top of page

Znaleziono 447 elementów dla „”

  • Olgerd Dziechciarz – Spalenie mostów

    (fragmenty prozaicznego poematu episkapistycznego) Tej nocy NN wyszedł z domu i droga, w którą się z ogromną ochotą udał, była równie skomplikowana, jak ta, którą w ciągu trzydziestu ośmiu ruchów przebywa konik szachowy – taki nigdy nie osiodłany, słowem dziki wierzchowiec porwany gdzieś z argentyńskich pampasów i nie ujeżdżony przez Komanczów. Nie spotkał nikogo, kogo by nie znał, ani nikogo, kogo by dostatecznie znał – słowem to byli wyłącznie członkowie jego najbliższej rodziny. Na wszelki wypadek dali sobie zrobić wspólne zdjęcie, żeby każdy wiedział, jak wyglądają ci, którzy go nienawidzą. Zasiedli przy stole, który ustawiony był na środku rzeki. Jakie to szczęście, że rzeka niedawno wyschła na wiór. Podano do stołu, ale nic nie nadawało się do jedzenia, poza zupą nic. Najadł się do syta, a potem zwymiotował, choć pił na pusty żołądek. Ocierając spocone czoło niechcący wymazał z pamięci złe chwile, zostały same dobre, co go przygnębiło. Stół z powyłamywanymi nogami zamienił się latarnię magiczną (laterna magica), a NN skorzystał z nadarzającej się okazji i schronił się w jej chłodnym cieniu. Dostał kilka propozycji seksualnych, ale żadnej zadowalającej, bo to nie były poważne (pro)pozycje. Obudził się, bo krew mu uderzyła do głowy, albo inaczej, ktoś go uderzył i popłynęła krew, rzeka krwi – jasna jak błękitne niebo. Nurt porwał stół z biesiadującymi, którzy ani na moment nie przestali się obżerać, choć okoliczności wybitnie temu nie sprzyjały. W pewnej chwili wyminął ich niesiony wzburzoną falą kwartet smyczkowy z zapamiętaniem grający – jakże pasującą do sytuacji – muzykę biesiadną Georga Philippa Telemanna. NN się wzruszył i dostał czkawki. Siedząca po jego prawej stronie kobieta przypominająca z postawy moralnej Matkę Teresą z Kalkuty zamierzyła się na niego nożem, przestraszył się, ale mimo to, nie omieszkał podziękować za wybawienie go z męczącej czkawki. „Nie ma za co – rzekła kobieta – obowiązkiem chrześcijanina jest straszyć innych”. Zgodził się z nią i wręczył jej bilet wizytowy z adresem warsztatu samochodowego, w którym tak do końca nie potrafili naprawić żadnej usterki. „Będę z siostrą!” – obiecała kobieta. „Ja też, nie wiem, czy wspomniałem, ale mam brata syjamskiego” – zaznaczył NN, a jego brat w pełni się z nim zgodził, że nie pochodzą z Syjamu, dziś zwanego Tajlandią, ale Birmy, czyli z Mjanmy. Ktoś wzniósł toast, ale ktoś inny go anulował. NN podniósł się i szeroko się uśmiechając poprosił o ciszę. Zrobił to tak skutecznie, że nawet rzeka się uspokoiła. „Chciałbym was wziąć na świadków, że od tej pory nie będę uciekał przed życiem!”  –  powiedział wznosząc kielich. Naraz wszystko się skończyło: nie było rzeki, stołu, współbiesiadników, Matki Teresy, ani kielicha, bo w ręce trzymał nocnik, pusty, a toastu – jak doskonale wiedział – nie da się wznieść nocnikiem, zwłaszcza pustym. * Świat jest prosty jak drut: nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba go przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. Najgorsze co można zrobić, to zacząć kwestionować jego sens, bo on się i tak nie zmieni, tylko my, kwestionujący, zaczniemy mieć problemy z tożsamością. Są też inne światy, ale na razie zajmujemy się tym światem, który nam najbardziej doskwiera i któremu my doskwieramy w dwójnasób. Nie wierzmy tym, którzy głoszą, że świat leży u naszych stóp, to my leżymy, a świat patrzy na nas z góry starając się w nas nie wdepnąć. Zniszczyliśmy już wiele światów, ten też chcemy zniszczyć, w końcu nam się to uda, ale nie będzie komu triumfować. Świat śmieje się z nas, ale tylko on widzi w nas coś śmiesznego. * Tego dnia NN stwierdził, że człowiekowi bardzo niewiele potrzeba do nieszczęścia. Wystarczy tylko dać się nieść fali (czytaj: dać się wodzić za nos), nie sprzeciwiać się i zgadzać z tymi, z którymi zwykła ludzka przyzwoitość na zgodę nie pozwala. Człowiek jest jak ryba w okresowej rzece, która myśli, że nigdy nie zabraknie jej wody, a tymczasem wody ubywa... Zgadzasz się na coś, co zdaje ci się niewinną igraszką, a potem uświadamiasz sobie, jakim naiwniakiem byłeś. Człowiek i ryba żyją nadzieją i jedno i drugie stworzenie umiera w taki sam beznadziejny sposób. Nieszczęścia wedle mniemania NN wcale nie uszlachetniały człowieka, a wręcz odwrotnie, oddalały go od szlachetności. Człowiek złamany będzie łamał innych. Ludzkiego nieszczęścia nie da się oszacować w skali od jeden do dziesięciu, bo jednego przygnębi najniższa dawka nieszczęścia, a innego nie pognębi nawet ta najwyższa. Od czego to zależy? Od tego jakim kto jest skurwysynem! NN miał złe doświadczenia ze skurwysynami. Jakoś zawsze tak bywało, że jeśli gdzieś się któryś z nich pojawiał, to raczej prędzej, niż później, napataczał się na NN. Nie zdarzało się, żeby któryś ze skurwysynów nie miał do NN pretensji. O co były te pretensje? O całokształt! NN irytował skurwysynów samym swoim jestestwem. Było w nim to coś, co na skurwysynów działało jak płachta na byka. Nie mogli zdzierżyć, gdy się na niego natykali, atakowali hurmem i bez litości. Gnębili, wyzywali, obśmiewali, słowem obierali go sobie za ofiarę. Nadawał się na ofiarę jak nikt – to trzeba przyznać. Zrazu był taki, jak inni, ale u niego to poszło w odwrotną stronę – ze złego, ze skurwysyna, z czasem przeistoczył się w osobnika dobrodusznego, który zaczął wierzyć, że ludzie z natury są tak samo dobroduszni, jak on. Za każdym więc razem, gdy spotykał skurwysyna, nie mógł wyjść z podziwu, że matka ziemia może kogoś podobnego zdzierżyć na swym łonie. Nie pojmował, że można być niesprawiedliwym, podłym i złośliwym tak zupełnie bez powodu, dla samej przyjemności. Kręcił głową z niedowierzaniem, a w tym samym czasie ten czy inny skurwysyn kombinował, jak mu utrudnić życie. W końcu utrudnili mu je do tego stopnia, że zaczął się z życia wycofywać, na początku małymi kroczkami, stopkami, ale im było mało, przeszkadzał, zawadzał, utrudniał, komplikował, dlatego nie ustępowali w wysiłkach, by mu zaleźć za skórę; potem już poszło na całego, przypuścili na niego frontalny atak, więc NN spalił mosty, zatrzasnął drzwi i wyrzucił klucz. Nie było powrotu. Długo do siebie dochodził i tak do końca nie doszedł. Została zadra, która utrudniała mu kontakt z innymi ludźmi – nie ze skurwysynami, bo z nimi nie chciał mieć nic do czynienia – nie szukał kontaktu z żadnymi ludźmi, także tymi dobrymi, w których istnienie mimo wszystko wciąż wierzył. Bał się jednak, że także dobrzy ludzie, w kontakcie ze skurwysynami nabierają złych cech i z czasem zmieniają się w tych, których wcześniej nienawidzili, więc niejako dmuchając na zimne niemal zaprzestał jakichkolwiek kontaktów twarzą w twarz. Przekonał się, że miał racje, bo widział w internecie, jak świat się zmienia na gorsze, jak lawinowo rośnie liczba skurwysynów, widział i biadał nad światem, który jeszcze niedawno wydawał mu się co najmniej znośny. Dlatego zamknął się w czterech ścianach i zamknął się w sobie. W sobie czuł się bardziej wolny, niż tam, na zewnątrz. Był nieszczęśliwy, ale na własnych warunkach. I przynajmniej tego dnia nie tęsknił za nikim i niczym. Olgerd Dziechciarz – anarchizujący autor adekwatnie analizujący aktualne anomalia (patrz m.in. powieści: Wielkopolski, Małopolski, Zapolski oraz tomy wierszy: Autoświat, Galeria Humbug, Podest na piedestale, Reperkusje. Symfonia wierszy żałosnych i Wmartwychwstąpienie. fot. K. Kędzierska

