Znaleziono 347 elementów dla „”
- Marcin Mielcarek – Kilka dni nad morzem
Poznałem ją, bo podobno moje rzeczy budzą w niej jednocześnie podniecenie i odrazę. Uważa mnie trochę za mizogina, twierdzi, że moje teksty nie nadają się, aby oglądać światło dzienne. Kwestionuje w ogóle to czy potrafię pisać. Twierdzi, że brak mi charyzmy i osobowości. Według niej mało która kobieta spojrzałaby na mnie na ulicy. – A mimo to mnie znalazłaś – stwierdzam. – Nie myślałam, że się odezwiesz. To był żart. – Czyli ciągnie się już trochę. – Sama nie wiem czy to dalej zabawa. Pisałem z nią jakiś czas, parę razy się widzieliśmy. Teraz zabiera mnie nad morze. Na kilka dni. Mam zapewnić jej towarzystwo, być jednocześnie psem przewodnikiem, klaunem i kochankiem. – W zamian będziesz miał co wspominać – oznajmia. Barbara jest pod pięćdziesiątkę. Nie wygląda najgorzej, to znaczy nie grzeszy urodą, ale pieniądze pozwalają jej wyglądać na atrakcyjniejszą niż jest. Droga dieta zapewnia wagę w normie, chociaż jej figura wskazuje na tendencję do tycia. Nosi złotą biżuterię, długie sukienki i ładnie pachnie. W jej ciemnych włosach trafiają się pojedyncze siwe, które bezlitośnie wyrywa. Oczywiście już od dawna używa farby. Gorzka czekolada. – Gdybym nie wyglądała jak wyglądam, to nie wyjechałbyś ze mną, co? – pyta. – Nawet byś się nie odezwał? – Odezwałbym. I wyjechał. Kłamię na zawołanie, bo tego właśnie oczekuje. W gruncie rzeczy wcale nie jest tak seksowna jak jej się wydaje. Wiele kobiet w jej wieku, na tej chociażby plaży, trzyma się lepiej. Ona jednak ma przerost ego. Może to lepiej. Szare myszy nigdy nie kończą dobrze. – Kiedy wrócimy do pokoju hotelowego możesz zrobić mi to co wczoraj? – Mogę. Jak wielu ludzi ma problem, aby otwarcie mówić o swoich potrzebach w łóżku. Siedzimy na plaży od rana – ja czytam Hemingwaya, ona opala się na ręczniku. Sączymy drinki z plastikowych kubków, w których sprzedaje się lód. Do dwóch wchodzi równo pół litra wódki, a to już trzeci taki drink, chociaż nie ma jeszcze dwunastej. Oczywiście, że co jakiś czas muszę smarować ją kremem z filtrem. Łączę to z masażem całego jej ciała. Bardzo jej to odpowiada. – Tu nie ma internetu – odzywa się, patrząc w swój telefon. – Tu nigdy nie ma internetu. Unosi głowę i spogląda na mnie. Ciemne okulary zakrywają jej połowę twarzy. – Widzę po twojej minie, że ci się tutaj nie podoba – stwierdza. – Podoba. – To skąd taka mina? – Zawsze taką mam. – Uśmiechnij się, tak ci wtedy ładnie. – Zupełnie jakbym słyszał moją matkę. Odwraca się i przestaje na jakiś czas odzywać. Jestem cyniczny. Jestem zgorzkniały. Jestem wciąż młody. Pielęgnuję w sobie wady. Wzdycham i dopijam drinka. Pytam Barbarę czy chce kolejnego. – Mi na razie wystarczy – mówi. – Po alkoholu robię się śpiąca. – Tylko nie zaśnij, kiedy mnie nie będzie. – Dobrze. Będę czekać aż wrócisz. Idę przez plażę, czując pod stopami przyjemnie chłodny piasek. Kiedy wychodzę na gorący beton zakładam klapki i udaję się do najbliższego sklepu. Wszędzie łażą ludzie. Staram się na nich nie patrzeć. Ich śmiech i krzyki wprawiają mnie w podły nastrój. Przygnębienie. O to w co wpędza mnie tłum. Kiedy wracam Barbara smacznie śpi. Sięgam po jej kapelusz i nakładam go jej na głowę. Sam usadawiam się na składanym krześle. Przyrządzam sobie drinka, wlewając cytrynową wódkę do kubka z lodem. Piję i zaczynam się rozglądać. Młody, silny murzyn ze szpetną Niemrą na oko z dziesięć lat starszą. Dorobili się nawet dwójki mulatów – dziewczyna, która kiedyś może być sto razy ładniejsza niż mamuśka i chłopiec w koszulce reprezentacji Ghany. Siedzący i leżący faceci z nabrzmiałymi, bladymi od piwska brzuszyskami. Czy mnie też to kiedyś czeka? Niespełnione gwiazdy Instagrama, robiące sobie foty na tle zielono brudnego morza i srających mew. Starzy Niemcy noszący się jakby w Polsce wciąż panował komunizm. Kobiety w strojach kąpielowych o przekwitłych ciałach, na które nie chcą patrzeć już nawet ich mężowie, a może zwłaszcza oni. Opaleni na czerwono faceci, łażący z torbą na plecach i wykrzykujący tubalnym głosem jakieś bzdety o popcornie. Kilka ciekawych młodych dziewczyn, ale z rzadka tylko nieskażonych chirurgią plastyczną czy ręką tatuażysty. Ratownicy wcale nie podobni do tych ze Słonecznego Patrolu. Jedna kobieta leżąca na brzuchu, takie uda i biodra, że mogłaby wydać na świat drużynę piłkarską. Szum morza i dźwięk rozbijających się o brzeg fal i flaga Polski na maszcie powiewająca na narowistym wietrze. Czasami krzyk mew, ale głównie dzieciaków. – Moja siostra to wypoczywa w Gołębiewskim – Słyszę gdzieś z prawej. – Wiesz oni nie lubią chodzić, zwiedzać. Ma być wygoda i koniec. Basen, drinki, muzyka. Jej mąż jest kierownikiem w IKEI, to bardzo odpowiedzialne stanowisko. Jakaś seksowna blondynka opala się kilka metrów ode mnie, czytając książkę. Leży na brzuchu, jej pośladki są wyjątkowo wypukłe i krągłe. Obok niej chłopak, który jak głupia małpa łapami przesiewa piach, tłucze go, zagarnia. Jest tłusty, widać, że miękki, blady brzuch i blade piersi wiszą mu jak tucznikowi. Niemal brak owłosienia. Zastanawiam się dlaczego są razem? Wiem, że na pewno istnieje na to odpowiedź. Na wszystko przecież istnieje. Trzeba tylko dobrze zadać pytanie. – Chyba zgłodniałam – oznajmia spod kapelusza Barbara. – Tylko dokończę drinka i możemy iść. Zajmuje mi to kilka minut, ale Barbara trochę musi mi pomóc. Zabieramy swoje graty i idziemy z nimi do pokoju hotelowego. Nie mamy jakoś daleko, Barbarę stać na nocleg tuż przy plaży. Wychodzimy na miasto, do jednej z restauracji. – Gdzie zjemy? – pyta, chwytając mnie za rękę, a ja na to pozwalam. – Wszystko jedno. Przecież wszędzie serwują mdłe żarcie, bo wiedzą, że