Znaleziono 447 elementów dla „”
- Piotr Maur – trzy opowiadania
Pies Próbujesz sobie przypomnieć, kiedy to zdarzyło się po raz pierwszy. Nic z tego. Nie pamiętasz. Czy to może oznaczać, że tak było zawsze? Zdaje się, że tak. Ale jak to jest możliwe? Cholera wie. Pies biegnie przez twoje pole. Duży, czarny pies. Wciąż zastanawiasz się, kiedy po raz pierwszy widziałeś tego psa. Nie pamiętasz. No jasne, że nie. Pies biegnie przez twoje pole od zawsze. Duży, czarny pies. Nagle zmienia ci się optyka. Teraz zastanawiasz się, czy tak powinno być? Czy to w porządku, że duży czarny pies biegnie przez twoje pole każdego dnia. Coś tu nie gra. Rozumiesz; raz, drugi, trzeci, ale żeby codziennie… To jest przesada. A może to jakaś prowokacją? Ktoś testuje twoją cierpliwość, bada do czego jesteś zdolny, z jakiej gliny cię ulepiono. Kiedy o tym myślisz w ten właśnie sposób zaczyna cię to drażnić, niepokoić. W końcu nie potrafisz przestać bić się z tymi myślami. Wyciągasz sztucer ze skrytki i gdy tylko to duże, czarne bydlę przebiega przez twoje pole, strzelasz. Raz, drugi, trzeci. Ale chybiasz. To powtarza się przez kilka następnych dni. Nie wiesz, co bardziej wkurza cię; to, że ten pies biegnie przez twoje pole, ten wielki, czarny pies, czy to, że chybiłeś tak wiele razy. Montujesz sztucer na statywie. Czekasz. Palisz papierosa. Uspokajasz oddech. Wreszcie jesteś gotowy stawić czoła temu wyzwaniu. Gdy widzisz psa biegnącego przez twoje pole strzelasz. I znów chybiasz. Zamawiasz przez sieć lunetę, dokręcasz ją do sztucera. Mierzysz z niej do wron, do stracha na wróble na sąsiednim polu. Jest ok. Zabijasz na próbę jedną wronę. Jest ok. Śmiertelnie ranisz stracha na wróble. Jest ok. Wiesz, że tym razem załatwisz sprawę jak trzeba. Jesteś tego pewien. Ta pewność czyni cię spokojnym. Czekasz. Palisz. Pies biegnie. Mierzysz do niego spokojnie, oddychasz rytmicznie, przyciskasz kolbę sztucera mocno do ramienia. Strzelasz. Raz, drugi, trzeci. Chybiasz. Pies przez kilka następnych dni biegnie przez twoje pole, a ty nie możesz do niego trafić. Za każdym razem chybiasz. Coś jest nie tak. Co jest do kurwy nędzy z tym wszystkim nie tak?! Żona stuka się w głowę. Dzieci stukają się w głowę. „To tylko pies” – mówią. Nie widzą szerszego aspektu sprawy. To normalne. Nigdy niczego nie widzą. Jeśli pozwolisz, żeby wielki czarny pies biegł bezkarnie przez twoje pole, nie będziesz potrafił powstrzymać wielkich, wyładowanych chuj wie czym ciężarówek rozjeżdżających twoje pole na marmoladę. To kwestia zasad. Fundamentalne sprawy. Ale co oni tam wiedzą o fundamentach. U znajomego dealera kupujesz karabin automatyczny. Strzelasz krótkimi seriami. Potem wymiatasz magazynek za magazynkiem. I w dniu, gdy wreszcie po wielu rozterkach kupujesz coś naprawdę wielkokalibrowego, pies znika. Nie biegnie już przez twoje pole. Żona i dzieci stukają się w głowę; „No i widzisz, widzisz” – mówią. Nigdy nie było ich stać na nic więcej. To szczyt ich inteligencji. Po kilku dniach pojawiają się ciężarówki. Rozjeżdżają twoje pole na placek, placek z marmoladą. Żona i dzieci wyprowadzają się. Kto by chciał mieszkać z gościem, który nie potrafił powstrzymać psa, z gościem, który bezkarnie pozwala by chuj wie czym wyładowane ciężarówki rozjeżdżały jego pole? No kto? Wieczorem pojawia się wielki, czarny pies. Kładzie się na werandzie obok ciebie, dyszy zmęczony jak po długim biegu przez pole, potem opiera pysk o twoje zabłocone buty i ufnie zasypia. Drżącą dłonią dotykasz jego futra. Pies mruczy zadowolony. Dłoń grzęźnie w gęstej sierści. Tu i ówdzie wyczuwasz dziury. Jest ich wiele. Są głębokie. Pies jest zrobiony z futra i dziur. W ciemnościach z tych dziur wydobywa się jakieś białawe chujstwo. Mgła? Światło? Miłość? Kamień, sznur, kij Pewien człowiek idąc przez wiele dni poprzez ciemność dotarł na most. Tam, w świetle głośno buczących, lecz ledwie rozjaśniających mrok, latarni dostrzegł stojącego na balustradzie mężczyznę z wielkim kamieniem w dłoniach. Podchodząc bliżej zauważył, że szyję mężczyzny oplata gruby sznur, którego drugi koniec uwiązana był do kamienia. - Po co ci ten kamień – zapytał stojącego na balustradzie. - A jak myślisz – odpowiedział tamten poirytowany cudzą obecnością. - Przydałby mi się taki kamień – powiedział przechodzień. - Ale on jest mój – powiedział mężczyzna z balustrady. - Jakbyś dał mi ten kamień, to ja dałbym ci ten kij. Co ty na to? - A po co mi kij? - Czy ja wiem… kij to kij… zawsze może się przydać. - To prawda, ale w mojej sytuacji nie jest mi potrzebny. Po chwili niezręcznego milczenia mężczyzna przychodzący z ciemności zapytał: - Może jednak zmienisz zdanie i dasz mi ten kamień? - Chyba jednak nie. Mógłbyś sobie pójść? Przeszkadzasz mi. - E tam… jak chcesz naprawdę się zabić, to nic cię od tego nie odwiedzie, a ja na ten przykład w ogóle nie mam takiego zamiaru, tak tylko patrzę na ten kamień i myślę, że przydałby mi się taki kamień. - Nic z tego, to mój kamień - Ale zastanów się; co ci ten kamień takiego uczynił, że chcesz go utopić w rzece? To jest zbyt dobry kamień by miał leżeć na dnie rzeki. Po za tym rozumiem, że zabiera się na tamten świat z sobą jakieś cenne drobiazgi, ale po co komu na tamtym świecie kamień? - Mam z sobą cenne drobiazgi. - A co masz? - Mam w kieszeni zdjęcie dzieci. - No to rozumiem. To jest rzecz potrzebna. Masz dzieci? Ile? - Miałem. Troje. - Co z nimi? - Nie żyją. - Przykro mi stary, naprawdę strasznie mi przykro… - Dziękuję. - Nie ma za co. Naprawdę stary… nie ma z co. A jak będzie z tym kamieniem? - Dałbym ci go, skoro tak bardzo go pragniesz, ale boję się, że bez tego kamienia nie dam rady. - E tam… dasz radę… musisz tylko bardziej uwierzyć w siebie. - Może masz rację… - Pewnie, że mam. - Żona zawsze tak mówiła… - Że mam rację? - Nie, że powinienem bardziej w siebie wierzyć. - No i ma kobieta świętą rację. - Miała… - Co miała? - Miała rację, bo już nie żyje. - O cholera, stary, strasznie mi przykro… - Dzięki. - Wiesz tak sobie teraz pomyślałem, że ty to właściwie idziesz do swoich… no jakbyś po jakiejś podróż do domu wracał…, skoro wszyscy twoi już tam… - No… w sumie… to racja. Nie myślałem o tym w ten sposób. - No to nie wypada tak z kamieniem do swoich przychodzić… - Myślisz? - Jestem tego pewien. Pomyśl, jakbyś się czuł, gdybyś otworzył drzwi a tu żona z dziećmi w progu i każde z wielgachnym kamieniem i sznurem na szyi? - Czy ja wiem… no nie wiem… - No to pomyśl. Wytęż szare komórki. - Wiesz co… właściwie… przekonałeś mnie. Weź ten kamień. - A sznur? - Sznur też chcesz? - No