  • Kuba Strumień – 74

    Obroty Gwarancja mobilności wygasła. Nieruchomość, przez zasiedzenie. Katastrofa budowlana. Ojciec – Słońce. Cieszy mnie, gdy widzę, że wciąż go poruszam. wrzesień 22 – październik 23 W jednym tkwili ciele Tracheo i Peg Czego nie przeczytałem z ruchu twoich warg czego nie doczytałem z ruchu twoich rąk nie było mi trudno sobie dośpiewać nie było mi łatwo sobie dośpiewać W przerwach – kiedy radziłeś sobie doskonale sam jak stary dobry wóz na lodzie bez wspomagania bez kontroli trakcji i zatykałem ci palcem ten plastikowy wylot z tchawicy – brzmiałeś jak człowiek z Delty skrzecząc o kotlecie ziemniakach mamie ojcu kapuście miłości do nas Tobie…ci…sobie…mi… śpiewam bezgłośnie z pełnymi ustami Sroka i inni Twoja dłoń na jego dłoni, ciepłej. Świecąca kość kardiomonitora. Kradniesz każdą z tych wszystkich chwil. Nosisz je w sobie i ubierasz w kostium pasera. Szpital w którym się urodziłem Za drzwiami z tabliczką TOALETA DAMSKA w pokrowcu mój tato Oczy i usta jakby się zawiesił otwarte na świat ścianę w kafelkach Budowa zdania Ze względu na dyplomatyczny brak zgody na przedłożoną propozycję słów, ich układu oraz interpunkcji, tak, interpunkcji, punktów pomiędzy, punktów, które dzielą, żeby łączyć w całość, poprawnie, bez zarzutu, niechby nawet w całostkę – dyktuję pani tekst nekrologu. Wydrukowane jednobrzmiące egzemplarze plus tubka kleju w pakiecie, i ruszam w miasto, zamknąć lub otworzyć wasze usta, słuchacze anegdot, wskazówek i opinii w wydaniu mojego zmarłego przedwczoraj ojca. Pogrzeb pojutrze. Czytajcie i wierzcie własnym oczom, tak jak on im wierzył, do końca. Ton tethnēkota mē kakologein. No właśnie, ton. Studio Zero fuszerki, zero dziadostwa, pełna profeska. Tanatopraktor co się zowie. Niewidzialna ręka rynku usług pogrzebowych, szara eminencja, czuły anonim, może Gal, kto wie, skoro Schengen. Nie musiałem poprawiać węzła, ulubiony krawat, z Sycylii, ode mnie. Nie musiałem odpinać drugiego guzika w marynarce, trochę przydużej. Nic nie musiałem, nic z tych rzeczy. I taki, spod igły, pod ożywczym wpływem formaldehydu, miałeś znaleźć się w piecu. „Jestem w proszku” i „Nie mogę się pozbierać” – co ja mogę o tym wiedzieć? jak tak mogę mówić? Naziemne Wydobywa spod śniegu kolor: ogniska róż płuca anturium igły palmy Nigdy nie rozumiał tego napisu na szarfach – były wcześniejsze pożegnania? jak wyglądało przedostatnie? kiedy to pierwsze jeśli to pierwsze nie było ostatnim? Jakub Strumień (ur. 1974) – publikuje od 2018 r. Jego teksty były publikowane m. in. w „artPAPIERZE”, „eleWatorze”, „Helikopterze”, „Ósmym Arkuszu Odry”, „Wizjach”, „wydawnictwie j”. Laureat kilku konkursów poetyckich, nagrodzony statuetką „Bytomskiego Pióra”. W ramach współpracy z bibliotekami w Gliwicach i Piekarach Śląskich oraz z Teatrem Ziemi Rybnickiej prowadzi spotkania z lokalnymi piszącymi i o piszących. W roku jubileuszowym 2021 wieczór z twórczością Tadeusza Różewicza, a ostatnio w gronie niewidomych i niedowidzących.