ludzie tak czy siak do nich przyjdą. – Tutaj jest ładnie, chodź, wejdziemy. Wybieramy stolik na zewnątrz, pod parasolem. Stolik jest okrągły, z drewna. Krzesła całkiem wygodne. Robię się śpiący. Zamawiamy coś do picia i dwie smażone ryby z frytkami i sałatką. Czekamy kwadrans, może chwilę dłużej. Przez cały ten czas Barbara coś do mnie mówi, a ja tylko odpowiadam zdawkowo. Słucham, ale nie słyszę. Właściwie to nawet nie imają mnie się myśli. Po prostu jestem, zawieszony w dziwnej próżni. Mój mózg jest zmęczony. Ja chyba też. – Zobacz jak się opaliłeś – rzuca, chwytając moją dłoń. – Ty też się opaliłaś. – Naprawdę? – Tak. Taki zdrowy, brązowy kolor. – Pasuje mi opalenizna? – Jak najbardziej. Opalona wyglądasz jak Greczynka. – Jak Greczynka czy Włoszka? – Jak Greczynka. Wiem, że wolałaby Włoszkę, ale na Włoszkę jest trochę za brzydka. Jemy w umiarkowanej ciszy, słuchając mimo woli niemieckiego, który atakuje niezrozumiałym bełkotem moje uszy. Nigdy nie miałem w planach uczyć się niemieckiego. Uważam to za bezcelowe. Poza tym pewnie i tak nie dałbym rady. Trzeba znać swoje ograniczenia i pogodzić się z nimi. Prościej wtedy żyć. Kiedy kończymy jeść, Barbara nachyla się do mnie niby konspiracyjnie. Mówi szeptem. – Mam ochotę zrobić coś szalonego. – Co takiego? – Wyjść bez płacenia. Co ty na to? – Barbara… – No co? Zróbmy to. Potrzebuję żeby coś się działo, potrzebuję adrenaliny. Miałeś mi przecież zapewniać rozrywkę. – To kradzież dla sportu. – I co z tego? Od kiedy niby jesteś moralnym miernikiem? Kiwam głową na nie, ale widzę po niej, że już podjęła decyzję. Rozgląda się nerwowo, w oczy błyszczą jej dziko. Nagle podnosi się, łapie mnie za rękę i wychodzimy, po chwili zamieniając chód w bieg. Po kilkudziesięciu metrach stwierdza, że jest czysto. Jest lekko zdyszana, a na jej twarzy maluje się szczery uśmiech. – Udało się – mówi. – To było super, co? Ale mi serce bije, zobacz. Tobie też tak? – Nie. – Chodź, schowamy się w hotelu. Recepcjonista spogląda na nas znudzony, kiedy po raz któryś dziś Barbara mówi mu dzień dobry. – Może się chwilkę zdrzemniemy, co? – pyta. – Pewnie. Idziemy do łazienki. Biorę szybki prysznic, kiedy ona siedzi obok na toalecie i robi siku. W ogóle się nie krępuje. Ja też nie. Nie takie rzeczy robiły przy mnie kobiety. – Ten kelner pewnie się zdziwił, co? – mówi wciąż podnieconym głosem. – Pewnie tak. Pewnie nawet zgłosił to na policję. – Nie znajdą nas. – Raczej nie będzie im się chciało szukać. Wychodzę i kieruję się prosto do łóżka. Pościel jest chłodna i miękka. To wszystko takie proste, myślę sobie. Wystarczy się odpowiednio ustawić do wiatru i dać się nieść. Powoli zasypiam, wsłuchując się w dochodzący z łazienki szum wody. Budzi mnie Barbara, a właściwie jej ciepłe, mokre usta. Mój penis powoli rośnie pod wpływem jej pieszczot. Otwieram najpierw jedno, potem drugie oko. – Możesz to zrobić? – pyta niepewnie. – Mogę. Zostawia mnie i kładzie się na plecach, a ja pochylam się nad nią i chwilę bawię odętymi wargami, a potem lewą i prawą piersią. Całuję fałdkę na jej brzuchu i śmiesznie głęboki pępek i stwierdzam na głos, że jej skóra naprawdę zrobiła się niemal brązowa. W końcu trafiam do ud i dalej, między jej nogi. Rozchyla je szeroko, wie co za chwilę się wydarzy. Przeciągam ten moment, drażnię się z nią w ten sposób, a jej wyraźnie się to podoba. Potem po prostu wprawiam język w ruch i wodzę chwilę po śliskich wargach, w końcu zatrzymuje się na łechtaczce i w ten sposób doprowadzam ją do orgazmu. Nie ma mi chyba nic ciekawego do powiedzenia więc mruczy coś, że było jej dobrze. Znów zabiera się za mojego penisa, ssie go dosyć długo. Potrzebuje mnie przecież, aby sobie ulżyć. Kiedy jestem gotowy siada na mnie okrakiem i zaczyna mnie ujeżdżać. Zaczyna z pełnej rury, żaden tam delikatny wstęp, bo w pewnym sensie jestem jej zabawką. Patrzę na falujące przed moją twarzą piersi. Piersi ma ładne, to nie jest żaden kłam. – Lubię twoje piersi – mówię. Nie odpowiada. Oczy ma zamknięte, chyba nie słyszy. Być może przeniosła się daleko w krainę fantazji i teraz nie ujeżdża mnie, a na przykład byłego faceta, gwiazdę filmową albo prawdziwego ogiera. W ludzkich głowach siedzą w końcu różne rzeczy. Dochodzi na mnie raz i chyba za pięć minut drugi, nie jestem pewien, bo brzmi to podobnie jak wcześniej. Grymas na jej twarzy nie jest wtedy zbyt ciekawy. Wiem, że mój również, więc kiedy przychodzi moja kolej, biorę ją na stojaka, od tyłu. Nie chcemy na siebie patrzeć. – Wyjdziesz ze mnie, prawda? – pyta. Lubi czuć się chyba jak nastolatka, która może wpaść, a przecież jest dawno po menopauzie. Dymam ją dosyć długo, chyba nawet sprawiam jej ekstra orgazm, ale sam zaczynam się zastanawiać czy uda mi się skończyć, naprawdę mnie to nurtuje. Trwa to i trwa, aż w końcu mnie bierze, na amen i nieodwołalnie. Kończę na jej plecach. Biała sperma na jej brązowej skórze wygląda niemal abstrakcyjnie. – Wskoczę pod prysznic i pójdziemy na plażę, co ty na to? Wieczorem ma być jakiś koncert – mówi, kierując się do łazienki. – Jaki koncert? – Nie wiem. Jakieś stare hity. Można też potańczyć. – Chcesz tańczyć? – A ty nie? Kładę się na łóżku, na wznak. Za oknem słychać mewy, wpada też przyjemny, chłodny wiatr. Myślę sobie, że to dopiero drugi dzień. Zostały trzy. Jeszcze trzy dni. Główkuję cholera jak ja to wytrzymam. Marcin Mielcarek (ur. 1996) - absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Pełnoprawny debiut opowiadaniem Wszystkie nasze Boginie-Matki w numerze 05/2020 "Twórczości". Od tamtego czasu publikowany w wielu ogólnopolskich czasopismach. Autor zbioru opowiadań Parada myśli nocnych . W 2022 roku powieściowy debiut Sztuka latania . Mieszka w Zielonej Górze.