a po co ci sznur, całkiem fajny krawat masz przecież… Sznur do krawata nie pasuje… gryzie się. - Dobra, masz też sznur. No i dzięki, dobrze się z tobą gadało. - A kij chcesz? - Nie. Z kijem też nijak do swoich… - Racja. - No to żegnaj – powiedział mężczyzna z balustrady i z radością skoczył w mroczną kipiel. Przechodzień spróbował dojrzeć go spadającego, ale gęsta ciemność uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek. - Ciemno jak diabli – powiedział do siebie. Po czym przeszedł na drugą stronę mostu, uwiązał kamień do swojej szyi, z trudem wspiął się na barierkę i już zamierzał skoczyć, gdy nagle przypomniał sobie o kiju. Zszedł z barierki wziął kij i znów wspiął się na nią. - Kij to kij, zawsze się może przydać – pomyślał skacząc. Bezradność Nie wierz im. Nigdy nikomu nie wierz. Będą cię okłamywać. Zwodzić. Wypiorą ci mózg. Będą chcieli żebyś im wierzył. Będą chcieli żebyś wierzył, we wszystko, na przykład, że wszystko jest w twoich rękach, że wszystko jest możliwe, że wszystko tak naprawdę zależy od ciebie. Od twojej determinacji, pracowitości, talentu czy chuj wie jeszcze czego. No i potem, gdy padniesz ich łupem, gdy będziesz już ich, będziesz myślał, że możesz coś zrobić, a tak naprawdę nic nie możesz zrobić. Nigdy. Tak jest i teraz, gdy nagle pod twoim oknem wybucha gwałtowna sprzeczka a potem bójka pomiędzy dwiema pijanymi w sztok kurwami, a ty w samych gaciach, w podkoszulku na ramiączkach, niezbyt świeżym i podziurawionym jak szwajcarski ser, stoisz i patrzysz zza firanki na te dwie walnięte suki i na alfonsa, który stanął jak jakiś kapo, w szerokim rozkroku i szczuje jedną cipę na drugą, podpuszcza je na siebie i rechocze ukazując złote zęby, rechocze jak popierdolony, aż słyszysz jak brzęczą na nim wszystkie świecidełka, całe złoto, czy imitujący złoto szajs, który na siebie ten palant włożył: łańcuchy, bransolety, wisiorki, zapinki i chuj wie co tam jeszcze ma? Naprawdę tak myślisz? To co możesz zrobić, to nic, zupełnie nic nie możesz zrobić, i wiesz dobrze, że nic nie możesz zrobić, więc stoisz i patrzysz jak ta blond dziwka chwyta tę ciemną za włosy i wali ją twarzą o ścianę i tak ze trzy razy aż się tamta osuwa po murze na wpół przytomna, plująca krwią tej blondynie prosto w oko, a alfons skręca się ze śmiechu, podskakuje na piętach jakby kopnął go ktoś w jaja, i wbiły mu się te jaja w mózg więc musi na piętach je wytrzepać, sprawić żeby wróciły na swoje miejsce, normalnie nic nie możesz zrobić, nic, zupełnie nic, nie wyskoczysz przecież, tak jak stoisz, w gaciach, w rozciągniętym podkoszulku na ramiączkach jak wspomniałem nie pierwszej czystości i z tuzinem dziur, nawiasem mówiąc to robota tych pierdolonych moli, te jebane latające skurwysyństwa tak załatwiły mi ten podkoszulek, nie tylko zresztą podkoszulek, no ale jak już chyba wspomniałem nie da się z tym nic zrobić, ani z tym ani z tamtym, kurwa ile różnych pojebanych płynów wylałem w szafie w łazience, w pralni, nic kurwa nic, rozpylacze, zioła, świeczki, nic kurwa nie działa, jak latały te wredne robale tak nadal latają, i wpierdalają gacie, podkoszulki, swetry, ręczniki, skarpety, no wszystko co im w paszczę wpadnie, gryzą, dziurkują, co zrobisz, nic nie zrobisz, jesteś tak jak cię ten podstępnie szybko zapadający wieczór złapał, więc nie wyskoczysz tak na zewnątrz i nie wypalisz jakiejś głupiej gadki typu; drogie panie może, by tak panie się opamiętały, może by panie się ogarnęły, czy coś w tym stylu, bo wiadomo, że zaraz ten wredny skurwysyn ze złotymi kłami dojedzie cię piąchą albo wrazi ci sprężynowca w bebechy albo rozłoży cię na glebie jak karton po telewizorze i karze jeszcze tym wrednym kurwom kopać cię po twarzy, jajach, nerkach, pluć albo i szczać na ciebie, więc sam widzisz, że nic się zrobić nie da, oczywiście jak się zdaje najprościej byłoby wezwać gliny ale to tylko tak z pozoru wydaje się łatwym i dobrym rozwiązaniem, bo przecie już jakiś czas stoisz w tym oknie i gapisz się jak ta czarnowłosa w tej właśnie chwili zbiera się w sobie, pazurami zgrzyta o chodnik, pianę wściekłą toczy z ust upapranych krwią i tą szminką, która równie dobrze też mogłaby być wyprodukowana z jej własnej krwi, bo nic a nic przecież się nie różni, przynajmniej w tym świetle, bo przecież wiadomo, że zanim tam się do nich dodzwonisz, a nawet jak ci się to jakimś dziwnym trafem uda, to zanim tym tłukom wytłumaczysz, co i jak, to one tu jak nic pozabijają się po kilka razy, alfons skona ze śmiechu a ty będziesz musiał się potem tym tępakom tłumaczyć skąd pod twoim oknem tyle trupów, no więc to w ogóle odpada, bo nawet gdybyś się do nich tam dodzwonił, nawet gdyby jakiś tuman odbierający tam u nich telefony zajarzył w czym rzecz, to przecież na pewno, jak nic, jak amen w pacierzu, kazałby ci czekać, bo w tej chwili to on nie ma kogo wysłać w teren, bo wszyscy już są w terenie albo co gorsza domagałby się podania twoich danych personalnych i jeszcze wyrażenia zgody na przetwarzanie tych danych, no więc jasne jest, że nic się nie da zrobić, bo nawet jakby się dało, to i tak się nie da, no ale tak dla spokoju sumienia, czysto teoretycznie załóżmy, że się da, że ci goście zjadą tu swoim radiowozem na radosnych błękitnych sygnałach, niech zajadą a ten alfons zbierze już tymczasem te swoje potargane na amen i ledwie żywe kurwiszcza to jasne, że obciążą cię kosztami za wzniecenie fałszywego alarmu, albo nie daj Bóg z nudów czy wkurwienia, że wyrwałeś ich ze snu, zaczną się interesować tym i owym, ile na przykład zarabiasz, i dlaczego tak dużo, gdzie pracujesz i dlaczego nigdzie, i tak dalej i tak dalej tak więc jak widzisz nic zupełnie nic się zrobić nie da no tak owszem co najwyżej możesz nie patrzeć ale czy to coś zmieni? więc patrzysz dalej patrzysz bo właśnie ta czarna zbiera się z ziemi i widać, że jest solidnie wkurwiona i tak naprawdę chciałbyś teraz wiedzieć czy uda jej się wyrównać rachunki z tym wyblakłym kurwiszonem który sponiewierał ją tak podstępnie, i liczysz wręcz na to, że uda jej się nawiązać choć równorzędną walkę, bo jakoś w pełen rewanż powątpiewasz, chociaż dopóki piłka w grze, jak powiadają komentatorzy sportowi a za nimi, co bieglejsi komentatorzy polityczni, to nigdy nic nie wiadomo, nie wiadomo zupełnie, choć wiadomo, że nic zrobić się nie da, ani z tym ani z tamtym. Piotr Maur (ur. 1963) – poeta, prozaik. Opublikował książki siedemdziesiąt sześć (1996), 28 i 5 (2002), Bezmiar miłości (2006), Pogrzebowe obrzędy, miłosne ceremonie (2010), Po papierosy i z powrotem (2015). Mieszka w USA.