  • Corina Oproae – wiersze 

    *** NIE jest ani paprocią, ani jeżyną śmierć wybieram powolne życie tym razem spokojne starzenie się drzewa które mam przed sobą i które teraz mnie wspiera nieskończoną ścieżkę w kierunku morza, które zobaczyłam po raz pierwszy te gigantyczne góry rozpadające się w zmianie stanu bezkresu i powolne zanurzanie się mojej istoty w starożytnym chórze wód łzy które mieszają się z solą i stają się modlitwami wspomnieniami pieszczot skamieniałej bogini wewnątrz mojego pierwszego snu wybieram powolne życie tym razem ignorując to, że drzewo zawsze zielenieje śniąc wewnątrz tego samego snu modląc się w ośmiozgłoskowcach, które zawierają ostateczne znaczenie świata i na zawsze leczą wszystkie rany zapominając o matce zapominając o ojcu acz bez bycia sierotą czując się córką matką boginią siostrą wróżką czarownicą poza życiem poza śmiercią która nie jest ani paprocią, ani jeżyną ale ciemnością i jaskinią kręgiem i kulą znowu i zawsze blaskiem          błyskiem         światłem *** jest kobieta która mnie ściga w swojej dłoni trzyma garść pokrzyw dogania mnie i mówi są dobre na reumatyzm a przede wszystkim na odpuszczenie grzechów pośrodku twarzy starej i obcej lśni to spojrzenie które poznaję przyspieszam kroku to nie może być ona cierpię na reumatyzm nigdy się nie modlę zapada się we mnie jak ptak mostek krocze za każdym razem gdy słucham na głos bardzo głośno sama w samochodzie koncertu fortepianowego nr 2 Rachmaninowa to nie może być ona ona nigdy nie wyjechała ze swojej małej wioski ze swego małego kraju to niemożliwe żeby dotarła tak daleko podążając szlakiem tej kwarty krwi którą po niej odziedziczyłam cierpię na reumatyzm jest niedobór wody nie umiem się obejść bez luksusu kąpieli raz w tygodniu żeby czytać sobie wiersze na głos albo śpiewać nawet jeśli wiem że fałszuję to niemożliwe żeby przybyła z tak daleka i nie uschły jej pokrzywy po drodze cierpię na reumatyzm są noce chciałbym móc kochać do szaleństwa nieznajomego mężczyznę kochać do szaleństwa nieznajomą kobietę nigdy nie widziałam jej grobu ale wiem, że na jego szczycie rośnie drewniany krzyż który przecina jej imię to nie może być ona cierpię na reumatyzm jest kobieta która mnie ściga znowu mnie dogania zamyka oczy pokrzywy stają się liliami w jej dłoni Jak znowu zasnąć o czwartej nad ranem? z Wisławą Szymborską Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem. Wisława Szymborska jest czwarta nad ranem budzisz się jak zwykle i nawet nie próbując ponownie zasnąć zakładasz coś na siebie i wychodzisz do ogrodu tak naprawdę za bardzo się boisz żeby wychodzić na zewnątrz o tej porze poza tym dom, w którym mieszkasz nie ma ogrodu ale wiesz, że jest wiele sposobów na wyjście do ogrodu więc pozwalasz żeby wiersz trwał dalej i wychodzisz do ogrodu o świcie z dziwnym mrowieniem w całym ciele zdezorientowanymi zmysłami i stalowym światłem w źrenicach wiesz też, że w tym ogrodzie nie ma drzew a jednak rozpościerają się przed tobą bardziej realne niż twoje własne ciało gałęzie skamieniałego drzewa w harmonijnym tańcu ku niebu na wysokości twoich oczu mały ptaszek przysiada na gałęzi tak blisko że chciałabyś być niewidzialnym kamieniem przytłoczonym przez bolesne światło które teraz wylewa ci się z oczu i toruje sobie drogę w tym ogrodzie zawieszonym między nocą a dniem nie masz trzydziestu lat nie pieje kogut nie wieje od wygasłych gwiazd a jednak tak naprawdę nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem zastanawiasz się kim jesteś zdezorientowaną bezsenną kobietą w miejscu bardziej realnym niż te oczy wpatrujące się w ptaka który być może nie istnieje bezsenną kobietą która pragnie zamienić się w kamień i patrzy na ptaka, który wzbije się w powietrze za chwilę lub wcale a który teraz przygląda się jej okrągłymi oczami hipnotyzując ją z gałęzi podczas gdy ty oddajesz się tej chwili wibrujące syczenie przenika twoje ciało kładziesz się na mokrej trawie i pod nieprzeniknionym spojrzeniem ptaka czekasz aż węże uniosą głowy prześlizgną się po twoim ciele i dotrą do uszu by je polizać aż wiersz wypełni się wszystkim co musisz powiedzieć i kiedy czekasz jest już piąta i nie pamiętasz że ptak wzbił się w powietrze wypluwając ci w usta wszystko, co ma jeszcze nadejść jest już piąta i możesz dalej śnić jak oszalała kasandra w pustym pokoju Jak napisać wiersz na Boże Narodzenie z Marią Banuș pada śnieg i robi się ciemno i czujesz prawą stronę ciała uśpioną nieistniejącą jak zdrętwiałe ptasie skrzydło co obserwuje ukośnie dzień ciemny jak noc w lesie to, co się wydarzyło, pozostaje nienaruszone w fałdach twojego mózgu pewność ostra jak zielona łodyga stercząca w śniegu lewa strona ciała obudzona obecna jest ci drzewem to jodła obciążona dekoracjami które chcesz zerwać jednym gestem odtwarzasz w doskonałej samotności tę pierwszą uroczystość w nieobecności i rana w korzeniach jodły chwiejnie pulsuje wbija ci się w brzuch pamiętasz słowa matki to teraz jedyna kotwica do życia bełkotanie luźnej szczęki i twoje ręce zawsze splamione tą ziemią której nigdy nie rzuciłaś na niewidzialną twarz ojca rozumiesz ten ból to środek który zawsze utrzymuje cię w pionie czujesz ten zapach żywicy który skłonił cię do otwarcia okna w dzień taki zimny jak dzisiaj pamiętasz lodowaty uścisk chęć by skoczyć w otchłań roztrzaskać się o asfalt zostawić plamę w kształcie jelenia i niech przechodnie idą obok mówiąc że śmierć jest rannym zwierzęciem w wyimaginowanym lesie miotasz się między spokojem a działaniem ale teraz wiersz rodzi się tylko z twojej uśpionej strony dławi cię w gardle i te same słowa co zawsze chcą zyskać inne znaczenia pada śnieg i robi się ciemno i chcesz poczuć pazur życia na twarzy tamowanie krwi w ranie i chcesz, aby wiersz powstawał w ruchu niech to będzie krążenie przemieszczenie przepływ oscylacja pada śnieg i robi się ciemno i wiersz przestaje być wierszem to piła podcinająca korzenie jodły pozostawiając cię zawieszoną w powietrzu gdzie piszesz słowa które noc wymazuje i rozumiesz że jeśli nie ma korzenia to nie ma wiersza że jeśli nie ma spokoju w działaniu to nie ma wiersza że twoja uśpiona strona to kameleon żarłoczny wydłużony język który łapie w bezruchu ślady radości w padającym śniegu nierealnym i odległym tak nagle tłum. Marta Eloy Cichocka Corina Oproae (ur. w 1973 w Transylwanii w Rumunii) – od 1998 roku mieszka w Barcelonie. Jest poetką i tłumaczką, pisze po hiszpańsku i katalońsku, tłumaczy z rumuńskiego i angielskiego na kataloński i hiszpański, publikuje swoje książki w języku rumuńskim we własnych przekładach.  Opublikowała książki Mil y una muertes (2016), El taller blanco (2020), Intermitencias (2018), Desde dónde amar (2021) i Un rosario de soles (2023). W języku katalońskim napisała La mà que tremola, książkę poetycką poświęconą refleksji nad pisaniem w języku, który nie jest językiem ojczystym (2020). Tłumaczyła takich autorów jak Marin Sorescu, Lucian Blaga, Gellu Naum, Ana Blandiana, Norman Manea, Dinu Flamand, Ioan Es. Pop, Angela Marinescu i Mary Oliver. Jest autorką i tłumaczką antologii aktualnej poezji katalońskiej opublikowanej w Kolumbii, La hora indefensa i La poesía del siglo XX en Rumanía (Visor, 2022). Wybór załączonych przekładów autorstwa Marty Eloy Cichockiej jest owocem XII Obradoiro Internacional de Tradución Poética na wyspie San Simón w hiszpańskiej Galicji. Fotografia autorki Yolanda Castaño.