- Marcin Balcerzak – Wadim
Wadim odważnie oglądał każdy film wojenny dopiero będąc w Polsce, nie dzieląc żadnego na film produkcji amerykańskiej i produkcji obojętnej, a bywało, że trafiał na filmy produkcji koreańskiej i też jemu to nie przeszkadzało. Co prawda, raz złapał się na tym, że włączył przypadkowo tylko, stary film wojenny produkcji radzieckiej, który wydał się Wadimowi za bardzo subtelny i że w te hełmy sowieckie w Afganistanie strzelali mudżahedini za mało przekonująco. W snach za to widział, jak hełmy razem z głowami ruskich żołnierzy, rozpadają się przy byle podmuchu wiatru od strony gór Hindukusz, albo po omacku, w czasie mgły przylazłej od strony Karakorum. Ostatnio Wadim nawet przestał brać we śnie jeńców, tylko od razu strzelał kacapom po nogach, żeby leżąc na zimnej skale, wykrwawiali się jak najdłużej. We snach tylko Wadimowi okrucieństwo przychodziło od tak. Zresztą, zadzwonić mógłby Wadim do dyspozytora snów i poprosić o zmianę pakietu na platynowy, ale jak?, gdyż drony na niebie, pocięły fale łączące ziemię z dyspozytornią. Czy będzie musiał już zawsze zabijać kacapów we snach? Może, zresztą kiedyś, dodzwoni się do dyspozytorni prosząc, żeby wreszcie wyłączyli mu te przykre sny. Postanowił za to, że nie będzie już nigdy bił brawo żadnej reprezentacji piłkarskiej. Bez względu na kolor koszulek. Świat, jak kiedyś się wydawało Wadimowi jest skończony, wystarczyło wyjść przed dom i stał płot, a za płotem płynął Dniepr. Ale nie ciągnęło go nigdy, żeby wyjeżdżać nawet blisko do Polski, bo po co. A może i by ciągnęło, ale nie pamiętał kiedy. Bo właściwie skąd miałby pamiętać, każdy oddech przy ich niezliczonej ilości. Z landszaftami które malował było inaczej. Każdego pamiętał. I nawet jak nie oddzwaniały do niego same z mini telefonów, które im kupił, tak jak obiecywały przy sprzedaży. Pamiętał, jakie kolory nakładał na płótna i w jakiej starannej kolejności. Jakie były tematy zleceń, z którymi przychodzili do niego klienci. Najpierw szkicował ołówkiem na płótnie kształty, żeby ostatecznie wypełnić je kolorami, niebieskim albo żonkilowym jak artysta niepośledni. Jednak muza żadna nie pukała wtedy do jego mieszkania z natchnieniem, gdy malował na przykład - grzyby rosnące u stóp mrowiska. Wystarczyłoby przecież, żeby zrobić takie unikalne zdjęcie, ale jak się wyraził zamawiający obraz pod tytułem: „Grzyb z mrowiskiem w tle” - ile musiałby się nałazić po lasach, żeby znaleźć taki kadr. Innym razem, obraz pod tytułem: „Dzień jednocześnie i noc” ,tak Wadim musiał literami podpisać , żeby ten kupujący, miał pewność, że przeniknięcie jednego w drugie Wadim mu namalował, a nie co inne. Nie miał też Wadim w zwyczaju z kogokolwiek się śmiać. Nawet, jak do twarz pokurczów, zamawiających płótna , domalowywał atletyczne ciała, zamiast; tak jak stali przed nim, malując ich wielkie brzuchy i byle jakie twarze. Raczej te piękne męskie mięśnie na brzuchu woleliby, to samo na rękach i nogach, więc Wadim malował. Bez przeszkód, takie malowanie mu wychodziło. Taki miał bezmiar, w magazynie pięknych męskich ciał Wadim w głowie. Skąd ich tyle brał? A na przykład z kobiecymi ciałami magazyn stał pusty. Życie za każdym razem, mogłoby mu się ułożyć inaczej, gdyby miał wiele żyć. Przy tym tylko jednym, trzeba by uważać na wszystko dookoła. A to możliwość pozostaje do zawiśnięcia na nie tej lotni w powietrzu, gdy nagle przestanie ją wznosić ciepły wiatr znad oceanu pod skrzydła. Albo, biorąc pod uwagę miliony strzał, wystrzelonych w czasie wieków średnich w powietrze przez królów, trzeba było mieć nieskończenie wiele szczęścia, żeby nie podejść pod jedną. Tak samo teraz, patrzeć ma Wadim w niebo wciąż, i patrzeć, co z tego nieba spadnie poza deszczem? Wydawać się Wadimowi zaczęło, że jeden z tysięcy dronów, wcześniej przelatujących nad jego głową, właśnie uwziął się i poleciał zwyrodniały za Wadimem za granicę do Polski. Zamierzał akurat na jego łbie naładować swój akumulator, wyciągając z mózgu Wadima neurony; i komu trzeba tłumaczyć, że są to drobne impulsy elektryczne w czasie wojny na wagę złota jak proch. Czekać by pozostawało Wadimowi tylko, jak po chwili dron odrzuci Wadima puste szczątki, jak robią też pająki z wessanymi muchami. Wadim. Martwił się Wadim codziennie, że nie mógłby cały dzień i całą noc chodzić, patrząc tylko w niebo. Lepiej od razu byłoby podejść pod drona kamikadze i zaprosić go do siebie na głowę. Zdejmując czapkę i by doprawdy wszystko, co złe się już skończyło. Że malować to trzeba umieć. Nie raz tak myślał Wadim o sobie, nawet gdy sprzedawał najdroższy swój landszaft za 1000 Hrywien, na którym widać Putina, jak diabły ciągną go za nogi do piekła na dole, a u góry anioł pokazuje Putinowi gołą, nieopierzoną tym razem dupę. Też trudno by było, takie zdjęcie gdzieśkolwiek zrobić na świecie, tak samo jak tego grzyba z mrowiskiem w tle. Ale też, co do pomysłu takiego na obraz, Wadim się wzdrygał i gdyby mógł, odkupiłby dzisiaj ten obraz niedobry, i kto wie, a może i by wyrzucił z Putinem ten obraz i z diabłami ot, tak w niepamięć. Albo właśnie na przekór raczej, cykl komiksów takich mógłby Wadim narysować z Putinem ołówkiem w różnych pozach, a i pewnie ubrałby i te rysunki w słowa po angielsku. Póki co, zaniechał jednak pomysł z komiksem do odwołania na później. Dobra już dobra. Może jedynie potrzebowałby wyjechać Wadim gdzieś, żeby same tematy na wybitne obrazy jego by odnalazły. Może za długo już siedzi nad rzeką Dniepr i głupio wpatruje się w nieruchome spławiki. W Krakowie zaś na Kazimierzu, jakby wynajął sobie stary strych i ukradłby, któryś z pędzli Matejki z muzeum, a z głowy wtedy same popłyną pomysły na arcydzieła. Ktoś by pomyślał, ale wówczas, nie namalowałby pięknie jak Ołeksandr Bohomazow, ale dwieście razy lepiej. Wybiegł gdyby tylko z domu, to do Lwowa by dobiegł w tydzień, po to, żeby na murach Akademii Narodowej Sztuk Pięknych farbą i pędzlem napisałby: „ już żałujcie że muszę stąd wyjechać szubrawcy” . A w przyszłej biografii o Wadimie, pewnie napiszą mniej więcej, że jako członek cyganerii lwowskiej, mazał farbą po murach dostojnej akademii farbami, po których ślad został po stu latach do dzisiaj, pomimo sikania psów na ściany i innych politycznych zamalowywań. Później już tylko granica w Medyce, a gdy wlazł Wadim na dach autobusu, widział już przez lornetkę smog nad Krakowem. A weźmie i właśnie narysuje już ten smog u siebie w kołonotatniku poślinionym ołówkiem, siedząc na tym autobusie. Ale skąd ma wziąć spokój na rysowanie i nietrzęsącą się rękę? Jak buja tu na dachu autobusu