- Małgorzata Południak – cztery wiersze
Obrót Przebiega przez tunel, listki niespiesznie poruszają się na wietrze, w stronę oceanu. Leć dziecko, nie skręcaj, nie odbijaj. Raz za razem. Odkąd gwałtowny haust powietrza wypełnił pierwszy raz płuca, otwierają się i zamykają. Na początku nieporadnie. Podobno od wczesnych lat miał jakieś podejrzenie, że należy wystukać każdy dźwięk, wykrzyczeć samogłoski, wystękać większe i mniejsze przeciwności. Dzień za dniem. Monotonnie od rozsypanych mostów, tuneli, fragmentów lasów, linii kolejowych, po zapach kiełkującej zieleni, którą z wiekiem równo przytnie. Od czasu do czasu woda wypłukuje torf i ametysty, pęknięcia znosi w dół Achill. Kiedy się spotkaliśmy – choroba – pomyślałam i wtedy jeszcze nie wiedziałam, że z gorączką wyśnię ludzkich świętych, a ufność w ich wygłaskane piersi mnie uzdrowi, tchnie czymś ascetycznym albo doszczętnie rozsypie. Cisza ukojona oddechami, wiatrem i zapachem ziemi. Skały zalane rdzą, przez które przebijają rozmaite przewidzenia, echa, zaprzeczenia. Obraz codzienności, w którym nie brakuje wzruszeń, nienazwanych słów. To nas urządza i określa. Dzieci zbierają kasztany. Pękają orzechy. Obok słoneczniki przerastają murki. O trwonieniu Proste jest proste. Ból, smutek. Czas w odcieniach czerni i bieli, moment łączenia, gdy rozmywa się ostrość, ostatnie maźnięcia. Przeglądam smugi, kierunki, w jakich wędrują, załamują światło. Odmawiam wina i mantry na lepsze trawienie. Słowa light, kiełkujący mak, dokarmianie tlenem ledwo żyjącej yuki. Wczepiam się na kilka chwil w opowieść o podziałach, rozdziałach, na które już nikt się nie łapie, nie ma wyraźnej granicy pomiędzy południem a północą. Deszcz. Ociekamy z nudów, gdy stoimy na wietrze. Zastanawiamy się, ile kropel mieści się w beczce. Przeliczam powierzchnię, jakieś dane. Nie potrafię odjąć gnijącego mchu, liści. Mam je na wyciągnięcie ręki, w palcach. Przecieka odwrócony na drugą stronę t-shirt z rysunkiem drzew. Potykam się o połamane gałęzie. Wystające kamienie. Wycieram starannie buty. Zdarte noski. O dniach za dniem Nie wiem kto bardziej do mnie przemawia. Mocniej, kiedy idziemy w prażącym słońcu. W lekkich butach. Długie kroki, cienie. Zapach morwy, wiatru i skóry. Jeszcze ciepłej wody. Nie załapuję się na przypływ, na płonące torfowiska, na nic. Puste kłosy, wyblakłe warkocze. Ludzie ustawiają się wzdłuż muru, pod zamalowanymi oknami. Czekają. Jak wtedy, gdy rozmawialiśmy o zaćmieniu księżyca, a chmury rozciągnęły się i zawisły nieruchomo. Nie pamiętam kto kogo przegonił. W którą porę roku wpatrujesz się teraz, daleko od swoich, otoczony cedrami albo cisami. Zależy jak długo patrzysz w jedno miejsce. Pomiędzy zaostrzonymi ołówkami, w grafitowe odbicia palców na listowym papierze. Rozdarłam kopertę. Wiedziałeś, że najchętniej wczytuje się deszcz. Krople układają ciągi czasowników i przymiotników. Noc w noc, przy otwartych oknach wypuszczałam odpowiedzi. Patrzyłeś, czy się unoszą i rozpływają. Wsiąkają w ziemię. Wiersz z podróży Bądź odważna, słyszę i nadgryzam wędzidełko, psiakrew! Miesza się z jedzeniem – rozróżniam zagmatwanie. Przyjdziesz, chociaż dzwonek nie zamelduje gości (buty w złym guście, szaliki w mdłych kolorach), przestaniesz grymasić – zostawię otwarte drzwi. Znajdę przyjemność w zapełnianiu milimetrowych linijek, a jednocześnie wymarzę mężczyzn i kobiety o tych samych znamionach. Zasnute pajęczynami okna, kruche resztki skrzydeł – wykluły się i zaraz pokryły kurzem. Gdybyś mogła wypełnić pokój bąbelkami powietrza – ścieżkami biegną dyszące ryby. Słyszysz pluskanie? Wyciągają pyszczki aż poczują wodę. Skurcz żołądka, czarny, wilgotny. Brudne ręce, piasek z zapchanych odpływów, nagle widzę siebie z żelazkiem. Prasuję koszulę i unoszący się zapach mgły. Małgorzata Południak – graficzka, humanistka, poetka.
