem, coś zaklnie, lecz w końcu odejdzie. Farciarze, nie dali się wrobić w domknięcie wojennych statystyk. Nienawiść o lata przeżyła tych, którzy ją czuli. Wystarczyło nadziać nią miny, dokładnie poupychać w granaty, podrzucić w pociskach i bombach. Nienawiść w konserwach na potem, na niedostatecznie czarną godzinę. Nienawiść obok polnej stokrotki, nienawiść pod listkiem paprotki, o włos od korzenia marchewki. Leśna nienawiść na drodze jelonka, podwodna nienawiść ściśnięta w minie morskiej, podziemna nienawiść na szlakach nornicy i kreta. I międzygatunkowa nienawiść, bo bywa, że upomni się i o walenia, i o orkę, wypłoszy lisy i zające. Rozrzuci swój gniew w promieniu o mniejszym lub większym zasięgu. Nie będzie dla niej ważne, czyja to noga, czyja ręka i czy to miała być właśnie ta głowa. Wymiesza dokładnie wszystkie grupy krwi od dawców mniej lub bardziej honorowych, od dawców niedobrowolnych. My, zatopione w morzach głowice nuklearne, zagubione zabawki roztrzepanych, brzydko bawiących się w zimną wojnę dzieci, byłyśmy na tyle taktowne, że pozwoliłyśmy o sobie zapomnieć. Nie zakłócamy letnich turnusów, nie przeszkadzamy w zachodach słońca, nie wywracamy żaglówek. Czekamy, cierpliwie czekamy. W krypcie To nieprawda, że nie ma na tym świecie sprawiedliwości. Ukrywa się w mnisiej krypcie katedry. Niski Tomasso, wyższy o głowę Giovanni Antonio i jeszcze wyższy Bonaventura w końcu dostali po tyle samo: dwa metry długości na metr czterdzieści szerokości. Wymiary ich nagrobków na wieki wyrównały chwilowe, doczesne dysproporcje. Bliźniacze pomniki na dowód, że wszelkie różnice były na chwilę, tylko na niby, może dla żartu. Śniady Sebastiano i blady jak ściana Augustyn, wyswobodzeni z kontrastu, leżą pod jednakowym marmurem w kolorze kości słoniowej. Symetria na rzucie elipsy, lustrzane lewo i prawo, pośmiertna potulna takasamość. A byli jak ogień i woda, jak dzień i noc. I ci przeciętni, za życia przemykający gdzieś pomiędzy, teraz na równych prawach, tak samo godni zauważenia lub pominięcia jak cała reszta w powielanych grobach. Są jeszcze miejsca dla tych, którzy tam na górze ciągle próbują wychodzić przed szereg, wyróżnić się w tłumie. Te miejsca czekają w odpowiedniej kolejności, w równych odległościach. Czekają na Waleriana – samotnika, na Bellinusa, który szuka centrum, na Hilarego, który lubi kryć się po kątach. Trzeba było także znaleźć odpowiedni rozmiar. Nie było to łatwe, bo śmierć w rozmiarze XL jest za duża na niektóre małe i wątłe dusze albo za ciasna na te nadęte. Ale tak, trzeba było jakoś uśrednić, żeby nikt nie wystawał poza obrys elipsy, żeby nikt nie przykuwał samolubnie uwagi na nieco dłużej. Różnią ich teraz już tylko nagrobne litery i cyfry. Nie można było z nich zrezygnować, no to niech będą chociaż niewielkie, dyskretne, żeby niepotrzebnie nie podkreślać dawnej, fanaberyjnej tożsamości. Póki co Walerian, Bellinus i Hilary, jak to żywi, czasem się między grobami krzątają, ścierając niestosowne kurze. Habit wszystkiego nie wyrówna, Hilary jest ciągle nieco za duży na wąskie przejścia między pomnikami, wciska się bokiem, z ukosa. Walerianowi zostaje za to sporo luzu, może się nawet trochę pokręcić, gdy nikt nie widzi – póki jest jeszcze na to czas, póki data po prawej stronie na jego pomniku wciąż jeszcze nieznana. Przychodzą tu czasem turyści. Ci, którzy szeptami łamią nakaz zachowania ciszy, ratują dla życia to miejsce. Przychodzą tu czasem dzieci. Te, które najgłośniej marudzą, najbardziej się nudzą, wskrzeszają szczątki inności. Tomasso znów jest niski, Giovanni Antonio o głowę wyższy, a jeszcze większy Bonaventura. Hilarego wyciąga na chwilę z wieczności dziewczynka, która uczy się dopiero czytać. Duka jego datę narodzin, duka datę śmierci. Starszy brat po szybkich rachunkach stwierdza, że żył 57. A potem przez chwilę myślą, czy to dużo czy mało. Daria Juskowiak – absolwentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego . Nauczycielka języka polskiego. Publikowała w internetowym wydaniu miesięcznika „Odra”, 8. Arkuszu "Odry", w "Helikopterze", na stronie wydawnictwa Font. Laureatka konkursu prozatorskiego "Małe życie po wielkiej zmianie" przeprowadzonego pod patronatem Fundacji Olgi Tokarczuk.