i wieje? A jak już leci za nim rakieta wystrzelona celowo by go dosięgła i rozdarła? A gdyby zaraz za granicą polsko – ukraińską, wykopał sobie w ziemi jamę i już z niej nigdy by nie wychodził do skończenia świata? Nikt teraz nie powie, że to głupi byłby pomysł, ale pracochłonny. Zamiast sztalugi, powinien targać za sobą Wadim do Polski łopatę do kopania jam. Albo, żeby wcale nie zatrzymywał się na noc w przypadkowym domu, tylko by spał w wykopanej dziurze w szczerym polu przez siebie. I też dlatego, pierwsze co zobaczył w Polsce, to psy przestraszone z Ukrainy, biegające z kośćmi w pyskach, które chciały je gdzieś koniecznie zakopać, tyle, że powypadały kości im ze zdrętwiałych psich pysków ze strachu, i leżą przypadkowo gdzie bądź, bieląc się tylko teraz w polu jak w piosence. Wziął też ze sobą Wadim, niewystrzelone patrony na wypadek, gdyby zapomniał co i jak. Wyjmie z plecaka dopiero jak bezpiecznie stanie za sztalugą w Krakowie na strychu z Matejki pędzlem w ręku. Adresy jakieś ma poprzesyłane na telefonie w Polsce. A jak nie znajdzie czasu na odwiedzenie wszystkich? I naprawdę jakby miało się okazać, że w Kołobrzegu na przykład, miałby namalować swój najważniejszy obraz, a traf zrządzi, że nie trafi nigdy do Kołobrzegu? Co innego, gdyby w telefonie czekał na niego jeden adres, do jednej osoby z zaproszeniem na całe życie. A jak zacznie pod Barbakanem w Krakowie sprzedawać landszafty z karykaturami polskich królów. Same łokcie malowane bez rąk i krzywe usta bez twarz? Albo jeszcze może się przydarzyć, że folie reklamowe w różne wzory będzie przyklejał do szyb w salonach piękności ze strzykawkami i z kwasem hialuronowym, zarobkowo. Zamiast wiarygodnie odmalowywać swój strach na strychu, farbami pomieszanymi z prochem z patronów i pajęczynami zapomnienia. Strugać też jak mu każą z drewna fujarki i na jarmarkach z rękodziełem, każą grać na nich ludowe ukraińskie melodie ze stepu? A nie nauczy się grać ani strugać w drewnie przez rok. Co z tego, że koleżanka Darya od SMS-ów, uczyłaby z nim tańców ludowych w Domu Kultury w Rzeszowie, jakby tylko nie zniechęciłaby się, ucząc najpierw tańczyć Wadima o drewnianych nogach. Ale nawet nikomu, ani jednego nikogo, wokół Wadima teraz nie ma, komu chciałby o tym opowiedzieć tę historię, nie ma koło niego. Nawet, gdyby komuś szczególnie zależało na tym, żeby teraz być z Wadimem i ostrzegać szturchańcami go przed zabłąkaną ruską rakietą jak stoi na dachu autobusu, to nikt mu i tak nie przychodzi na myśl. Zresztą, jeśli już nikt w Ukrainie nie jest żywy? A jak została już na zawsze wydarta strona z mapą Ukrainy z atlasów świata? Pod wodą może zamieszka Wadim w Polsce, chyba że jak bóbr albo ryba, skoro nie wziął ze sobą łopaty. Jak jednak miałby zamieszkać na stałe pod wodą; a o cenie, jaką musiałby zapłacić za przeszczepienie sobie oskrzeli zamiast płuc wolał nie myśleć. Nie będzie jednak więc jak płoć, jedząca kukurydzianą zanętę. Ile razy jeszcze miałby do siebie mówić, że będąc tylko w Polsce, już jest obiecującym artystą, a landszafty które malował do tej pory, przekaże do swojego kiedyś tam muzeum we wiosce, z której uciekł. W Krakowie jednak przy kostce brukowej żeby poszedł robić, prosiła go pani z agencji pracy, bo nikomu już w Polsce nie chce się ciężko pracować. Dlatego jak Wadim nie przyjmie takiej pracy, będzie musiała sama zamknąć agencję i sama wrócić na Ukrainę. W zamian, spał będzie w siedmioosobowym pokoju, jednak z cotygodniową pewną wypłatą. Ona może go jeszcze zapewnić, że wyśle Wadima do jednej z tych firm, która co tydzień uczciwie zapłaci. Artystów, mu jeszcze powie pani, jest w brygadzie od układania kostki paru. I nauczyciele są muzyki. Także niebanalni są designerzy sztuki użytkowej z Akademii we Lwowie, z kierunków sztuk dekoracyjnych i wzornictwa. Na niedzielę wykupi też dla całej brygady bonus, czyli bilety do MOCAK-u, żeby może sobie w środku porobili zdjęcia, dla być może inspiracji na przyszłość, a nie tylko przetrzymując obrazy w niepewnej i krótkiej pamięci głowy. Sama wozić ich będzie i przywozić osobiście z Nowej Huty, gdzie będą rewitalizować centrum, kładąc kostkę brukową w miejsce betonowych płyt chodnikowych. Jakby bardzo chcieli, jeszcze uprosi wykonawcę, żeby mogli poodciskać swoje dłonie na betonowych donicach jeszcze nie stwardniałego na zawsze betonu. Niech ją poprawi jeśli się myli, ale, że upamiętnieni będą na sto lat, aż do być może następnej rewitalizacji. Jakiś czas owszem dawało się radę, dopóki dawało się radę klęczeć przez osiem godzin na betonie. Potem Kołobrzeg. Bo jak, jakby miało by się okazać, że czeka na Wadima morze zleceń na wielkie marynistyczne malowanie na płótnie okrętów , a on by nie pojechał do Kołobrzegu. Nie teraz, może jeszcze nie teraz, bo się nie było co łudzić, że farby sobie kupi i zacznie malować społeczne murale na blokowiskach w Kołobrzegu za pieniądze z Urzędu Miasta. Ale przecież kwiaty lubi Wadim sadzić. A przycinać drzewom gałęzie nie jest przecież sztuką, mając elektryczne nożyce do cięcia żywopłotu. Podeschłym roślinom będzie Wadim zakładał nawodnienie kropelkowe, rozciągając plastikowe rury i zakładając zraszacze. Kosić trawę kosiarką spalinową przecież że nie zapomniał. A wcześniej nauczy się zakładania trawnika z rolki. A jak już na Wałach Chrobrego się nauczy ogrodniczego rzemiosła, będzie projektował zieleń ludziom w przydomowych ogrodach w Ukrainie. Usypywać się nauczy klomby, wodospady się nauczy murować i formy przeróżne zacznie nadawać żywopłotom i krzewom. Ile zobaczy znajdzie radości w przesadzaniu starych drzew. A kamienne gabiony będzie ustawiał jak Fidiasz na Akropolu kolumny. Niech tylko Wadim pomyśli, że za niedługo, nikt nie będzie kupował obrazów, bo tyle już ich będzie namalowanych. A gdzie będzie Wadimowi bliżej do sztuk pięknych jak nie pracując w ogrodzie? Może też później urządzać ogrody pod Kijowem oligarchom. Prawdziwe parki ze stuletnimi dębami, z podziemnymi spływami łódką wśród jaskiń, i zielone scenografie w salach koncertowych w pozamykanych kopalniach na tysiąc osób. Koparki sobie pokupuje Wadim używane w Polsce, traktorki, glebogryzarki, wertykulatory i karczownice. Z Kazachstanu mu naprzyjeżdża pracowników, którzy spać będą w jurtach, a jeść będą upolowane przez ich sokoły króliki, które im powypuszczasz Wadim nocą w krzaki. Za jedno Euro na godzinę Kazachowie, ci ogród jaki będziesz chciał Wadim wyszykują. Wysłałbyś lepiej te blejtramy niepomalowane do domu kurierem, a nie nosisz je ze sobą i stawiasz na piasku z widokiem na polskie morze bezużytecznie. Teraz