- Marcin Bies – wiersze
droga od nietrafiony wybór nie rób tego powiedziała niedoszła żona Śmierć autora Stan towarzyszący odczytywaniu starego paragonu Stan towarzyszący odczytywaniu starej listy zakupów jej grzbiet pokryty jest wyciągiem z działu kadr opiewającym na kwotę przypominającą trzy tysiące złotych jej forma wzbudzała podziw jako wyrwana karteczka prostokąt z trochę uciętym bokiem, kartonik szamponu wybrałaś head&shoulders, dwa żele isoma, pastę elmex, pastę sensodyne, płyń do naczyń nie lucek, gerber albo bobowita wybrałaś mleko owsiane, może, gdybym miał wybór kupując marchewki i ziemniaczki fromage albo papryka. Myślę, że kochałbym. Później: pies, później: chleb chleb wyrywana karteczka z bochna chleba boli mnie i boli wybrałaś chleb zwyczajny, pszenny, krojony, pół małego dla psa karma dla kota sucha i mokra, chleb jego powszedni o czym jest mowa ciała bochna chleba, jak długo boli wyrywana karteczka, wyrywanie karteczki, żałoba po karteczce suchą biorę dla kota junior w dobrej cenie, pies jest dobry, stary ziemniaczki i marchewki zdarzają się dni, że wszystkie ziemniaczki i marchewki w netto są spleśniałe przeplatają się ze zgniłymi, takimi samymi w lidlu, kiedy dłonie żre trąd Wiem, że musi boleć, wiem że boli. uhm kiedy spałaś mówiłem, jak bardzo cię kocham uhm odpowiadałaś tyle po nas zostanie: uhm droga od kiedy zamieszkamy już razem do kiedy będziemy razem martwi sprawa życia i śmierci tak jakby była rzeczywiście sprawą albo dowiadujesz się, że umierasz albo umierasz bezwiednie człowiek jest najsmutniejszym zwierzęciem musi kontemplować swoją śmierć nawet nie chce mi się sprawdzać kto to powiedział przede mną ja, sweterek Ja, dziewczęcy sweterek z liskiem na brzuszku, miałem nadzieję, że będę rodzić się w bólu i łzach. Ale był tylko ból, łzy były niewskazane na etapie produkcji mnie, była konieczność niepłakania, zatem moja dwunastoletnia mama nie uroniła łzy, za to poroniła mnie i setki innych sweterków tego dnia. Moja mama nie myślała zbyt dużo, ale kiedy wyobrażała sobie normalny świat, to widziała swojego praprawnuka, pracującego w tej fabryce osiem godzin dziennie, wychodzącego z niej, wciągającego powietrze na ulicy, chwytającego za rękę dziewczynę, idącego z nią gdzieś, może coś zjeść, wracającego do jakiegoś pokoju, gdzie uprawiają miłość przed pójściem do pracy. Oddelegowano mnie do innego miejsca, kontynentu, wrzucono w wielki świat, dokładnie do Polski, Katowic, na wieszak w sklepie w galerii handlowej Silesia City Center. Ja, mały sweterek w rozmiarze XS, padłem łupem, to znaczy zostałem skradziony przez chłopca, lat siedemnaście, bez specjalnego powodu, po prostu był tłum, sytuacja sprzyjała. Wraz z bluzą z kapturem zostałem zamieniony na worek fety i zioła, i założony na kogoś. Nigdy nie zapomnę drobnej kobiety, którą otulałem; uśmiechała się, mówiła „kocham cię” i dotykała mnie, naciągała rękawy. Chwilę później zostałem oddany komuś innemu: teraz nie pamiętam, ale zaraz sobie przypomnę. Pamięć sweterka jest krótka, a ja jestem sweterkiem w rozmiarze XS. Chyba doszło do jakiegoś rozstania, wskutek którego zostałem wyrzucony przez okno. Upadłem wraz z bielizną pod samochodem VW Passat 2011 TDI, więc nikt mnie nie podniósł, bo wyglądałem na porzuconego przez kogoś majętnego. W nocy chodziły kuny, wgryzły się w kable silnika tego auta, a ja się bardzo bałem. W końcu przyszedł mężczyzna, wsiadł do samochodu i odjechał. Leżałem więc pod niebyłym kołem, niebyłą oponą i czekałem, jakieś kilkaset lat, tyle, ile mi zostało do rozkładu. Wtedy zobaczyłem kobietę: jej drobne ciało przypomniało mi, jak chwyta się rękawa, jak się go trzyma, jak jakiegoś ciała. Już niemal przestałem się rozkładać, kiedy podniósł mnie otyły mężczyzna mówiący w języku polskim, choć ubogim. Wziął mnie do swojego domu, gdzie wycierał mną tłuszcz po smażonym mięsie, a następnie wyrzucił do worka na śmieci. Tak poznałem ścierkę do kibla. Ścierka do kibla została zakupiona w ramach strzelistego aktu dobrej woli przy okazji jakichś urodzin. Pamiętam, że tam wtedy zmarła córka, ta pani płakała do zlewu. W końcu nic po mnie nie pozostało. Marcin Bies (ur. 1982) - autor zbiorów wierszy: Funkcje faktyczne (2010), Renowacja zbytków (2015), Wybór drozdów (2017), Żale Matki Boskiej pod słupem wysokiego napięcia (2020), Mimo Boga (2022). Mieszka w Mikołowie.
- Jacek Mączka – pięć wierszy
Ruta i namiot bawiły ją bądź zamieszkiwały rozpięty przez mgłę błyskawiczny namiot niekiedy czuła się jak rozbełtana rybka nie przegapić głębokiego zanurzenia pomimo że gang kruków przegania jastrzębia przydałby się jakiś ciężki sprzęt w momentach gdy czujemy że czas ruszyć zrobić pożytek ze swojej otwartości – sweter na drutach płomień który po nas przyszedł z łatwością może opuścić teren sprawni i cierpliwi najlepsi w przegrywaniu fałszujemy nieprzyzwoicie jak wszyscy tak tylko chciałem wiedzieć coś o lustrach w których koniuszek mojego języka o haftkach przez kogo zgubione i czy świat jest domem tak tylko chciałem wiedzieć gdy zimorodek przypuszczał mnie do konfidencji z jakiego śluzu i błota lepi zamki nie zaczęte niedopowiedziane nie na moją miarę przełożyć wysiadasz na innym przystanku winorośl zarasta taras widzisz w innym kierunku gdzieś zapisałeś dwa zielone dzięcioły na grubym pniu lipy i nie potrafisz odnaleźć stoisz po kostki w sobie upychanie fragmentów psu na budę możesz próbować przełożyć na obcy język obrócić w niwecz albo chować urazę w tej wersji idziesz jak w ostatnim śnie brzegiem kanionu i pod olbrzymimi płatami kory odkrywasz ukryte bajeczne wodospady zawieście żółte latarnie daj spokój przestań ubierać się grubo jesteś sypki obecny jest w mandali grabów niepokój nawet jeśli postawiłeś na raj wiatr strąca białego papierosa z czarnej popielnczki coincidentia oppositorum nas nie zbawi ważne jest tylko żeby nie przegapić zrób mi porządek z tym żerowiskiem zawieś na tarasie żółtą latarnię bo przepadniemy bez wieści sreberko mój język jest ciemny od jagód wyrażam się jasno wzdłuż kręgosłupa łażą mrówki z którymi rozmawiam choć Joanna mówi żeby się nie cackać gdyby mogły to by nas zjadły rozjeżdża mnie lato powoli wycieka do sieci może zrobi się chłodniej wolę darń niż tarło szczęście nigdy nas nie opuszcza tak w całości – odgłos gdy odkurzacz połyka sreberko po czekoladce zgniecione w kulkę pomaga wszystko puścić w niepamięć Jacek Mączka (ur. 1965) - poeta, literaturoznawca. Autor jedenastu książek poetyckich oraz wydanej przez "Księgarnię Akademicką" w Krakowie monografii Powidła dla Tejrezjasza. W 2022 ukazał się jego tom wierszy Czwarta mgła. Ruta. Publikował m.in. w "Gazecie Wyborczej", "Tygodniku Powszechnym", "Więzi", "Rzeczypospolitej", "Studium". Laureat Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina i Tyskiej Zimy Poetyckiej. Mieszka w Górach Słonnych. fot. Dorota Mączka