  • Mirosław Drabczyk –  List do Spinozy

    Na imię mam Benedykt, jesteśmy imiennikami, chociaż Ty bardziej jesteś znany jako Baruch lub Bento – każde imię pochodzi z innego języka i w każdym oznacza “wyróżnionego przez Boga” albo “sławiącego Boga”. Trudno o lepsze dopasowanie imienia do Twego powołania. Całe dorosłe życie zajmowałeś się Bogiem, tłumaczyłeś jego naturę, pisałeś traktaty objaśniające istotę jego jedności z wszechświatem, wdawałeś się w polemiki. Nazwano Cię za to heretykiem. To nie paradoks, Twoje tezy zwyczajnie nie pasowały do religijnych dogmatów. Zdziwisz się Baruchu, ale one nadal nie pasują, choć od czasu Twych pierwszych publikacji minęło 350 lat. Wychowywałeś się w Amsterdamie, w rodzinie uchodźców z Portugalii, chodziłeś do żydowskiej szkoły, mówiłeś po portugalsku i hebrajsku, zapowiadałeś się na sumiennego badacza Tory, zdobywałeś uznanie starszyzny.  Ale zaledwie dorosłeś, zacząłeś dociekać spraw boskich po swojemu. Fascynowała Cię gramatyka hebrajska, matematyka i geometria. Studiowałeś pisma Kartezjusza, zacząłeś pisać artykuły filozoficzne, a wkrótce opublikowałeś traktat, w którym postawiłeś tezę, że człowiek może poznawać świat nie powierzając tej roli żadnym pośrednikom. Zabrałeś głos na temat istnienia Boga, duszy i pośmiertnych losów człowieka. Pech chciał, że Twoja wspólnota religijna rozumiała te sprawy zupełnie inaczej. Rada Starszych gminy żydowskiej szybko podjęła kroki, aby Twój radykalizm nie udzielił się pozostałym. Zostałeś wyrzucony poza nawias społeczności, w której wzrastałeś. Zostałeś wyjęty spod prawa i musiało Cię to zaboleć, nawet jeśli to już nie było Twoje prawo. Członkowie starszyzny w zapiekłości swojej pozbawili Cię majątku. Musiałeś potem sądownie dochodzić praw do przedmiotów odziedziczonych po zmarłych rodzicach. Zastanawia mnie jedno: pisałeś swój traktat przez parę lat i to co tam umieściłeś, stało w jawnej sprzeczności z doktrynami Twojej wiary. Musiałeś się spodziewać, że ziomkowie w wysokich kapeluszach się wściekną. Przyznaj Baruchu, liczyłeś, że tak się stanie. Chciałeś starszyznę gminną sprowokować, żeby się od nich uwolnić. Nie zaprzeczaj. Może nie przewidziałeś, że kara będzie tak dotkliwa, ale cóż, to oni mieli władzę i musieli wypędzić Cię, żeby pozbyć się zatrutego owocu. Że było Ci potem ciężko? Wolność to nie jest łatwy kawałek chleba, ale chyba niczego nie żałujesz. Postanowieniem Aniołów i za wolą Świętych  wykluczamy, odżegnujemy się, skazujemy na hańbę i wyklinamy Barucha de Espinozę. Za zgodą Pana Naszego i za aprobatą całej świętej gminy, w obliczu świętych Ksiąg Prawa, gdzie spisanych jest 613 przepisów, wypowiadamy przeciw niemu klątwę, którą Jozue przeklął Jerycho i klątwę, którą Eliasz przeklął swe dzieci i wszystkie klątwy przepisane przez Prawo. Niech będzie przeklęty w dzień i w nocy, niech będzie przeklęty, kiedy kładzie się do snu i niech będzie przeklęty, kiedy wstaje; niech będzie przeklęty, kiedy wychodzi i niech będzie przeklęty, kiedy wraca. Oby spodobało się Bogu nie udzielić mu swego przebaczenia. Gniew i złość Pana rozpętają się przeciw temu człowiekowi i zleją na jego głowę wszystkie klątwy przepisane w Księdze Prawa. I Pan wymaże jego imię pod firmamentem niebios i Pan wygna go, na jego zgubę, spośród wszystkich plemion Izraela i obłoży go wszystkimi przekleństwami Niebios.    Nie wolno im utrzymywać stosunków osobistych i listownych, wyświadczać najmniejszej przysługi, przebywać pod jego dachem, nawet zbliżyć się na mniej niż cztery łokcie, czytać jakiekolwiek teksty wyszłe spod jego pióra. No i tak to szło. Zachowanie Rady Starszych było z jednej strony zrozumiałe, z drugiej okrutne, a jednocześnie zupełnie żałosne. Powtarzanie napuszonych pustych gróźb dowodziło ich bezradności. Gdybym ja dostał tak nadęty list, parsknąłbym śmiechem, a potem odesłał autorom jego kopię, na której dorysowałbym wykrzywione grymasem buźki, albo zaciśniętą dłoń z wysuniętym środkowym palcem. Byłoby z czego kpić: ich święte oburzenie zasługuje na śmiech i pogardę, a zawiłe figury stylistyczne  i bezczelne powoływanie się na wolę Boga oraz na jakieś archaiczne prawa – na wzruszenie ramion. Tobie z pewnością nie było do śmiechu, miałeś wtedy zaledwie 24 lata.  Ciekaw jestem, czy płakałeś. Czy tak zwyczajnie, w poczuciu bezsilności i niesprawiedliwości głośno ryczałeś i lałeś łzy? Jak to było w Twoich czasach? Czy byli wtedy jacyś doradcy, którzy zalecali mężczyznom, aby uwalniali emocje i uderzali w płacz? W naszych czasach męski płacz jest zalecany jako sposób na rozładowanie agresji i zjednoczenie się z osobowym ja. Ale nie odbiegajmy od tematu. Klątwa rzucona przez starszyznę wiary w Jahwe nie była polemiką z Twoimi argumentami, nie zawierała nawet uzasadnienia – nie było w niej nic ponad ogólnikowe oskarżenie o “okropną herezję” (po portugalsku “horrendas heregios”). Wygląda na to, że starszyzna po cichu uznała Twoje racje, i nawet nie miała śmiałości z nimi dyskutować. Łatwiej im było Cię wypędzić, niż udowodnić Ci kłamstwo, gdy w swoim traktacie wykazywałeś, że religijne pojmowanie Boga było nieprawdziwe u samych fundamentów. W następstwie klątwy wyniosłeś się z Amsterdamu, podjąłeś pracę zarobkową, a wolny czas poświęcałeś na studiowanie nauk i pisanie traktatów o etyce, teologii i filozofii.  Prawa do posługiwania się rozumem nie mogła Ci odebrać żadna Rada Starszych. Przyznam, nie daje mi spokoju pytanie, jak zareagowałeś na klątwę. Czy byłeś   rozczarowany i zdruzgotany? A może jednak poczułeś rodzaj ulgi, że oto pępowina została odcięta i będziesz mógł myśleć po swojemu, nie oglądając się na ludzkie opinie. Czułeś pewnie, że Twoi współwyznawcy, nawet pewnie o tym nie wiedząc,  darowali ci wolność. Byłeś zdolnym studentem Tory, może ktoś tam w gminie liczył, że zostaniesz rabinem, a  Ty zrobiłeś coś, co ich zaskoczyło i oburzyło. W rezultacie, oni pozostali w oblężonej twierdzy, a Ty wyszedłeś na zewnątrz. Chcieli Cię ukarać, a dostałeś od nich cenny prezent.  Trudno mi nawet wyobrazić sobie tamte czasy, religijność w XVII wieku miała inne oblicze, inną temperaturę, mocniej więziła człowieka niż religia obecna będąca już tylko własną karykaturą. Kiedy  w 1670 wydano drukiem Twoje najważniejsze dzieło “Traktat teologiczno-polityczny”  jakiś fanatyk nazwał je “książką wykutą w piekle przez samego diabła”. Nie zrobił tego prywatnie. Zaatakował Cię ponieważ uznał, że w ten sposób broni swojej religii. Wyobraź sobie, że współcześni zeloci też używają piekielnych porównań, gdy nie podoba im się jakaś współczesna książka, jakiś film, obraz, rzeźba. Atakują autorów równie agresywnie, jak Ciebie atakowano wówczas. Przez długie lata chodziłeś w tym samym płaszczu z niezacerowaną dziurą po nożu, którym pewien nawiedzony szaleniec usiłował Cię zabić na schodach synagogi w Amsterdamie. Powiedz, czego symbolem miała być  ta pozostawiona dziura w płaszczu? Czy bardziej zależało Ci na pokazaniu światu swojej nieugiętości w głoszeniu prawdy niż na elegancji i schludności? Czy może miała to być przestroga przed szaleńcami, którzy w bezsilnej złości sięgają po narzędzia zbrodni?  A może po prostu, chciałeś pokazać ludziom, jak groźny jest fanatyzm? Nie chcę Cię smucić, ale w moich czasach, a mamy wiek XXI, fanatycy nadal zabijają inaczej myślących. Rzadko sięgają po nóż, bo mają do dyspozycji narzędzia skuteczniejsze.  