to Wadim ma wracać, kiedy jego najgorsze sny się sprawdzają? Jak drony kamikadze latają po całej Ukrainie szukając nie patrzących do góry głów. A jak widzi zdjęcia z pustymi ciałami wyssanymi przez drony w telewizji, marzy mu się jedno, żeby na płycie wielkiego lotniska w Kołobrzegu, namalować milion kwiatów, do których by się zleciały drony z całej Ukrainy i rój taki wtedy, zlałby wtedy, żrącymi pestycydami ze sikawek straży pożarnej na lotnisku by zdechły. Koniec naprawdę Wadim powiedział i więcej nie poszedł sadzić trawy. Zostawia też za sobą bez żalu rabaty i klomby, a także też zimowe ogrody, chociaż rosnące tylko w krajach, gdzie nie jest już ciężko żyć. Przyrzekł sobie, że więcej nie zabije żadnego kreta w ogrodzie łopatą, ani nie będzie bezdusznie robił oprysków , zabijając nie tylko mszyce, ale i też żaby, żuki i bogu ducha winne ważki. Edward Munch napisał wtedy list do Wadima z Norwegii. Chodził z nim listem Wadim przeszczęśliwy po całym Kołobrzegu. Żeby dłużej nie czekał , było napisane, tylko żeby przylatywał do Norwegii, było napisane po ukraińsku. Koniecznie, bo Wadim ma talent równy talentowi Muncha i żeby dał sobie spokój z Malczewskim i przestał, żeby oglądać jego krakowskie bohomazy. Odstąpi mu swoją pracownie nieodpłatnie. Co innego materiały do malowania, które będzie musiał sobie kupić sam. Ale to szczegół, bo ze socjalu w Norwegii odłoży sobie na nienajgorsze farby. Pokaże Wadimowi te miejsce, gdzie zobaczył „Krzyk”. I wiele różnych miejsc, o których nie będzie się rozpisywał. Jakby był Wadim za bardzo jego osobą skrępowany, sam Wadima rękę poprowadzi z pędzlem i jest duża szansa, że powstanie wówczas obraz Wadima „Szept”, sławny jak onegdaj „Krzyk” na cały świat. A co do dobrego lekarza psychiatry, o którego się pytał Wadim na wszelki wypadek, odpowiada, że dostanie adres prawnuka lekarza, który leczył Muncha przy jego czterech obrazach „Krzyku”, po namalowaniu których, zaraz zrobiło się Edwardowi gorzej. Jemu się leczyło nieźle u niego, ale dzisiaj lekarstw jest przecież nieskończenie więcej i nie musi się wcale stać, że Wadim do końca życia będzie pierdolnięty. Za dużo rzeczy, żeby też nie brał ze sobą, tylko bagaż podręczny, a mniej zapłaci za przelot. Będzie Munch czekał na Wadima na lotnisku „Gardermoen” w Oslo w środę. Tylko jak miałby nie przylecieć, żeby się Munchowi nie pokazywał na oczy. Wszyscy odradzali Wadimowi wylot. Odpowiadał tylko: meni bayduzhne. Tyle. I tylko tyle. Marcin Balcerzak (ur. 1967) – publikował opowiadania w „Helikopterze”, „Trytytce”, „Zakładzie”, „Kontencie” i „Tlenie Literackim”. Mieszka i pracuje w Sieradzu.
- Nina Gardolińska – siedem wierszy
*** człowiek sieje co chce nawet zatrute ziarno plon wkłada do naszych ust słowa lub je z nich wyjmuje wiedza która tłumaczy ten świat równocześnie do świata nie należy nie z niego pochodzi *** myśl słuszna jak i niesłuszna nie zmienia niczego tak jak sen sen we śnie kakofonia zrodzona z kakofonii pieklące się pieklisko słowa pęcznieją czyny się mnożą konflikty wzbierają nie przynosząc skutku ani rozwiązania *** słowo wytrzeszcza z ekranu przekrwione oko potrzeba nazywania zapełniania stron i zamilknięcia jakby nie było nic do dodania coś wisi w powietrzu niewypowiedziane przeraża anarchia języka *** szklane słowa smugi ciemnego światła nie mogą sprostać powadze rzeczy powaga słowa nie może sprostać rzeczom ze szkła smugom jasnej ciemności *** coś co się nazywa chorobą albo urojeniem kolejnym wmówieniem spod nieistniejącego sztandaru z którym można się zgadzać bądź nie zgadzać to co określone niepotrzebnym słowem ciągnącym za sobą ułomną definicję jest błogosławioną męką widzenia która znalazła sobie we mnie mieszkanie *** litanii tego co istnieje przeciwstawiam litanię tego co istnieć nie może porządek zostaje wyparty przez chaos porażony bólem zbytku wiersz sam staje się zbyteczny co znaczy pestka obracana na językach kobiet napięta cięciwa i strzała zatrzymana w locie nad głowami mężczyzn *** nie wiesz co masz robić ktoś musi ci powiedzieć lepiej one niż oni choć same nie wiedzą niewłaściwość w zastoju i przyzwyczajeniu taki sam błąd w nieodpowiedniej zmianie wywróceniu na drugą stronę nie lepszą od pierwszej jak trudno być spoza widzieć w pomieszaniu poruszać się wśród ociemniałych Nina Gardolińska (ur. 2003) – poetka. Ocenia i jest oceniana w konkursach poetyckich, mieszka w Kutnie. Jej wiersze opublikowano na stronie Wydawnictwa J.
- Wojciech Józef Rogowski – pięć wierszy
Twórczość Redukując wszystkie pomniejsze funkcje i czynności, stał się wysokowydajną maszyną do tworzenia. Lecz sztuka jego była martwa. Metafora i forma nie odpowiadały, pytania były zawieszone. Żeby tworzyć, trzeba przede wszystkim żyć. Czerpać zewsząd, być czułym i uważnym. Sztuka żywych jest żywa. Książę Nie pozwól umrzeć samotnie na pustkowiu ulicy w niedzielne przedpołudnie, gdy nie ma nikogo i tylko samochody przelatują na wylotowej trasie. Tam chodzi zakręcony, zaniepokojony, pełen wariactw i fantasmagorii. Chciał, aby odłączyć od miasta dzielnicę Chojny i utworzyć tam Republikę Przyjaciół, która będzie zarządzana za pomocą oddania i dalekosiężnych snów. Chciał tam wygrać wybory i otrzymać mandat. Niestabilny wieczór Niechlujnie ubrany, budził niepokój i niechęć. Mówił do siebie półgłosem i niezrozumiale. Autobus jechał ulicami osiedla Chojny. Nadchodził chłodny i gęsty mrok zimowy. Zdawało mu się, że jest niewidzialny i niesłyszalny, i że za chwilę pogrąży się w ciemnościach jeszcze większych. I było nas już przynajmniej dwóch. Wyglądało, że to był wariat, dla którego wszystko, co najgorsze i ledwo skrywana pogarda. A swoją drogą coraz więcej dziwnych ludzi na niestabilnym świecie. Władztwo Są tacy, którzy władają ludźmi, losami i systemami. Ja nie panuję nawet nad swoimi snami. Nie panuję też nad swoimi zmysłami i myślami. Jedyna władza, jaką mam, to władza nad słowami – innej nie chcę i nie oczekuję. Dobre i złe energie wracają, lecz skąd są. Zmierzch ideologii Pod wieczór cichną głosy, szepty i myślenie. Daleko od dobra i niedaleko od zła, nad głowami naszymi rozgrywały się bitwy nieudanych ideologii. Wszystkie duże i znane ideologie skompromitowały się i ulegną zniweczeniu i zapomnieniu. Po zmierzchu wygładzą się krawędzie i przestaniemy uczestniczyć w głośnych jeremiadach – wejdziemy w prawdziwy, pozbawiony obciążeń sen – głęboki, jak przenikliwa i zimowa noc. Wojciech Józef Rogowski – poeta, wydał cztery książki w Bibliotece KL: Apteka23456 (2019), Przymierze (2020), Cynobrowe Wzgórza (2021), Muza i sny (2022). Mieszka w Łodzi.