- Mariusz Sambor – pięć wierszy
w przeciwieństwie Burze wciąż zagrażają Tak mówią i piszą wysyłają alerty do telefonów jakby nie mogli alarmów wysyłać tylko te alerty i mam wreszcie ochotę odpocząć bo sobota niebezpiecznie zbliża się do przesilenia po przekroczeniu którego będę jak Rosenkranz i Guildenstern myląc się sam ze sobą nie wiedząc w jakim celu wezwano mnie kiedyś do ciebie jak ich wtedy do zamku w Elsynorze no i będę tęsknił nie tylko za tobą ale za uciekającym czasem sam nie wiem za kim czy za czym bardziej No to biorę butelkę cydru na szczęście znalazł się w lodówce kiedym przestraszony patrzył że go przecież nie ma i lezę na łąkę choć w końcu się zbiera na burzę cały dzień zwlekało ale co tam przejdzie jak zwykle bokiem myślę i robię zdjęcia ciemnym chmurom choć wolałbym tobie A kiedy zaczyna grzmieć i błyskać i krople robią się już grube jak winogrona biegnę przez łąkę w sandałach i mokry nawet stopy mam mokre ale na szczęście w czapce z daszkiem nie lubię moich mokrych włosów w przeciwieństwie do twoich wpadam w ostatniej chwili do bramy drzwi uchyla schowany zawczasu sąsiad ten schorowany co na ławce wysiaduje z wyraźną przyjemnością i grzecznie się kłania Ten sam o którym mówili że był ubekiem a najwyżej przecież esbekiem bo to nie te lata cydr jest trochę kwaśnosłodki i znowu gdzieś grzmi gdy butelka już się kończy i znowu oglądam twoje zdjęcia Co mnie tak wzięło? Nie wiem Znowu nie wiem Może stąd kolejna burza i cydr się już kończy bardziej słodki niż kwaśny a zdjęcia błyskawic nie bardzo z telefonu przesyłają się do komputera może z powodu burzy co nade mną krąży w przeciwieństwie do twoich włosów co niestety nie Skąd ta nagła tęsknota i niespodziewana nie wiem znowu nie wiem choć kto pyta nie zawsze otrzymuje odpowiedź a tu ciągle leje jakby bramy Elsynoru były wciąż otwarte to chyba lepiej że wróciłem kiedy dalej leje i tylko cydr skończony no i tego też żal Może pójdę po czipsy tylko deszcz przestanie Jak tam? Już mi trochę żal tej soboty nie z powodu burzy niby miała być od rana tylko pomruczało Może bo już odchodzi? Ale wszystko odchodzi to żem w końcu poszedł na pole Tak się u nas mówi Na pole i żem wziął ze sobą cydr I smutno się zrobiło nie ma tyle zieleni co w powieściach o kowbojach Jeszczem się zdążył wystraszyć że nie ma już cydru no człek musi przecież czasami odpocząć a ja ciągle sam Jednak coś gdzieś grzmi I koni tu też ni ma Tak takich jak tam równowaga Wielu oczekuje jedynie (nie ma większych potrzeb) nie przykłada wysiłku – Sutra Wielkiego Słońca? Cnoty? schowało się już za chmury i nie ma upału objawienia nad wodą ta królewska para sutra niezliczonych znaczeń słońce księżyc co ślepym istotom służą jako oczu dwoje jasna jest mądrość spokojne uczucie wspaniale wspaniale jak nie wpaść w pułapkę Epitafium Śpię w hotelu w którym ostatni raz zatrzymałem się jakieś trzydzieści lat temu nigdy naprawdę nie wiadomo gdzie popłynie woda nigdy nie wiesz jak skończy się kolejna noc ptaki zwykle zaczynają śpiewać około trzeciej nad ranem harmonia i ciężka praca kłaniamy się wzajemnie należy pamiętać okazać wszelki szacunek jak to wszystko przecież słońca znowu nie ma stajemy w oddaleniu ale słońca nie ma — połączyć? krótkie chwile historie ważne okoliczności kiedy się witamy sygnały policyjnych wozów może karetek ciężka praca strażaków jest też nie bez znaczenia nie mówimy już o miłości i rzeczywiście jakbyśmy odzyskiwali pewność Mariusz Sambor (ur. 1965) – autor surrealistycznej powieści poetyckiej Cztery Filary (2021), powieści I wszyscy go opuścili… (2021) oraz zbioru krótkich form prozatorsko-poetyckich Nieoczekiwane przestoje w chmurach (2022). W listopadzie 2023 roku ukazał się jego epistemologiczny komediodramat Pani Kołodziej . Publikował w czasopismach literackich oraz w antologiach: Strefa wolna. Wiersze przeciwko nienawiści i homofobii (2019), Wiersze i opowiadania doraźne 2020 (2020), Wiosnę odwołano. Antologia dzienników pandemicznych (2020) oraz Kosmonauci Nośnych Haseł (2022). Mieszka w Krakowie.