Ale bywa też nóż. Twoi ówcześni prześladowcy byli przedstawicielami tej samej kategorii ludzi, którzy od tysiącleci w imię obrony własnej pozycji społecznej i własnego bogactwa nękali osoby o poglądach zagrażających porządkowi społecznemu przez nich ustanowionemu. Zawsze za prześladowaniem ludzkich dążeń do niezależności i wolności stoi ta sama mentalność. Tak się składa, że grupy prześladowcze broniły zazwyczaj monarchii, panującej religii albo – jak to było w XX wieku  – autorytarnych ideologii, które nie znosiły konkurencji i z furią zwalczały wszelkie przejawy wolnego myślenia. I tak, jak znane Ci instytucje religijne XXVII-wiecznej Holandii zwalczały odszczepieńców i innowierców, tak owe pseudo-religijne ideologie, mające w dyspozycji nieograniczone środki, na masową skalę dręczyły i zabijały ludzi. Nie wszystkich zabijano i nie od razu. Tych, którzy mieli być użytecznymi sługami urabiano za pomocą indoktrynacji, systemu kar a także za pomocą cenzury – jej zadaniem było ograniczanie i eliminacja swobodnej wymiany myśli, rozwoju niezależnej filozofii, literatury i sztuk. Dla każdej władzy autorytarnej, (świeckiej lub religijnej) opartej  na kłamstwie i utrzymywaniu ludu w ignorancji rozwój nauki i oświaty zawsze stanowi zagrożenie. Gdybyś żył w naszych czasach – cudem ocalały z nazistowskich prześladowań i bolszewickich pogromów –  gdybyś widział, w jak okrutny sposób te dwie zbrodnicze formacje wdrażały w czyn swoje ideologie – zmieniłbyś  trochę perspektywę patrzenia na to, co Ciebie spotkało. Ty zostałeś zraniony tym śmiesznym listem, co owszem, było niedogodnością, ale przecież trudno ją porównać do śmierci w komorze gazowej albo w wyniku przestrzelenia potylicy i zrzucenia zwłok do dołu z wapnem. Taki mieliśmy wiek XX. Czy wiesz, jak współcześni encyklopedyści opisują nurt filozoficzny, którego byłeś wybitnym przedstawicielem? Nazywają Was racjonalistami (w Twoich czasach chyba nie używaliście jeszcze tego terminu) czyli zwolennikami takiego podejścia do filozofii, aby ta filozofia nie była więcej kolejnym mitem, baśnią czy literaturą, tylko solidną nauką, która odzwierciedla rzeczywistość w taki sam możliwie ścisły sposób, jak czyni to matematyka. To Wy, Baruchu ogłosiliście światu, że nie ma żadnego życia po śmierci, daliście milionom uciśnionych ludzi wytchnienie od pośmiertnych kar, od czyśćca i piekła.  Daliście im nową perspektywę widzenia spraw ostatecznych. Przed Wami była tylko jedna: nagroda w niebie albo kara w piekle. Żadnej trzeciej drogi. Wam – racjonalistom – zawdzięczamy logiczną konstatację, że nie ma czegoś takiego jak nieśmiertelna dusza. Dwa wieki później dowiódł tego Darwin publikując dzieło “O powstawaniu gatunków”. Według jego teorii, człowiek powstał w wyniku ewolucji, co znaczy, że na pewnym etapie rozwoju niewiele różnił się od małpy, a jeszcze wcześniej przypominał robaka. Pytanie racjonalistów brzmiało: w którym momencie trwającej miniony lat ewolucji  “nieśmiertelna dusza” wnika w ciało człowieka? I po czym owa dusza poznaje, że jej nosicielem nie będzie już małpa lecz dumnie brzmiący człowiek z krzesiwem w ręku?    Byłeś jednym z tych, którzy dla nas przecierali ścieżki wiedzy. Swoją pracą nadałeś znaczenie ludzkiemu rozumowi, wskazałeś, jaki potencjał tkwi w naszym rozpoznawaniu świata oraz jak wielką przeszkodą w odkrywaniu tajemnic świata materialnego jest zabobonna wiara. Znawcy historii filozofii twierdzą, że Twoja myśl była inspiracją nowożytnego racjonalnego humanizmu, dzięki któremu ludzkość zdobiła całkiem spory krok w zrozumieniu samej siebie i co więcej, odważyła się badać świat materialny. Lot człowieka na Księżyc to, między innymi, Twoja robota. Rewolucja rodzi się z buntu a Twoje umysłowe dzieło dało fundamenty rewolucji zwanej Oświeceniem. Lubię takich buntowników i właśnie z tego powodu do Ciebie piszę. Potraktuj Baruchu ten list jako formę podzięki. Nie wiem, czy za twego życia ktoś Ci dziękował, czy znalazłeś czas na odczuwanie dumy i satysfakcji z tego, co osiągnąłeś? Może nie. Wszak byłeś pionierem, odyńcem-samotnikiem, który dopiero przeciera szlak dla innych. Może nikt nie zdążył powiedzieć Ci, jak bardzo przydałeś się ludzkości. Nie cały umarłeś Baruchu, pozostały Twoje dzieła i to właśnie było, a może nadal jest, powodem, dla którego nadal Cię kąsają. I robią to tacy sami ludzi, jak ci, którzy napisali tę idiotyczną klątwę. Twój domniemany i znienawidzony panteizm oraz teza o braku rozdzielności między materią a duchem nadal ich bardzo uwiera. Żaden religijny ideolog nie przepuści tak śmiałego wyzwania. Gdyby mogli, wyklęli by Cię nie tylko z gminy, ale i z ludzkości. Najchętniej wygumkowali by Cię z książek i podręczników, a wszystko dlatego, że nie mają żadnych dowodów na to, że duch i materia to dwa osobne byty, jakieś oderwane od siebie kategorie. Za Twego życia nazywano Cię myślicielem radykalnym, bo miałeś odwagę odrzucić pojęcia wywodzące się z religii, no i postulowałeś, żeby zwrócić się ku logice i matematyce. W naszych czasach, jeśli ktoś trzyma się praw nauki, nie może być nazwany radykałem ani wichrzycielem, tylko rzetelnym naukowcem, o którym czasem mówi się górnolotnie – sługa rozumu. Wiesz, my w XXI wieku wchodzimy w epokę  prymatu inteligencji komputerowej  nad ludzką. O ile nie zawiedzie nas instynkt samozachowawczy, niedługo będziemy sługami rozumu większego, zupełnie od nas niezależnego, który sami do istnienia powołaliśmy. Wyobrażasz to sobie? Myśl ludzka stworzyła takie urządzenia techniczne, które nie tylko zastępują człowieka w prostych żmudnych czynnościach, ale które prześcigają go w szybkości i dokładności liczenia. Może przykro będzie Ci to usłyszeć, ale soczewki już od dawna szlifują maszyny i robią to o wiele precyzyjniej niż człowiek. Jak możesz się domyślać, nauka w ostatnich dwustu latach bardzo się rozwinęła, powstały zupełnie nowe jej dziedziny, a naukowcy mają do dyspozycji niewiarygodnie czułe narzędzia badawcze. To, co było zaledwie Twoją intuicją, okazało się naukową prawdą możliwą do zaobserwowania za pomocą czułych maszyn. Postulowałeś jedność z przyrodą – mamy to na poziomie molekuł i fizyki kwantowej. Jest dokładnie tak, jak twierdziłeś w swoim traktacie: nie ma niczego we wszechświecie, co nie podlegałoby wspólnym zasadom, nic nie jest od niczego oddzielone, jako ludzie jesteśmy z przyrodą jednością. I nie ma niczego ponad, niczego obok, niczego pod spodem - wszechświat jest całością. Nie wszyscy dawni  filozofowie, których nazwiska dziś znamy, mieli rację, ale Ty wypadłeś znakomicie – nauka potwierdza, że na poziomie bardzo małych cząstek, mniejszych niż atomy, istnieją cząstki znacznie subtelniejsze, na przykład prądy elektryczne, którym przypisuje się ogromną rolę w utrzymywaniu funkcjonowania świata jako nierozdzielnej całości. Te same cząstki, które buzują w nas, buzują również w organizmach zwierząt, roślin, minerałów a nawet gwiazd. Światło, energia, materia – w różnym natężeniu i proporcjach – tworzą nasz świat. My już zrozumieliśmy, że nie ma się kogo bać, dlatego w naszych oczach wcale nie jesteś radykalny. Po prostu wyprzedziłeś swoją epokę o jakieś 350 lat. Współcześni Cię nie rozumieli, dlatego cię poniżyli, pozbawili praw, wyrzucili poza wspólnotę. Najwięcej ucierpiałeś od tych, którzy kąsali Cię za życia. Przez ich bezduszność i ignorancję musiałeś szlifować soczewki zamiast w całości poświęcić się studiom filozoficznym. Ale są tacy, którzy broniąc dawnych dogmatów i mitologicznych fantazji kąsają Cię nadal. Nie są w stanie pojąć Twej prostej prawdy, co pokazuje, że niestety, rozum ludzki nie całkowicie zwyciężył. Mentalni spadkobiercy Twoich prześladowców w wysokich kapeluszach jeszcze kąsają, jeszcze szczerzą kły, ale są już w odwrocie i sami wyrzucają się poza nawias racjonalnego społeczeństwa pędzącego ku kolejnym odkryciom. Przynajmniej mam taką nadzieję. Powiedz Baruchu, czy ta nadzieja, albo jakakolwiek inna nadzieja, należy do świata racjonalnego? Bardzo bym chciał, aby tak było. Mirosław Drabczyk – uro­dził się w Zło­to­ryi na Dol­nym Ślą­sku. W pra­sie li­te­rac­kiej pu­bli­ko­wał opo­wia­da­nia, ese­je i wier­sze. W­ydał dwie ksiązki po­etyc­kie. Kil­ka jego prze­kła­dów we­szło do pierwszego w języku polskim zbioru poezji Garego Snyder'a Dlaczego kierowcy ciężarówek z drewnem wstają wcześniej niż adepci Zen. Jego autorskie wiersze znalazły się też w obu edycjach Przewodnika po zaminowanym terenie (2016, 2021). Miesz­ka w Du­bli­nie.