- Miłka O. Malzahn – Dziennik Zmian (11)
Planetarna dyrygentka Dedykuję tę mini opowieść wszystkim tym, którzy nudząc się, rysują na marginesach różne planety, tym, którzy mają choć jedną podkoszulkę z nadrukiem kosmosu i choć jedną sztukę biżuterii z księżycem lub gwiazdką. Dedykuję tym, którzy tego lata długo patrzyli w niebo, oczekując nie wiadomo czego - i nie wiadomo co - nadeszło. Miłka O. Malzahn – zajmuje się filozofią oraz dźwiękiem. Jest dziennikarką, pisze książki z pogranicza gatunków, tworzy i publikuje piosenki, wykłada na uczelniach, prowadzi warsztaty. Łączy nieoczywiste nauki o myśli ludzkiej z oczywistymi ścieżkami dedukcyjnymi. Tworzy kanał podkastowy „Dziennik Zmian”, moderuje spotkania z artystami, podróżnikami, pisarzami, a najbardziej regularnie – prowadzi muzyczne programy w Radiu Białystok.
- Radek Wiśniewski - Bany Ukraińskie (11)
Kwiecień 2022. Mimo wszystko Wiecie już jak to było z tym krążownikiem "Moskwa", co był jednak bardziej jak "Schleswig Holstein" a mniej jak "Bismarck"? Otóż "Moskwa" miała stary system obrony przeciwlotniczej, mogła równocześnie śledzić i zwalczać ledwie kilka celów powietrznych. Przyszedł sztorm, mniejsze jednostki blokadowe zeszły do portów, bo i tak do niczego się przy wyższych stanach morza nie nadają. Bo tu chodzi o blokadę, wiecie, żeby zboże z Ukrainy nie wyjechało i żeby spowodować głód na świecie w paru miejscach i kolejne fale migracji. No i jak zostały tylko większe jednostki, to Ukraińcy wysłali drona, żeby odciągnął uwagę operatorów obrony p.lot krążownika i wtedy bum, nadleciały parę metrów nad falami dwa "Neptuny". Rosjanie wiedzieli o tym systemie "Neptun", nie wiedzieli na jakim jest etapie i próbowali go zlokalizować, zniszczyć. Jak widać udało im się tego przez 51 dni nie zrobić. Teraz już wszyscy wiemy, że prawidłowa odpowiedź na pytanie gdzie leży Moskwa brzmi – na dnie Morza Czarnego, ale to nie takie proste jak się wydaje. Przewaga na morzu nadal jest po stronie rosji. Blokada dalej trwa, zboże dalej czeka w portach. Zatopienie nawet dużego okrętu na Morzu Czarnym w niczym nie pomoże obrońcom Mariupola nad Morzem Azowskim, bo chociaż to się wydaje niemożliwe - Mariupol broni się nadal. Nie wiem czy są jakieś jasne, zrozumiałe informacje z Mariupola. Jedni się przebili do drugich, są dwa, może trzy osobne kotły czy tylko jeden? Mariupol się broni, tyle wiadomo. Wypływają kolejne zdjęcia amerykańskich M109 Pladin dział samobieżnych. Ktoś napisał w komentarzu - a jak Ukraińcy będą je obsługiwać? A ktoś inny odpisał - a skąd wiesz że oni będą je obsługiwać? Od czasów Donbasu w 2104 wiemy, że żołnierze lubią jeździć na urlopy i sobie je urozmaicać rozlicznym czynem społecznym, a takie mundury można kupić w każdym sklepie. Wyleciał w powietrze most kolejowy pod Biełgorodem trzy dni temu. Drugi raz jakimści sposobem składy paliwa pod Biełgorodem się zapaliły. A, i lotnisko Czornobajewka zostało ze skutkiem niszczącym ostrzelane piętnasty raz. Lotnisko Czornobajewka przypomina mi taki dowcip w którym niedźwiedź ciągle zaskakiwał myśliwego, który polował na niedźwiedzia w sytuacjach kiedy myśliwy był chwilowo bezbronny. No i ten niedźwiedź co złapał myśliwego to zmuszał go do wymyślnych rodzajów usług erotycznych - głównie oralnych - na rzecz misia. No i za piątym razem myśliwy znowu widzi misia, a misio tak patrzy na myśliwego z uśmiechem i pyta: - Te, myśliweczku, a ty tu serio na polowania do lasu przychodzisz? No i z tą Czornobajewką chyba tak samo. Oni muszą to lubić. I nadzieję trzeba mieć nie tylko przy Wielkanocy. Trzeba ją mieć zwłaszcza mimo wszystko. Kwiecień 2022. Stara rosja Stara rosja nie dopuści do tego, żeby cokolwiek, co nosi się jak niepodległe od niej coś, niezależne - żyło. To nie jest jedna z tych wojen, w których ktoś gra na spekulację cenami ropy, wolframu, kadmu. To jest wojna o być albo nie być starej rosji, satrapii, imperium, które nic nie umiało dać podbitym poza dziurą w ziemi zamiast sracza. Jest taka scena w "Żywocie Briana" by Monty Python w której szykujący się do ataku na pałac Piłata palestyńscy rewolucjoniści w jakimś momencie krzyczą: - W końcu co dla nas zrobili Rzymianie?! Chyba dokładnie krzyczy tak niezastąpiony, najbardziej sceniczny, etatowy kretyn John Cleese. Okrzyk miał być retorycznym wstępem do seansu patriotycznego uniesienia, ale jak to u Pythonów, ktoś nieśmiało w odpowiedzi na okrzyk Johna Cleese'a mówi niby pytająco: - eeeee Akwedukty? Na co Cleese krzyczy, że no tak, w sumie tak, ale poza akweduktami, co w końcu zrobili dla nas Rzymianie i znowu ktoś dorzuca z boku, no, że edukacja. I tak krok po kroku okazuje się, że ta okupacja to jednak trochę awans społeczny jest. Na tym zawsze jakoś trzymały się imperia. Coś zabierały, na przykład wolność, ale coś też dawały. No niech będzie. Na przykład akwedukty. I może Jakutom, może Tunguzom czy Ewenkom to imperium coś dało w zamian za podbój, chociaż nie rozmawiałem z żadnym Tunguzem, Jakutem czy Ewenkiem. Pytanie co stare imperium ma do zaoferowania dzisiaj, teraz Ukrainie? Pewnie poza zniszczeniem niewiele, bo niepodległa Ukraina to podważanie sensu imperium, to zaprzeczenie narracji o małorosji, o hegemonie ziem ruskich. Dlatego nie łudźcie się. Odstąpili od Kijowa, Sum, Czernihowa bo zorientowali się, że za daleko wsadzili łapy w zawiasy. Ale nie, nie ma takiej granicy na jakiej się zatrzymają. Żadnych czerwonych linii, ostatecznego kresu pretensji terytorialnych. Miasta zaludnione przez Ukraińców nie zasługują aby istnieć, Ukraińcy, Ukrainki nie zasługują na to aby żyć tak długo aż nie przyjmą na kolanach łaski bycia małorosjaninem, nie ukorzą się przed wielkim chujłem, władimirem skurwieniczem putlerem. Dzisiaj zatem trwa mało efektowna, niezbyt fotogeniczna bitwa na Łuku Donbaskim, ale jeżeli orki wygrają tutaj to pójdą dalej i dalej, koniec końców - wrócą pod Kijów jak będą mogły. Orki, bo rosyjskie żołdactwo reprezentuje ten typ zła nienegocjowalnego. Przypominają obcych z tych gównianych filmów SF. Kiedy ziemianie pytają się tych obcych czego chcą od nich, ci odpowiadają - żebyście umarli. Normalnie napastnik chce zachowania substancji, bo okupować - oznacza wykorzystywać dla swoich celów, może rabunkowo, ale używać. Jak zgwałcisz, zabijesz, zniszczysz - nie użyjesz. Proste. Ale tu nie chodzi o przejęcie środków produkcji, ludzi, infrastruktury. Tutaj chodzi o ustanowienie swojej opowieści, więc nie ma środków zbyt radykalnych by je zastosować. Tych, którzy nie pasują do opowieści o tysiącletniej rzeszy albo odwiecznej rosji ma nie być. Miasta mogą przestać istnieć, jeżeli nie będą okupantom powolne. I jednocześnie wszyscy to czują, że przegrana starej rosji z młodą Ukrainą to może być coś na miarę 1905 roku. Blamażu i załamania na takim poziomie, że będzie musiało dojść chwilowo lub na zawsze do zredefiniowania rosji, jej