- Dominik Żyburtowicz – wiersze
Przeganiać czarną mgłę Dla Marii Dędys-Zasadzińskiej Mary Lou, terapeutko, kuratorko sądowa. Resocjalizatorko arabskich koni w bramach i pod mostami. Widziałem jak niesiesz im wagę i miecz, jak usypiają w twoich włosach. Jedni na dłużej, inni na krócej, rzadko którzy na zawsze. Poniedziałek, godzina 07:05. Z nocnego deszczu zostają milczące armie pod oknem. Patrzysz. Myślisz. Nasłuchujesz. Czy martwisz się o dzieci, które wołają w duchu do boga, gdy wraca pijany ojciec? Czas. Już czas. Wkładasz do plecaka butelkę lśniącej wody, pomarańczę i – równo ze słońcem – w delegacje. Chmury – wróżba z niebieskich kart. O czym mówi wróżba z niebieskich kart? Zapisujesz w protokole. Zawsze czujna. Zawsze uważna. Ci, którzy dalej stosują przemoc, idą do więzień albo na przymusowe leczenie. Posiniaczone żony mają chwilę wytchnienia a rozedrgane dzieci uczą się rozpoznawać kwiaty. Urodziłam się bardzo stara, jakbym na widok światła przyjęła w siebie osiemdziesiąt albo więcej lat, jakby usiadły mi na płucach jakieś inne, ciężkie życia. Tak wiele chorób. Najpierw świnka, potem ospa, toksoplazmoza i zapalenie płuc. Gdy przyszła choroba mięśnia sercowego myślałam, że to już koniec. Czarna kropka na sercu przemieszczała się po włóknach niczym po szpitalnej sali. Pewnego dnia, miałam 13 lat, spadłam z roweru i długo nie mogłam wstać. Lekarze twierdzili, że reumatoidalne zapalenie stawów to wyrok na całe życie. Nie wierzyłam, wierzyć nie chciałam. Udałam się do szamanów nieba i ziemi – wchłaniałam, wchłaniałam. I proszę. Oto stoję przed tobą zupełnie zdrowa. Jakbym w dzieciństwie przeżyła swoją starość. Chcę to dobrze wykorzystać. Chcę pomagać. Robię, co potrafię najlepiej: przeganiam czarną mgłę z oczu moich podopiecznych. Oto mój karmiczny cel, moje poświęcenie. Przeganiać czarną mgłę. Przyjaciel rodziny matka dwóch niepełnosprawnych synów od lat w związku z bardzo agresywnym alkoholikiem nie chce w domu policji ani urzędników Igor nie jest człowiek zły bije tylko gdy pijany wtedy kompletnie traci rozum potem nie pamięta nic a nic lepiej żeby z tych urzędasów nie zaglądał do domu nikt zazwyczaj gdy wchodzą tacy i patrzą – zabierają dzieci które później bardzo ciężko odzyskać męczennico Katarzyno uderzana w dzień męczennico Katarzyno uderzana w noc przez ile ciosów musi przejść biały ptak? ile rzek czerwonych ściec musi w zlew? gdy zaczął maltretować dzieci przemogła się i zadzwoniła do Andrzeja starego przyjaciela rodziny dziś rąbnął czymś Pawła i długo dusił Tomka uciekliśmy czekam z chłopcami pod wiaduktem przyjedź wtedy Andrzej pojechał do Igora i wybił mu zęby co potem? po heroizmie Andrzeja zebrała siły poszła po pomoc płakała ze szczęścia nikt nie odebrał jej dzieci jest wolna tak mogłem pójść za to siedzieć – powiedział Andrzej ale wiem że choć raz w życiu zrobiłem coś naprawdę uwalniającego dla kogoś i dla siebie bo jak wiesz ja też jestem DDA Uwalnianie Życie bez alko jest możliwe, życie bez alko jest niemożliwe. Wiatr porusza huśtawkę z niewidzialnym dzieckiem do bicia – piisk, uderzenia – rykiem uwalniać ze zmarzliny w środku. Za miastem, w polu, w głuchym samochodzie. Drzyj, dziecko, rwij powietrze jak chorągiew ~ morda nie szklanka ~ morda nie szklanka. Udławcie się, patole, szkłem. Oto tłumione, płonie nabite na pal niczym ciało oprawcy. Aha, po tej autoterapii nie zapomnij się objąć i porwać za granicę. Śniła jej się krew śniła jej się krew nad ranem czuła coś jest nie tak dziecko jest martwe powiedział ginekolog gdy wracała wśród mdlejących lamp przypomniała sobie w dalekim dzieciństwie ten stary skurwysyn jak zamierała jak nie mogła oddychać Pisklę dzieciństwo i młodość bez słowa kocham czysty płacz schowany w śmiechu zapomniane imię dziecka w zaułku cmentarza pisklę zbyt słabe dziobane dawno temu uczyło się latać ale spadło dziś jak bumerang 33 nie pracuje gdy idzie po chleb przynosi też wino a potem śpiewa: koocham koocham cię życie! i budzi się cała ulica Zapałki Zapach tragedii w żabce od bezdomnego. Zapałki, proszę – kładzie na ladzie 22 grosze. Oczy chłopca za kasą iskrzą z wściekłości. Ale po 80… dobra, masz i idź – rzuca. Stary człowiek i morze wychodzi. Patyk. Spalony kuter. Myślę o służbach, ośrodkach, opiece społecznej, straży miejskiej. Czy nikt jeszcze się nim nie zajął? Mówię do sprzedawcy, co ma nie więcej niż dziewiętnaście. Już, już niedługo się nim zajmę – syczy przez zęby. Nawet policja dała mi przyzwolenie, żeby go pić, przepraszam, bić – poprawia, przewracając nieświadomie małpki z wódką i zapalniczki. Ale tak, żeby nie widzieli. Żeby nikt nie widział. Do widzenia, Panu. Jestem bankomatem niesamowity talent do interesów kasa spływa lekko wypływa lekko od kiedy otworzył firmę IT w domu wyciąga ponad 30.000 miesięcznie pracując kompulsywnie przed laptopem & kompulsywnie konsumując w dwa lata sto sześćdziesiąt kilogramów przytyć ciało alkoholowo-clonazepamowe dwadzieścia cztery na dobę naprawdę wielki człowiek przez którego setki dwusetki od kiedy odeszła zabierając dziecko pije więcej i więcej zwykle trzydzieści piw skrzynka wódki banknoty gubi w klubach i taksówkach tyle kumpli na wiosce nie ma nikt muszą być pomagać w czynnościach domowych których sam po prostu już nie jest w stanie wykonywać więc przychodzą i doją przychodzą i piją dawno temu stracił zabezpieczenia jestem bankomatem mówi w duszę nie wierzę ludzie to ciała a ja jestem ciałem bankomatowym Nigdy go nie ma dopóki się nie wydarzy zatrzymać samochód patrzeć na rozszarpanych obok zderzonych busów ratować rozmawiać z nastolatkiem przekłutym drążkiem kierowniczym w końcu karetka mgnienie wzrok na ulicę na niego – zszedł schodami wśród wietrznych skał w głębiny i pamięć na długo niczym ognisty krzew na górze jest ludzkie ciało gdy płonie albo jak żagiew w chórze co drze półotwartą nieskończoność z organów – dodał strażak – najdłużej spalają się mózg i serce Dominik Żyburtowicz (ur. w 1983 r.) – poeta. Wydał sześć tomów wierszy: Żaglowce (WBPiCAK, Poznań 2015), za który otrzymał główną nagrodę ZŁOTY ŚRODEK POEZJI (Kutno, 2016), Spaceboy (Mikołów 2017), Klucze uniwersalne (WBPiCAK, Poznań 2019), za który otrzymał nominację do nagrody literackiej JANTAR (Szczecin, 2021), Remedorium (Bukowno 2019), Przez sen i gwiazdę (Warszawa 2021), Terapia Jana Bukowskiego. 37 wierszy o trzeźwieniu (Wrocław 2022). Publikował m.in. w "Odrze", "Twórczości", "Kwartalniku Artystycznym", "Akcencie", "Frazie", "Tyglu Kultury", "Arteriach", "Wizjach", "Dwutygodniku", "Wyspie". Tłumaczony na język angielski, ukraiński, włoski. Mieszka w Kołobrzegu.