  • Piotr Maur – trzy wiersze

    opowieść dziadka ojciec palił papierosa ja stałem obok trzęsąc się z zimna pomiędzy nami leżał pies popiskując boleśnie dostałem tego psa od mamy na piąte urodziny a teraz był chory konał i trzeba było coś z tym zrobić nie wiedziałem że to stanie się tam usłyszałem tylko świst łopaty odgłos uderzenia metalu o coś twardego łamliwego krótki skowyt a potem słowa ojca „zakop go” ojciec nie lubił tego psa on nie lubił żadnych zwierząt prócz tych hodowlanych tych z których były pieniądze wiele razy czuliśmy się z mamą jak te gorsze nieprzydatne zwierzęta co było potem? nic otarłem łzy zakopałem psa zadeptałem z wsiąkłością ziemię i wróciłem do domu czy nienawidziłem wtedy ojca? chyba tak myślę że tak ale prawdę mówiąc pamiętam tylko potworny chłód za to teraz gdy odkrywam jak bardzo stałem się do niego podobny teraz nienawidzę go najbardziej dar moja córka podnosi z ziemi zielonkawe szkiełko i przykłada je do oka „wyrzuć to świństwo” warczę a ona patrząc przez szkło na mnie mówi „ale jesteś śmieszny tato” wieczorem gdy sprzątam jej porozrzucane ubranie znajduję to szkiełko przyglądam mu się przytykam do oka ale niczego śmiesznego nie widzę może ona ma dar widzenia który ja dawno już utraciłem? /jeśli w ogóle kiedykolwiek go miałem/ na wszelki wypadek wyrzucam szkło do śmieci bo jeśli ma ten dar kto wie co mogłaby dostrzec patrząc na mnie poprzez nie częściej corn belt po długiej nużącej jeździe wzdłuż kukurydzianych pól w spiekocie i pyle wypijając ostatni łyk wody błagalnym tonem pytasz „czy ta pieprzona kukurydza gdzieś się kończy?” dopiero po kwadransie pojawiają się pierwsze domy jakiegoś miasteczka w centrum znajdujemy sklep gdzie uzupełniamy zapasy na dalszą drogę na półkach z rzeczami przecenionymi znajduję pożółkłe widokówki wenecji to niewiarygodne znaleźć tu coś takiego biorę je starszy mężczyzna wyglądający na właściciela jakby odgadując moje zamiary śmieje się głośno pryskając śliną a ja długo jeszcze później dziwię się jak sprawnie jego pokaleczone palce zgarniały rozrzucone na ladzie drobniaki Piotr Maur (ur. 1963) – poeta, prozaik. Opublikował książki siedemdziesiąt sześć (1996), 28 i 5 (2002), Bezmiar miłości (2006), Pogrzebowe obrzędy, miłosne ceremonie (2010), Po papierosy i z powrotem (2015). Obecnie mieszka w USA.