roli, moralnej racji, sensu istnienia. Nadęta, wzwiedziona do granic możliwości stara rosja nie może przegrać, czyli w praktyce nie może dać żyć Ukrainie, Ukrainkom i Ukraińcom. Inaczej ciągle będzie trwał widomy znak, symbol, że chuja jest warte to całe imperium, że lepiej się żyje bez jego ucisku, bez jego dziur w ziemi zamiast sraczy. Wyjść zwycięsko - zarazem nie eksterminując Ukrainy - może tylko odnowiona Rosja, Rosja z flagą biało-niebiesko-białą. Ale czy już jest na tyle silna by zastąpić tę starą? Czy jest gotowa by napisać opowieść o Rosji jakiej jeszcze świat nie widział? O Rosji gotowej do rozmowy o sobie samej? Rosji która potrafi znaleźć rację własnego istnienia poza byciem imperium rozumianym jako czołgi, ropa i gaz? Pewnie jeszcze na to za wcześnie. Jeszcze musi zginąć wielu chłopców w rosyjskich mundurach. Musi pojechać jeszcze wiele trumien w różne miejsca imperium. Boją się tych trumien poplecznicy wampira pizdowicza putlera. Nawet tutaj, na Łuku Donbaskim ponoć najpierw gnają przed siebie zmobilizowane przymusem i szantażem milicje "ludowe", najemników z bliskiego wschodu, wagnerowców, którym nikt pardonu nie daje, ale też których trumny nikim w matuszce starej rosji nie wstrząsną. Prawdziwi rosjanie czekają na zapleczu wykonując póki co operację "żywe tarcze albo kryj się za plecami frajerów". Kwiecień 2022. Natural born defenders Ukraińcy toczą bitwę zaczepno-odporną. Ten typ bitwy uświęcony wielosetletnią tradycją wojowania słabszymi siłami, przeciwko silniejszym. Schemat jest od wieków ten sam. Czy to Grunwald czy to Kircholm, czy to Racławice czy Grochów. Trzeba zmusić przeciwnika żeby uderzył pierwszy na wybranej przez ciebie pozycji. Żeby wyłożył karty na stół, pokazał atuty, spróbował wyprowadzić uderzenie główne, odsłonił kierunek na jakim mu zależy. Samemu trzeba wytrzymać ten pierwszy impet, przyjąć ten pierwszy, najmocniejszy cios, może nawet dwa, trzy ciosy. Zmęczyć gnoi. I wtedy kiedy znowu przyjdzie przesilenie, ten moment kiedy zmagającym się mgła zmęczenia przesłoni oczy, krew zaleje - mieć siły do kontry i rekontry. Najpierw opór, potem atak. Problem zawsze jest ten sam, czy pierwsza linia wytrzyma dość długo i stępi ostrze natarcia wystarczająco, by kontra miała sens. My to mamy we krwi. W różnych symulacjach sam przyjmowałem w symulatorach zawsze takie zaczepno-odporne ugrupowanie. Mając do dyspozycji całą mapę szukałem zawsze jakiegoś wzgórza, lasu, cieśniny pomiędzy trudniejszymi rodzajami terenu. Wolałem zawsze mniejsze jednostki, ale bardziej zwarte, mobilne, opanowane. I zawsze ustawiałem czoło z zagiętym skrzydłem - lewym lub prawym. Centralnie odwód jakaś piechota plus artyleria. Za zagiętym skrzydłem coś szybkiego - czołgi, kawaleria, wymiennie, w zależności od epoki. I dawałem przeciwnikowi dystans, chciałem go zmusić do marszu pod moim ogniem - stąd często wyrzucona naprzód jakaś tyraliera, harcownicy, strzelcy, wilcze doły. Chciałem żeby wróg doszedł do mnie zmęczony. A kiedy już dojdzie, to żeby trafił zrazu na dobrą odpowiedź zwartej obrony - stąd to gięcie skrzydeł, nawet w otwartym polu, zagęszczanie pierwszej linii, zmuszanie przeciwnika do obejścia szerszym łukiem albo ataku czołowego. I odwód zawsze wytrzymany do ostatniej chwili, aż czoło i skrzydło zaczynają trzeszczeć, ba, aż czasem pęknie tu i tam linia. I wtedy z krótkiego dystansu albo od razu szturm bezpośredni albo jeszcze dwie salwy z bliska, granaty i szturm. Dystans tylko taki, żeby nabrać rozpędu. Kontra. Jak trzeba to wycof dla uporządkowania szeregów i znowu kontra. Nie myślałem nad tym. To były odruchy. Efekt tysięcy stron, setek bitew rozegranych na nowo w głowie, na papierze, na ekranie. Natural Born Defenders. A na przykład potomkowie nacji, które przywykły do wojowania w przewadze mają we krwi zupełnie inny sposób instynktownego prowadzenia boju. Szukają własnego manewru, własnego rozstrzygnięcia, narzucenia warunków przeciwnikowi, atakowania od pierwszej chwili. Grałem z nimi to wiem. Niby nic, ale coś pokazuje jednak. To wszystko oczywiście tylko moje fantasmagorie wobec braku jaśniejszych doniesień. Mariupol broni się kolejny dzień. I nie ma dla niego nadziei. Ukraina za to jest. I zamiast upadać na duchu po kolejnych mordach i gwałtach - rośnie Jej zaciekłość. Nie sposób zwyciężyć z tym gniewem. Radosław Wiśniewski (ur. 1974) – animator i promotor literatury piszący wiersze, prozę, wyżywający się publicystycznie pracownik hurtowni urządzeń niskoprądowych.
- Lena Sadowska – wiersze wyludnione. (O Antologii poetek i poetów Złotego Środka)
- Coś tam było… - Człowiek! - Może dostał!? - Może… ( Czarne słońca - Kult) Antologia Pośrodku dzikiego boiska to pokłosie niemal dwudziestopięcioletnich poetycko-prozatorskich szranków. Tytuł zbioru jest wyimkiem z Kół Powrotów – jednego z poetyckich tekstów Łukasza Jarosza w tymże zbiorze zamieszczonym. Ta sama idea patronuje obiorowi tytułów rozdziałów, zilustrowanych czarno-białymi zdjęciami Tomasza Kuli interesująco dopełniającymi całości. Krótkie notki poszerzają kontekst biograficzny, a Słowo wstępne Jakuba Kornhausera oraz podsumowanie Oli Kołodziejek spinają kompozycję zgrabną klamrą. Tym natomiast, co uderza przy czytaniu, są dekadentyzm, melancholia i smutek, charakterystyczne niby dla epok schyłkowych, dobrze wpisujące się jednak także w naszą współczesność. Niemal wszechobecne motywy śmierci, poczucia krzywdy osobistej i ogólnej bezsilności niosą ładunek informacyjny o nadwrażliwości na otaczającą rzeczywistość i korespondują z tytułową dzikością zbioru. Wyalienowanie samotnego, skupionego na sobie ja lirycznego zdaje się stać w opozycji do pozbawionego wzorców i zasad, równie mało empatycznego dookołu. Rozmyta, nijaka zewnętrzność stanowi tło dla opartych na konkrecie przeżyć lirycznych jednostki. Z tym większym zaciekawieniem obserwuje się wśród tych wierszy wyludnionych sytuacje nacechowane bliskością, a nawet swojskością, jak choćby w niezwykłym przez swą zwykłość obrazku Krystyny Dąbkowskiej Nigdy nie myślałam, że upiekę chleb... , albo prozatorskim, z zaskakującą przenikliwością konkluzji zawartością, Pudełku Bronki Nowickiej. Z przyjemnością czyta się niepozbawione swoistego poczucia humoru refleksje, jak u Grzegorza Hermana w jego Koperku, szczypiorku, oregano, bądź kontempluje zapis prostych zauważeń, takich jak w mane Karola Bajorowicza. Z uśmiechem przywołuje się z pamięci znajome formy – sonetowej Komy Damiana Kowala czy dowcipnego haiku Tron we krwi Marcina Polaka... Jest tu takich zaskoczeń kompozycyjno-treściowych więcej, myślę jednak, że na ich poszukiwanie każdy powinien wybrać się osobiście. Również po to, by przekonać się, jak bardzo to zasugerowane przeze mnie wyludnienie dotyczy jego samego. Lena Sadowska – absolwentka polonistyki na UW, autorka trzech tomów poetyckich, laureatka paru konkursów literackich.