- Sylwester Gołąb – sześć wierszy
bujaj się gdy byłem dzieckiem potrafiłem rzucić fotelem na odległość dziesięciu metrów ty nadal myślisz że to była chłopięca konkurencja a ja po prostu zawsze chybiałem dziewięć myśli w tunelu Ryfylke pierwsza spiętrza wody dziurawych zlewni trzecia zagraża i jest kolejną po drugiej żyjącej w dalekim kraju (Ego) czwarta widzi brud i pierzchną jej wargi piąta tuli pierś na odległym lądzie wielkich dyni szósta rozmawia z Bogiem jak z Bogiem a on się nie przedstawia (szyszynka) siódma tonie w oceanie rabarbaru (rabarbar) ósma mówi nie zamykaj okien (późne popołudnie) sprzedaj łąki idź do ziemi w Grüssau (grób nad Cedronem) dziewiąta pozdrawia czoło peletonu Salam aleikum Ua aleikum assalam (Storhaug) Finlandia ma szron Finlandia ma szron morze falbanki dziewczyna podrzuca obręcz dziewczyna jest jak guma niegdyś była księżniczką mieszkała na zamku w odległym królestwie upadku na czwartym piętrze z dwóch możliwych do zaakceptowania podchodzę do niej gdy zapala się i gaśnie z fifką kiedyś obiecałem jej pokazać miejsca do których chodzi się przypadkiem kiedyś obiecałem jej bardzo odległą toń na czwartym piętrze z dwóch możliwych do zaakceptowania jest sterylnie jak na oddziale pediatrycznym gdyż dzieciakom nie chce się tak wysoko wspinać Finlandia ma szron morze falbanki dziewczyna podrzuca obręcz jeden jeden człowiek jedno studio jeden poeta jeden Bóg ale za to daleko wstajemy i stoimy aranżujemy spotkania i nie przychodzimy wybieramy się i zostajemy zatrzymani jeden człowiek ale cham jedno studio ale nieznane jeden poeta ale martwy jeden zespół ale za to dęty potencjalność gdy chowałem się pogarszała się widoczność przychodziła wielka siwizna dzieci lepiły bałwany i wstawiały im swoje mleczaki a ja tylko byłem jadłem ze strachu i tyłem ogromnie aż przyszedł gruby prezydent i nigdy nie miał już dosyć a ja tylko ostrzyłem łyżki jak noże i zwoziłem je do punktu skupu gdy chowałem się pogarszała się widoczność przychodziła wielka siwizna dzieci lepiły bałwany i dawały im słodkie marcepany woda kwitła w naczyniu i stawała się bryłą wolno niknął mój potencjał wolno niknęła moja potencjalność tankowiec zszedł po słoik a umoczył ręce we krwi nieco później przyjechała policja i zastrzeliła świadków na bazie tych wydarzeń Mike Adamowsky należący do wszystkich kościołów stworzył grę dla dzieciaków i zarobił krocie które przeznaczył na wypchanie się całego świata niczego już nie ma więc skąd te kosy nad Nowym Orlenem kasjerka tonie w sosie który wymarzyłem sobie zanim otworzyły się drzwi trzymam hot-doga (chujowego) * i nie chcę iść choć cała Polska** prze choć cała Polska woła cho tankowiec w kolorze ziemi płynie morzem podnoszę ręce przypominam sobie ciało –––––––– * chujowy (język polski), przymiotnik, wulg. kiepski, marny, do niczego, tu: zły, niedobry, niesmaczny, nie nadający się do spożycia. ** Polska – kraj istniejący do pierwszej połowy XXI wieku na obszarze Europy Środkowo-Wschodniej, zniszczony w wojnie o rację. Sylwester Gołąb (ur. 1980) – poeta, prozaik, autor książek poetyckich: Garda (2016) Nomada ( 2018), Brat Karl (2021). Wiersze publikował w polskich, norweskich oraz rosyjskojęzycznych czasopismach literackich. Należy do Norweskiego Stowarzyszenia Pisarzy (Den norske Forfatterforening). Mieszka w Norwegii. Wiersze pochodzą z tomu Brat Karl (WBPiCAK, Poznań 2021).
- Maciej Woźniak – notatki z upalnych rekolekcji kreteńskich
I. Gdańsk – Heraklion Lot im się spóźnia, warują airbusy żłopiące ropę, po nich potop choćby, a potem wiszą w powietrzu za ciasnym, brukując niebo swojej mitologii. Drży mglista bryza i sypią się freski z rżenia motorów, piłowania cykad spod ręki czułej jak Morze Egejskie i mocnej jakby chciała pieścić byka. Śniady Minojczyk, przed nim choćby potop, wiezie ich nocą do ich czterech gwiazdek, milcząc o ojcu, który rządził w Knossos: są w tym milczeniu wyrazy pogardy. Mityczne pompy tłoczą podprogowo botoks w baseny, statusy i usta, ołtarz kurortu – tutaj dzieci złożą, aby nakarmić swoje głodne bóstwa. II. Agios Nikolaos Aspirując do bycia glonem logującym się w słońcu, ale też między twarzami, bo tylko tam ceremonia z człowiekiem wielkości owocu oliwki w wielkich mieszalniach lotnisk, restauracji, hotelowych kąpielisk ma wymiar sakramentalny. Inaczej upalną ulicą idziesz jako nikt i tylko dlatego, że jesteś nikim, możesz pogadać wzrokiem ze sfatygowanym grajkiem z buzuki jak bandżo Grzesiuka. Wiktoriańskie maziaje Evansa w minojskim pałacu, knajpy na malowniczych szczytach rankingów, intymnie lepkie ośmiornice dające się przełknąć chyba tylko z miłości własnej – gość bierze kilka akordów i tamto wszystko gaśnie. III. Hersonissos Freud z głową byka, zapięty po szyję w surdut upału i muchę na gardle – lecisz na ziemię, na której się żyje, lądujesz w niebie, gdzie dawno umarłeś i cię przyjmują anielskie orszaki, kąpią i poją, masują i tuczą, ale koślawe przedłacińskie znaki bluźnią pod nosem na śmierdzące truchło. Boski jest rozkład w wodach turkusowych, dudni muzyka i wionie benzyna – jesteś na wyspie, gdzie owce i kozy więcej godności mają niźli ty masz, gdy cię brandzlują ceramiczne cacka, chrupanie ostryg, mruczenie aojdów z kunsztem i troską jak rodzona matka, łeb byka czeka na topór – skądkolwiek. IV. Preveli W jądrze jasności myślę o Mekongu w objęciach głosu Jima Morrisona, przy skale-grzyb krzyżują się porządki, żywa woda ze strumienia umiera w morzu, ryba podobna do lipienia, trochę z Filipowicza, a trochę z Putramenta, sprawa jest zagmatwana politycznie, patrzy na mnie pytająco, czy aby nie jestem zbyt nieczuły dla tych palm, jestem zapachem o poranku uwielbianym przez moją córkę, tak mówię rybie mego serca. V. Heraklion Na tutejsze banany, niedopuszczalne przez Unię Europejską, natrafiamy przy kościele świętego Tytusa. Cóż to za starcie, bachiczny szał kontra tabelki microsoftu. Można powoli składać to na karb słusznie mijającego ustroju i