  • Wojciech Wilczyk – trzy wiersze

    Przesieka* Siedmiodniowy pobyt wśród adeptów pustki w sztafażu zjawiskowych wzgórz (których zjawiskowość jest jednak parawanem na ścieżce). Roshi Kapleau pyta mnie – Czy chcę poznać prawdziwą naturę Buddy? Opowiadam mu o chińskiej figurce Bùdài stojącej na regale obok dziecięcego łóżka, którą ściągałem z półki i gryzłem, bo rosły mi się wtedy mleczne zęby. No i zaskoczenie, bo ta odpowiedź mu wystarcza. * Wieś w województwie dolnośląskim, do 1945 roku Hein, czyli gaj lub lasek. Święty obrazek Kiedy milicja aresztowała ojca pod zarzutem produkcji świętych obrazków, mama wywiozła mnie do swojej siostry w Warszawie. (Eugeniusz Wilczyk nie działał w dewocjonaliach, owszem, na materiałach firmy robił wszelkie możliwe fuchy.) Godzinami gapiłem się przez okno w kuchni w dół na tramwaje w Alei Świerczewskiego i w górę na iglicę wieży kościoła ewangelików. A wiesz Wojtusiu, że po drugiej stronie ulicy za okupacji było getto? - mówiła do mnie ciocia Hania, jak mi się dziś wydaje, lekko rozmarzonym głosem. Nie miałem wtedy pojęcia co to takiego „getto”, ani że dom, w którym spędziłem trzy miesiące, postawiono - w prawdzie po wojnie - ale także po „drugiej stronie”. Optymizm Optymiści twierdzą, że Rosja nie uderzy. Że czeka nas najwyżej akcja poniżej progu wojny: cyberterroryzm, nagły przerzut migrantów, kolejne „przypadkowe” wystrzelenie rakiet w stronę granicy. Pesymiści jak zwykle… powszechnie się przypuszcza, że inspirują ich rosyjskie służby. W latach czterdziestych XX wieku ocaleni z Zagłady powtarzali bon mot, mówiący, że „pesymiści uciekli do Palestyny (Nowego Jorku, Kalifornii, etc.), optymistów wywieziono do Auschwitz”. Optymiści studiują rosyjskie PKB i wskaźniki inflacji… Wojciech Wilczyk (ur. 1961) – dawno nic nie opublikował. W połowie roku ukaże się jego fotograficzna książka Zwyczajne miasto, która powstała w ramach Kolekcji Wrzesińskiej 2023.

  • Adrian Tujek – dwa wiersze

    Wypijmy za to, na co zasługujemy Przechodziliśmy już przez to, ale przy ponownym złamaniu samo się nie zrośnie, co by to nie było. Od patrzenia na ciebie zaczynam się bać czasu, którego nie mamy, nigdy nie mieliśmy. Jeśli zobaczysz w tym siebie, to błąd. Jeśli zobaczysz w tym siebie, przestań. Wybuchły na mnie gorące jagody Goła głowa, myśl czysta przez przypadek, przez kogoś, komu się ufa, czyli ulubiony obiad z ziemniakami, mizerią, z miłością do głodu, gdy mija. Spacer lasem, drzewa, które zostają w tyle, które idą przodem. Drzewo, przy którym padnie stop, wystarczająco mały cień i będzie można odpoczywać, udając, że zjada się całe dobro świata. Adrian Tujek – napisał Niebieskie nie schnie (2019) i Pierwszą wizytę tamburynu w Alpach ( 2022). Prowadzi kancelarię adwokacką oraz wykłada prawo. Mieszka we Wrocławiu. Odpoczywa w górach.

  • Michał Piechutowski – pięć wierszy

    eutanazja możliwe że pamiętałaś powojenną biedę a może nawet pierwsze lata odzyskanej niepodległości znaliśmy się dobrze dla mnie byłaś od zawsze a dziś jeden urzędniczy enter klawisz niepozostawiający znaku graficznego i już cię nie ma tylko dlatego że byłaś starą topolą Mój różaniec Pięćdziesiąt lat Jak pięć dziesiątek różańca Z pomieszanymi tajemnicami Najwięcej było Bolesnych Choćby od przekłuwania uszu Wrześniowe chłodne popołudnie Top Market przy Grójeckiej Zbliżając się do wyjścia Zobaczyłem leżącą na ziemi Umierającą osę Nadszedł jej czas i zaradzić temu Nie mogła nawet obfitość Owoców tropikalnych w sklepie Przyklęknąłem przy niej I próbowałem podnieść paragonem Walczyła jak o życie Nie dając się nagarnąć Weź pan to zabij! - mówiły oczy ludzi Patrzących na moje poczynania Udało się umieścić ją na dłoni Lekko otoczyłem palcami Nie chciałem by skończyła tutaj Rozgnieciona butem lub mopem Zobaczyłem w niej piękno młodości I starczą bezradność Bohaterstwo I wołanie o pomoc Tym wszystkim wtedy była Całym swoim życiem w tej jednej chwili Ze sklepu zaniosłem ją Na jedno z ukrytych podwórek Za fasadami starych domów Położyłem na trawie By mogła spokojnie odejść Czy ten gest miał jakiekolwiek znaczenie? Aranżacja wnętrza '93 Moje wnętrze Zagracone starymi ideami I marzeniami o lepszym świecie Nie ma czym oddychać Nie ma się gdzie ruszyć By się nie potknąć o naiwność Albo nie strącić empatii jak wazonu Cały ten bajzel wyniosę na śmietnik Wolne ściany zapełnię własnymi portretami Na półkach ustawię samozadowolenie Unikać jak ognia muszę zbierania Niepotrzebnych rozterek Uczucia zamknę w lodówce obok Jałowych wspomnień Psują tylko powietrze i gromadzą kurz Jeszcze tylko garść nowinek obyczajowych I zdrowia bo zdrowie jest najważniejsze I przestrzeń! Dużo przestrzeni! Pustej! Już Gotowe Potęga myśli Każda myśl o tobie Przekroczenie masy krytycznej Nic nie zostaje w promieniu Kopnięcia lub ciosu pięścią Każda myśl o tobie O jeden kamyczek za wiele By powstrzymać lawinę Katastrofalnych następstw Każda myśl o tobie Przybliża do mnie wieczność Coraz trudniej się trzymać By nie wpaść do jej pyska Michał Piechutowski (ur. 1973) – młody, zdolny, atrakcyjny. Brak talentu nadrabia pracowitością. Prowadzi bloga, którego nikt nie czyta. Z wykształcenia politolog. Z zamiłowania magazynier/archiwista w szpitalu.