- Ola Kołodziejek – trzy wiersze
zdrapka na koniuszkach żywe mrowiska podcast z pulsującą konstelacją to budzi mnie to usypia uliczny rój w Hanoi - gdzie jestem w tej podróży nie wiem. kula ziemska chce być ciszą a tylko wibruje jak gigantyczny gest rzucamy na stół przerośnięte języki a naszych towarzyszy zadowala kieszonkowe terytorium noszą je w spodniach pod stołem jak zdrapkę nasz system totalitarny polega na tym że jesteśmy całe ale w końcu i tak przychodzi weekend pełen ogromnych lekcji bierzemy z nich lektury w rozsypce mieszkania do remontu na który nas nie stać więc go poćwiartujemy wspólnie przez sen jak weselny tort ponad wszystkim poniesiemy w skórach tak ciasnych jakby nie były o nas poniesiemy w skórach za małych o jeden pokój granice, kwiecień ścieżki jak robota nożownika. świeży asfalt bez ostrzeżenia wchodzi w kocie łby gwałtownie obraca porę roku w skalę makro gdzieś tutaj skończył się świat więc zostawiam ślady jak kapsle tej banalnej bajki dzisiaj potrzebuję i przepisywaczki - kiedy mi palce odejmą od ust tymczasem roweruję przez mroczny poranek ciacham zimnu jego piękną twarz bo dziś widziałam w lustrze czarny lśniący winyl nisko w trawach rój nożowniczek - szklanek do połowy pustych. druga połowa szczelnie wypełnia moją starą katanę spraną i miękką skrojoną z dżinsu i ostatniego słowa zmiana światła robisz wiersz, co cię czyni Azją, Tajlandią, meteorytem przydźwiganym w geograficzne centrum miasta państwa i dalej dalej pierścionku tsunami ty się nie centralizujesz nie zbliżasz nie oddalasz - to aż moje oczy zasnute jak psy po nawłoci tracą majątek na światła podrzucają tęczowych świętych na brudne szyby blokowisk jeśli ci wpadnie pył aż do zatarcia będę czekać w szczękach najściślejszych dopełniaczówek. jeśli wleci osa co powiem innego? najbardziej luksusowe działki budowlane leżą nisko we włosach przy wypustkach szyjnych gdzie zdrapywany na okrągło strupek jak mój wiersz a twój księżyc ciągle się odnawia Ola Kołodziejek – autorka dwóch książek poetyckich – plan plam (2021) i cudze święta (2024). Publikowane wiersze nie pochodzą z żadnej książki. Nie ma ciśnienia. Bawią ją bańki i aferki.
- Marcin Wróblewski – pięć wierszy
Kocham straszą wojną dopiero co oddałem krew nie liczcie na więcej ewentualnie wymazy z gardła nosa odbytu jeszcze Polska nie zginęła Stworzenie ruiny żydowskich grobów porośnięte jaskółczym zielem i pokrzywami powietrze duszne od mokrych gawronich piór okadzone dymem wskrzeszonych radomskich uszy pełne krakania i bluzgów tak rodziło się życie porozrzucane puchem piskląt przez letni podniecający wiatr Oś czasu pamiętasz robiliśmy sobie tatuaże mleczkiem z mniszka paliliśmy papierosy z uschniętych łodyg krwawnika robiłem ci wianek ze stokrotek a ty jadłaś słodkie kwiaty akacji nie słyszałem co do mnie mówiłaś bo obok toczyła się wojna dzidy z okorowanych badyli jesionu przeciwko mieczom ze sklejki może ze strachu wolałem patrzeć jak się śmiejesz gdy gram na trawie Oczy śniło mi się poprosiłem by zrobili coś z moimi oczami obcięli mi powieki pozwoliłem im na to nie miałem wyboru życie albo sen Perun porwał mnie łan wczesnomajowego rzepaku na strzępy z których jeden o drugim za wiele nie wiedział echo wilgi kroiło miedzę i trasy pszczół odraczało nieuniknione niebo przerastało bulwami słychać było mokrą ziemię i wycie psów Marcin Wróblewski (ur. 1980) – wydał dwa zbiory wierszy: Zimne Ognie (2023) i Brama (2023). Ukończył filologię polską, pracował jako nauczyciel. Publikował m.in . w „Toposie”, „Odrze” „Papierze Ściernym”, „Helikopterze”, „Art Papierze”, „Tekstualiach”. Laureat XLVI Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Limesu” (2023), wyróżniony w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Georga Trakla (2023). Mąż i ojciec dwojga dzieci. Pochodzi ze Zwolenia, mieszka pod Nałęczowem.