palestyńskiego młodzieńca, który oblał organizację i zarządzanie. W słońcu ich smaku odchodzi cień jednego boga, wracają stare kadry: kulawy, rogaty, brzdąkający na cytrze. VI. Koutouloufari Restauracja „Mythos”, nazwa nieco pretensjonalna, ale reszta bez, pieczona feta z jakąś rybą grecką niewymawialną – by przejść po niej przez booking i roaming, wi-fi, szybkie frytki, klimatyzację, w sercu google maps i złapać w rękę koniec tamtej nitki, ale nie po to, żeby jeszcze raz cywilizację powtarzać jak lekcję, jeszcze raz wbijać nabożnie jej PIN: rzymskie prywatki, ateńskie erekcje, brak satysfakcji i krakowski spleen. Antyczna ryba odzywa się nagle już będąc w ustach, zdmuchuje z nich kurz srebrem powietrza i morskim szmaragdem, nie żeby jeszcze, ale żeby już. VII. Piskopiano Skąd się wzięło u Cohena to porównywanie mitologii, dowiedziałem się po latach u Margaret Atwood, jej luźne wspominki z młodości są ciekawsze od ciasnych widoków na przyszłość, co potwierdza, że nie lubi się moralistów, dlatego wolę Herberta piszącego o tym, jak się Freud z bratem wybrali do Aten, a Kazantzakis porusza mnie mocniej jako ziom na pomnikach, patrząc stąd, z dołu Europy, widzę własne życie postawione na głowie, i moje stopy tęskniące za zimnem Bałtyku. Maciej Woźniak – poeta i bibliotekarz, autor kilku książek z wierszami (wkrótce ukaże się U otwarte) oraz kilkuset felietonów i esejów o sztukach wszelakich (muzyce, literaturze, kinie, teatrze), redaktor i sprawca wydarzeń poetyckich, mieszka w Płocku i okolicach.
- Genowefa Fijałkowska-Jakubowska – wiersze
Akacja umarła to musiało być zimą wojenną tego roku w tamtym jeszcze kwitła w czerwcu (też była już wojna) mimo to zapach łagodził moją skórę jak olejki eteryczne teraz kikuty spalonych gałęzi ranią zmierzchy noce poranki dni i mnie żurawie przeleciały nad ukraińską strefą wojenną dalej lecą do gniazdowania Spokojnie następny dzień jeszcze oglądałam film Iceman skończył się po dwudziestej drugiej już myślałam że po dwóch bezsennych nocach zasnę tylko wpadałam w następne fazy snu paradoksalnego ani sen ani jawa Ryszard Kukliński (jeszcze był taki szpieg i inni) zabił około 200 osób na usługach mafii wieszał na sznurkach do prania koty patrzył jak umierały został skazany na dwa dożywocia ja na jedno Otwieranie chmur cienka stróżka krwi słońca granat nieba moje starcze żyły pękają boli dotyk nikogo koniec nocy świt następny dzień jutro będzie wczoraj kartki z listą zakupów w kuchni od trzech dni może przyjdzie Alicja Weronika (wnuczka) kupuje dla mnie kalendarze na Boże Narodzenie w tamtym roku był van Gogh mistral wiał przez cały rok kartki wierszy wieszały się na drzewach zrywały ostatnie wersy w tym roku kupiła Amedeo Modiglianiego patrzę na kalendarz i w lustro mam oczy w kształcie migdałów szyję wygiętą jak niemy łabędź na ostatni mój wiersz wykaszlał Amedeo gruźliczą krew Wiosna 2023 mirabelka zakwita w marcowe burze śnieżne wiruję w płatkach śniegu w nocy po bezśnie rano nałykałam się leków na bezsenność (przeczytałam stosowanie i przeciwwskazania stos papieru jak przymierzyć do okna to zasłoni) będzie może noc dzienna ryzykuję mieszam benzodiazepin z innymi alkohol mnie dobija w końcu śpię śni mi się noc dzienna polowanie stada lwów na żyrafę żarłoczna rozgwiazda oceanów Środa Popielcowa wczoraj zrobiłam sałatkę ze śledzia dzisiaj dzień bezmięsny posypię czoło popiołem z popielniczki kiedyś byłam pokorna przed ołtarzem na kolanach teraz na obiad mam kotlet schabowy z kapustą Poetka ma chorobę dwubiegunową tak pisze na fejsie (ja chyba też) rzygam marynowanym podgrzybkiem mam biegunkę po jogurcie poetka na terapii ja siedzę na kiblu trzymam w dłoniach rumiankowy papier toaletowy na wszelki wypadek Musimy się oswoić (jak piszesz w mailu) ja się boję ty się boisz już nie farbuję włosów i wypadł mi ząb wszystkie twoje fotografie nabierają koloru sepii nasze spotkania deskę serów którą podałaś do białego wina chyba nie trafię do ciebie ukrywam się przed starością jak pies przed burzą w łazience nadchodzi cyklon Ulf Poniedziałek obcinanie paznokci w nogach moczę stopy w misce w pokoju przed telewizorem leci film o Marii Konopnickiej nie wiedziałam że urodziła sześcioro dzieci i znała języki obce że jej wiersz Rota miał być hymnem Polski po godzinie moczenia zaczęłam obcinać paznokcie do krwi stać mnie na pedicure ale wstyd mam grzybicę stóp jeszcze inne alergie w dzieciństwie miałam wszy później świerzb i wszy łonowe Kiedyś napiszę piękny wiersz o miłości będzie w kolorze ultramaryny z okruchami lapis lazuli zrodzi się ten niebieski kolor aniołów i Matki Boskiej przed końcem wiersza zrobię sobie harakiri nożem gerlach w kuchni Sobota przed oknem osiedlowa uliczka samochody parkują za szybą trawnik tabliczka: sprzątaj po swoim psie szlaban kolejowy (kiedyś pod pociąg wpadła dziewczynka) teraz pociągi wożą powietrze zamknęłam okno psy ujadają na smyczach bolą mnie nogi stoję od rana jak żona Lotha przed oknem odwracam się w stronę balkonu tam Sodoma i Gomora i trzeci pokój Bezsenność nie liczę baranów to nic nie da prochów na razie nie biorę zapalam papierosa co godzinę i chodzę sikać co godzinę zaczynam odliczać mężów kochanków innych przypadkowych mężczyzn i nie śpię nie śpię nie śpię Po świętach żarcie się marnuje mandarynki zakwitły pleśnią chleb kapusta z grzybami i grochem fermentuje (groch pęcznieje wypuszcza listki) jeszcze przyjdą królowie przyniosą dary przeterminowane z supermarketów w kościołach będzie mira kadzidło i złoto nie jestem pewna ale chyba mama (pamięć mi się plącze) umarła w Trzech Króli to była komuna nie było święta teraz PIS wrócił nam orszaki wypierdala do Białorusi z Polski matki i dzieci Wyszli poeci jeden był z żoną drugi bez (wyniósł moje śmieci) potem przyszli Jehowi kiedyś chodzili z biblią teraz napierdalają z tabletu samsung przepowiadają wojny zbrodnie gwałty zbawienie w Jezusie i koniec świata Kurczę się na starość buty za duże dżinsy