- Dominik Bielicki – dwa wiersze
Chwilę pomyśleć Facet, który w styczniu 2000 dowodzi, że tysiąclecie zmieni się dopiero w 2001... Nie było roku zerowego, przypomina, tylko od razu pierwszy... Tak więc rok setny naszej ery był setnym rokiem wieku zero... Porachujmy to, proponuje. Ale już wychodzi pacjent z gabinetu z watą w gębie; odkładam więc gazetę, przelatując wzrokiem ostatni akapit: wystarczy chwilę pomyśleć zamiast ulegać zbiorowej hi... Dzień wagarowicza na stromej skarpie Agrykoli Zamek Ujazdowski stoi mnóstwo kapsli w trawie podobno grał Kazik przyszedłem w pierwszym wolnym dniu od szkoły czyli pewnie w sobotę jest słonecznie ludzie wyprowadzają czworonożne pociechy łabędzie butelki po jabolach do połowy rozebrana scena na niej sterta metalowych rurek łopoczący brezent Dominik Bielicki – poeta i programista. Absolwent studiów matematycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Wydał trzy książki z wierszami: Gruba tańczy (2008), Pawilony (2017) oraz Wielki ping-pong (2023). Laureat Nagrody Literackiej Gdynia (2018). Współzałożyciel i redaktor wydawanego w latach 2005–2009 postawangardowego czasopisma literackiego „Cyc Gada”. fot. Darek Foks
- Cristina Peri Rossi – trzy wiersze
Stąd do wieczności Odkryć Boga między prześcieradłami — nie w świątyni faryzeuszy ani wyniosłym meczecie — białymi prześcieradłami całunie miłości, który cię okrył świętym płaszczu rozpocząć błogosławione wniebowstąpienie ze swej skóry do wieczności ze swego łona do niebiańskiego kręgu poczuć Boga w wilgotnych wnętrzach w porażającym krzyku wyrwanym z trzewi wiedzieć że Bóg skryty jest między prześcieradłami przepocony uświęcający twą krew miesięczną unoszący kielich twego łona. Odkryć nagle, że Bóg był boginią, ostatnią ascezą, stąd do wieczności. Cmentarz marzeń Tylko w naszych snach Kiedyś żyło się lepiej. Niektóre marzenia zostały odcięte nożem (ręce i członki zhańbione podczas tortur) lub wyrzucone z samolotu nagie i pod wpływem środków uspokajających (cóż za delikatność: tabletka nasenna przed długim lotem) Inne marzenia umarły z powodu braku rozgłosu braku dofinansowania, jak to się teraz mówi. A nieliczne sny, którym udało się przetrwać, wzięliśmy na siebie, aby zabijać je codziennie z odrobiną zazdrości i niedoli: marzenia wydają się takie smutne, takie niedorzeczne jak inwalidzi z Wietnamu. Słowa są widmami Słowa są widmami magicznymi kamieniami które zrywają pieczęcie starożytnej pamięci A poeci celebrują święto języka pod ciężarem inwokacji Poeci rozpalają ogniska które oświetlają wieczne twarze starych idoli Kiedy pieczęcie zostają zerwane człowiek odkrywa ślady swych przodków Przyszłość jest cieniem przeszłości w czerwonym żarze ognia przybyłym z daleka, nie wiadomo skąd. przełożył Adrian Krysiak Cristina Peri Rossi – urugwajska pisarka, poetka i tłumaczka. Od 1972 mieszka w Barcelonie. W 2021 nagrodzona Nagrodą Cervantesa.
- Łukasz Szopa – pięć wierszy
Miłość Sierpniowa siedemnasta czterdzieści sześć. Dołączasz po chwili. Siedzimy na balkonie. Nadzy, milczący, leccy, zwróceni ponad ulicę. Chłodne są tylko szklanki. Jak nie raz: jedna pół pełna, jedna pół pusta. Patrzymy przed siebie, długo i wytrwale. Na zakurzone okna i rozdrapane ściany kamienicy próbującej zdominować widok. A jednak. Wygrywa ciepło ramion i stóp. W kuchni, przy kawie Dwie filiżanki na kwadratowym taborecie przykrytym serwetą. Kawa po turecku. Czekają na zbliżenie i dotyk rąk. Patrzymy na siebie. Pięć lat temu byliśmy młodsi. Babcia pyta o rodziców. Wiem, że za chwilę opowie o umieraniu Igorowych. O matce, która przez sześć miesięcy. „W tym łóżku, w którym ty spałeś.” O ojcu, który rok wcześniej nagle we śnie. „Igor godzinę przedtem telefonował do niego z miasta, ojciec mówił mu, że za dużo dał za te ryby.” Wiersz napisany na kartce w wierszem Meszy Begica „Wetknięty pomiędzy” Szklanka wody słońce lniany obrus drewniany stolik wiatr drewniane krzesło. Tłumaczę Meszy wiersze przymykam to lewe oko to obydwa wyobrażam wspominam podnoszę szklankę łykam. Drapię zarost przede mną kwadratowy basenik z liliami z każdego rogu tryska (choć gdy przymknę oczy – cieknie) woda. Ruchem palca między brwi poprawiam okulary od trzech dni już nie noszone. Kończę zapisywać. Poranek Drzewa pomarańcze poranek kamienna ławka nieruchoma para huśtawek. Kobieta zbiera do szufelki śmieci. Pokój nr 4 Po najdłuższej linii twojego ciała spływa nieodwracalnie słona kropla miłości. (Twoje palce kurczowo zaczepione o parapet.) Przed nami opustoszała najdłuższa ulica miasta w to zimowe, pandemiczne czwartkowe południe. (Dłońmi mocno trzymam twoje kości biodrowe.) Moja perspektywa to krzyż pionu i poziomej. Twoja to dwie jasne równoległe osie. (Ich losem: mimo bliskości nigdy się nie zejść.) Łukasz Szopa (ur. 1973) – poeta, prozaik i tłumacz pomiędzy polskim, niemieckim, i jugosłowiańskim. Wiersze publikował w Polsce, Austrii, Bośni i Hercegowinie, Chorwacji, Danii, Serbii, Czarnogórze. Opublikował zbiory poezji Roadmovie (2000) oraz wspólnie z Mehmedem Begićem Film (Alternativni Institut, Mostar, 2001), zbiór opowiadań Kawa w samo południe (2010), oraz powieść Fioletowy plecak i trzy herbaty (2016). W latach 2016 - 2023 członek Komitetu Obrony Demokracji, publikacja tekstów i wywiadów w tematyce społeczno-politycznej. Mieszka w Berlinie i Włosieniu (woj. dolnośląskie), lubi góry i nie tylko.