- Tadeusz Zawadowski – dziewięć wierszy
Bajka o za siedmioma górami za siedmioma rzekami była sobie ósma góra a za nią ósma rzeka. nie było tam zamku tylko blokowisko. rycerze nosili ciemne kaptury i kije bejsbolowe. królewny piły w bramach tanie piwo i czekały a swojego księcia z innej bajki. jednak za dziewięcioma górami za dziewięcioma rzekami królewicze już przestali wierzyć w bajki. drabina do nieba drabina odbita w lustrze jeziora prowadzi w głąb jego wnętrza. schodzę po chybotliwych szczeblach w poszukiwaniu ukrytego światła. ostrożnie żeby nie naruszyć struktury zachodzących na siebie kręgów fal. pode mną niebo pełne gwiazd. wystarczy zrobić krok. dzień po ten obraz chodzi za mną jak kot. ociera się o nogi mruczy pod nosem jakieś nieznane zaklęcia mające odczarować coś czego się nie da odczarować. słońce wstanie i młode koty będą się przeciągać w jego promieniach. do czasu aż wylenieją a ich sierść spadnie niczym śnieg na ziemię. w końcu czas przestanie się toczyć po ubitym trakcie zwanym życiem. Martwy język martwy język którego ślina niczego już nie zapisuje nie wyprzedza jest tak suchy jak oko węża na pustyni. z jego skóry można tylko szyć historię dla przyszłych archeologów. pojedyncze łuski nie są w stanie stworzyć niczego. jednak to właśnie on prowadzi nas w głąb znaczeń i chociaż coraz bardziej zapada się w niebyt to jednak ciągle jest najlepszym łącznikiem pomiędzy dziś a wczoraj. przejście okno otwarte na oścież aby łatwiej wyjść tylko kilka kroków. później cisza i może przebudzenie. na stoliku kartka na wiersz. o ile będzie na to czas. o ile będzie ktoś we śnie kto zechce go przeczytać. stary sandał tamten świat nie jest ani lepszy ani gorszy. po prostu jest inny. kreślę na piasku tropy tych którzy odnaleźli już drogę. nadpływająca fala przygląda mi się zaskoczona jakby chciała powiedzieć że jeszcze nie pora i zamazuje znaki. po chwili powraca i rzeźbi w piachu swoje ścieżki. rozgarniam je bosą stopą i moim oczom ukazuje się stary sandał w którym morze wędrowało w głąb siebie. To Ewie to między nami pulsuje jak krew. od koniuszków palców poprzez nadgarstki i zakamarki ciała. buduje przystanie w komorach serca. tam czuje się bezpieczne. przenika do płuc i przemienia tlen w oddech. krąży w nas każdego dnia krew tlen i to. wiara w bajki jestem dzieckiem. siedzę w domu który wciąż rośnie w mojej pamięci. w ogrodzie białe czapy śniegu zasłaniają uszy jabłonkom. zające podkradają się przez siatkę i przeglądają w oknach. mam dziesięć lat i nie myślę o tym co będzie za pięćdziesiąt. czytam historię potopu według sienkiewicza . jeszcze wierzę w andersena i w dobre wróżki które potrafią naprawić świat jak zepsutą zabawkę. dorosłem. na fundamentach domu bawią się inne dzieci starsze od moich wnuków. nie potrafię już wierzyć w bajki. wyobraźnia II zapytał mnie przyjaciel czym jest wyobraźnia. zaprowadziłem go na górę i pokazałem krzyż a na nim Chrystusa którego tam nie było. patrzyłem jak ukląkł i zaczął się modlić do ukrzyżowanego. tymczasem Bóg zamachał z sąsiedniego szczytu. Tadeusz Zawadowski (ur. 1956) – poeta, redaktor, krytyk literacki. Członek Związku Literatów Polskich. Laureat około 250 międzynarodowych i ogólnopolskich konkursów literackich oraz wielu nagród literackich. Jest autorem ponad dwóch tysięcy publikacji w ogólnopolskiej, emigracyjnej i zagranicznej prasie literackiej. Swoje wiersze i teksty krytyczne publikował w około 250 antologiach literackich. Były tłumaczone na języki: rosyjski, łotewski, chorwacki, bośniacki, serbski, słoweński, macedoński, grecki, włoski, hiszpański i angielski. Wydał 18 tomów poetyckich, w tym ostatnio: raport z czasów zarazy (2021) i ptaki spadające w niebo . Mieszka w Zduńskiej Woli.