spadają z bioder usta jak żyletki zmarszczki spękana Dolina Śmierci noce kończą się o trzeciej nad ranem wstaję zapalam światła w pokojach jestem mniejsza coraz mniejsza jak embrion bez twarzoczaszki czekam na śmierć płodu i swoją Julia P. wydaje wyroki Spadł pierwszy śnieg będę się bała wyjść schody oblodzone chodniki ulice nie będę ubierać butów gdy już będę musiała wyjść z odpadami bio pójdę boso lód będzie miękki chłodny jak leśny mech będę miała wizje łabędzie będą płynąć w zamarzniętych kałużach w moich żyłach Są dni w które wynoszę na śmietnik zgniecione butelki po wodzie mineralnej metal puszki po piwie noże żyletki nożyczki papier wiersze listy dyplomy rekomendacje na chuj mi to teraz w noce bezsenne majaczę o kochankach którzy umarli o mężach (było dwóch) kochanków liczę jak barany żeby zasnąć Noce z pół snów kot mnie budzi czule o trzeciej nad ranem otwieram balkon gwiazda poranna zasypiam jeszcze coś mi chodzi po twarzy może spadają moje siwe włosy sen z Kobietą w ogniu mi się śni w następnym śnie znowu coś chodzi mi po twarzy zapalam światło w łazience szukam wszy we włosach przed lustrem Genowefa Jakubowska-Fijałkowska (ur. w 1946 roku w Mikołowie) - wydała tomy wierszy: Dożywocie (1994), Pan Bóg wyjechał na Florydę (1997), Pochylenie (2002), Czuły nóż (2006), Ostateczny smak truskawek (2009), Performance (2011), ze mnie robaka i z robaka wiersze/ of me a worm and the worm verses (2012) Paraliż przysenny (2016), Rośliny mięsożerne (2020), Wiwisekcja (2023), a także wybory: polski i wtedy minie twoja gorączka (2010), czeski Něžný nůž (2011) i niemiecki Posie sitzt nicht in der Sonne (2012). Publikowała również w antologiach w Polsce i za granicą. W 2021 roku została wydana monografia jej twórczości Światy poetyckie Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowkiej. Dwukrotna stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nominowana do nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2012), finalistka nagrody Nike (2017), nominowana do nagrody literackiej m.st. Warszawy (2021) i laureatka nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2021).
- Wojciech Brzoska – cztery wiersze
żywioły najczęściej przytulam się do ciebie w powietrzu i w wodzie. tam chyba czuję się najmniej pewnie. na ziemi staram się złapać równowagę. żeby nie strawił mnie ogień. *** śpiąc, zgięta wpół, w samolocie jesteś kotem. palcami u stóp ugniatasz podłogę. i kiedy głaszczę cię po grzbiecie - zapewne mruczysz. tylko silnik zagłusza. fuertemuerte w swoje urodziny mówisz: skoro bańki mydlane tak długo utrzymują się na wietrze, nic dziwnego, że przyjeżdżają tu surferzy. bawisz się przy tym jak dziecko. na wyspie zakwitły pierwsze rajskie ptaki, a my po wielu kilometrach robimy się coraz lżejsi. wydaje się być tak krucho, że ktoś jednym haustem mógłby nas zdmuchnąć. kuchnia polska pierogi ruskie placek po węgiersku ryba po grecku fasolka po bretońsku Wojciech Brzoska (ur. 1978) - poeta, autor jedenastu książek poetyckich, m.in. Niebo nad Sosnowcem (2001), Przez judasza (2008), Drugi koniec wszystkiego (2010), Plejady (2021) oraz Senny ofsajd (2022). Nakładem Biblioteki Śląskiej w Katowicach ukazała się monografia i wybór wierszy: Poetyka ucha. O wierszach Wojciecha Brzoski. Jego utwory były tłumaczone na: angielski, niemiecki, czeski, słowacki, słoweński, serbski, hiszpański i ukraiński. Brzoska jest również wokalistą w zespołach: Brzoska i Gawroński, Brzoska Kolektyw oraz Piksele. Zawodowo był związany z więziennictwem. Obecnie major w stanie spoczynku. Organizator spotkań literackich oraz koncertów. Pomysłodawca adresowanego do więźniów Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jeana Geneta. Mieszka w Katowicach. Strona autorska: www.wojciechbrzoska.pl
- Jakub Sajkowski – cztery wiersze
Dziecko bez Dla Niny Albo rodzisz się w kraju z którego pochodzi co czwarty bocian, latający do Ugandy, Kenii, Burkiny Faso na żerowiska, saksy, pozwolenia na tymczasowy pobyt, co nie jest inspiracją do poprawy połączeń kolejowych w okolicach Lidzbarka Warmińskiego, Żegot, Żywkowa, i innych bocianich siedlisk, w kraju rozszczepki pospolitej, która może wytworzyć 23000 wariantów połączeń chromosomalnych, znanych potocznie jako 23000 płci, co nie jest inspiracją do poprawy infrastruktury kolejowej w okolicach Kraśnika, Świdnika, Istebnej, i innych Strefach Wolnych, gdzie nie wolno kupować chłopczykom ubranek w kolorach bzu, a dziewczynkom w kolorach nieba, gdzie dbałość o dobro społeczne każe wszystkim ciociom reagować na każde dziecko bez czapeczki, by zawsze chronić je przed golizną nieba. Ulica Bezdomna transpłciowa dziewczyna zdziera wlepki z celownikami celtyksów i napisem „ulica należy do nas, nie do pedalstwa”. Ni na? Przeglądałem w autobusie słownik angielsko-chiński, i trafiłem na imię twojej córeczki, które po mandaryńsku brzmi jak pytanie „A ty?”. Jak zagajenie, by opowiedzieć swoją historię. Potem minąłem napis: „Przyjazny pokój przesłuchań dla dzieci, Sąd Rejonowy Poznań-Wilda”. O wlepce „zakaz pedałowania” na tablicy informacyjnej lasów państwowych Zakaz pedałowania przez cywilizację śmierci, harwesterów i wycinek, które są jak odcinanie pępowin i tlenu jednocześnie, nakaz pedałowania przez nieorganiczne ciała Deleuza, puszcze nieograniczone czapeczkami regulaminów i lasów państwowych, zakaz pedałowania przez nielegalne plantacje bzu umieszczanego na grobach, nakaz pedałowania przez nielegalne oddziały położnicze z dziećmi bez czapeczek które w powszechnym rozumieniu są jak drzewa bez koron. Jakub Sajkowski (ur. 1985) – poeta, lektor języków, tłumacz. Opublikowane książki poetyckie: Ślizgawki (2010), Google Translator (2015), Zestaw do kaligrafii (2018), Ilha Formosa (2021). Publikował również przekłady wierszy, m.in. z angielskiego i mandaryńskiego. Laureat stypendium artystycznego miasta Poznania i Medalu Młodej Sztuki. Jego wiersze były tłumaczone na język słoweński, hiszpański i francuski.