  • Jarosław Barańczak – cztery wiersze

    Chełmoński niekompletny Szczególnie jesienią życie staje się łatwiejsze. Plecak jest lżejszy, dźwigasz tylko te przyczajone chmury, z których deszcz. I powietrze jak głęboki wdech. W pożółkłych trawach strzępy lata, słyszysz odjeżdżający pociąg, i żaden żal. We wrzosach jeszcze brzęczy, taka wspólnota trochę zapomniana, głogi cierpkie, ale nie namawiają do ucieczki. Jesteś obok - skupienie na sprawach dawnych. Omszałe kamienie w miękkiej ciszy zagadują groźny czas przeszłych letnich burz. W schronisku okiennice jeszcze otwarte, łóżka piętrowe namaszczają związki z dróg całkiem osobnych. Rano rozsypują się jak szyszki porwane wiatrem. Żółty liść przykleja się do buta, w niebo gapią się jakieś obce dzieciaki. Bociany odleciały wcześniej, taki Chełmoński niekompletny. I tylko ten dzwonek nieznośny. Nie ma go, uzgadniamy. Chowamy się pod pałatkę - trochę pada. Zasłuchanie Śnił mi się Ganges, rozlany jak balia po tysiącach kąpieli, i nocne ognie. Każdy ma swoje święto światła, kiedy płomień pochłania stosy marzeń. Unoszą się pyłem w wilgotnym powietrzu, zetlałe lądują w odmęcie. Śniło mi się jezioro. Buki na wysokich brzegach, czerwony dach leśniczówki. Jesień, która płonąc umyka od cierpkiego smaku, ciemność, gdzie wciska się tupot borsuków, przeloty perkozów. Zasłuchanie. I śniły mi się szczyty gór. W jaskrawym słońcu odległe. Niebo czyste, wyprane, już suche. Ścieżki zdeptane tropami wędrowców, plecaki pełne wszystkiego, i lęk. Schronisko, gdzie odprawia się życie i sarny, które podchodzą pod okna. Ostrokrzew Tej zimy wokół ostrokrzewu kręci się sporo kosów. Czarne ruchliwe plamy na białych obrusach, w żółte szczypce wpadają czerwone okruchy, głód zostaje gdzie indziej. W białym od słońca afrykańskim powietrzu.  Wiruje piasek, niesiony suchym wiatrem; drobiny śniegu osypują się z krzaków, fatamorgana za oknami. Murzynek Bambo, unieważniony koleżka z wierszyka,  który już tu nie mieszka. Powietrze drży i rozmywa się nad wyschniętą sawanną. Pełno zimy wokoło. Twierdzisz, że nie jest łatwo brnąć przez  pory tego świata, to na co komu jeszcze inny. Tylko niekiedy nocą, słuchając jak topnieją śniegi, mówisz, że znów potrzeba jakiegoś odkupienia. Sanktuaria Myśl o reinkarnacji kazała mi oszczędzić karalucha. Szedł po ścianie w indyjskim pociągu. Szczelnie wypchanym kolegami mojego kolegi. Stos jego dziadka, świeżo zmarłego, nie spłonął na brzegu świętej rzeki. Zabrakło mu łutu szczęścia. Wieczność oddaliła się dużo dalej, niż cel naszej podróży. W wąwozach uliczek Katmandu natknąłem się na stragan. Kilka much snuło się wokół wyschniętych skrawków mięsa. Po sanktuariach placów nie włóczyły się krowy, choć zapewnione miały święte życie. Głód był tu duchowym żarem, wsłuchiwaniem się w głos kosmicznej harmonii. Płynący ze skłębionych nad głowami, niekończących się drutów i kabli. A w telewizji mówili, że w Małopolsce zmarły co najmniej dwie osoby. Po zjedzeniu galarety, przygotowanej z mięsa zwierząt domowego chowu. Zajął się tym prokurator. O duchowym pierwiastku zdarzenia nikt nie wspomniał. Jarosław Barańczak – doktor nauk technicznych, były dyplomata, autor dwóch tomów wierszy, w tym Znaku nagrodzonego Lubuskim Wawrzynem Literackim. Wędrowiec. Na stałe we Wrocławiu.

  • Marcin Mielcarek – Lubił się śmiać

    Paweł wyszedł z kuchni i udał się do salonu. Przez chwilę siedział w fotelu i patrzył na wyłączony telewizor, oglądał swoje odbicie w ciemnej toni matrycy. Potem wyjął smartfon z kieszeni spodni i zadzwonił do Norberta. – Zatłukłem swoją żonę – powiedział, kiedy tylko kumpel odebrał telefon. – Że co? – Nie mogłem zdzierżyć już jej ględzenia. – O czym ty mówisz chłopie? – O tym, że uważała, że nie mam jaj. No to pokazałem jej w końcu jakie mam do cholery jaja. Norbert od dziesięciu lat prowadził kancelarię adwokacką i był diablo dobry w tym co robił. Podobnie jak Paweł zarabiał furę kasy, którą przepuszczał bez większego żalu. Paweł pracował jako przedstawiciel handlowy w branży IT. Nie miał bladego pojęcia o tym całym programistycznym gównie, ale potrafił sprzedawać, posiadał do tego dryg, był z takich cwaniaków co to nawet łysemu wcisną grzebień. Obaj mieli duże domy pod miastem, nowe auta w garażu, pełną polisę na życie, oszczędności w złocie i obcych walutach oraz wakacje na życzenie w ciepłych krajach. – Słuchaj Paweł, twoja żona naprawdę nie żyje? – zapytał. – Poczekaj. Sprawdzę. Paweł podniósł się z fotela i wrócił do kuchni. – Tak – potwierdził i poszedł do salonu. – Nadal leży jak leżała. Po drugiej stronie było słychać jakiś szum, jakby szelest, a może trzeszczenie. – Cholera jasna gdzie są te pierdolone dokumenty, co?! Jak jakie?! Te co je zostawiłem wczoraj na biurku! – krzyknął Norbert, a potem już łagodniej dodał. – To nie do ciebie. Mówiłem do Zofii. – Domyśliłem się. Co tam u niej? – No ja jeszcze jej nie zadźgałem wyobraź sobie. U niej jak zawsze, nic nowego. Siedzi w domu i się nudzi, kiedy ja muszę zapierdalać na jej fanaberie w postaci kosmetyków, ciuszków, paznokci, bucików, fryzjerek, błyskotek i innych dupereli. Słuchaj wymyśliła se ostatnio, że zapisze się na kurs pisania. Uparła się, że zostanie cholera poetką i będzie pisać o brutalności patriarchatu i pozytywach płynących z jego destrukcji. – Zawsze mi się wydawało, że poetą się jest albo się nie jest. – To samo jej powiedziałem. Pogadali jeszcze chwilę o ostatnim komediowym występie Łukasza “Lotka” Lodkowskiego, o nadchodzących wyborach parlamentarnych i ich wspólnym znajomym, kandydacie jednej z partii, a potem Norbert już całkiem poważnie zapytał: – No dobra stary, czyli co? Nieźle mnie wkręciłeś, tak? Niezły z ciebie żartowniś, ale pojechałeś po bandzie teraz. To jest mocne nawet jak na Głośnego Pablo. Kilku znajomych, węższe grono facetów z grubymi portfelami, którzy spotykali się raz na miesiąc, aby się napić, pograć w pokera, wybrać na striptiz albo zwyczajnie zaliczyć jakieś dupy z branży mody, nazywało go Głośnym Pablo. Przez to, że był cholernym jajcarzem, duszą towarzystwa. Znał setki kawałów i anegdot, sypał nimi jak z rękawa. I dlatego, że miał bardzo głośny śmiech. – Nie żartuję – potwierdził Paweł. – Nie? – Iwona leży martwa w kuchni. – Serio? – Wiesz, że kiedy się śmieję to się śmieję. Znasz mnie przecież. – Czyli ty tak na poważnie? – Śmiertelnie poważnie. – Coś takiego. Cholera jasna. Naprawdę ją zabiłeś. I dzwonisz do mnie bo co? Chcesz, żebym cię bronił czy jak? – Dzwonię bo jesteś moim kumplem. – To miło, że tak uważasz, ale słuchaj, sprawa jest poważna, tu chodzi przecież o morderstwo. Broniłeś się? Czy to był akt samoobrony? – Mówiłem ci już, że po prostu ją zatłukłem. – Ale możemy iść w samoobronę, na przykład wiesz, była od jakiegoś czasu niestabilna emocjonalnie, leczyła się psychiatrycznie i w końcu jej odwaliło. Mam znajomego lekarza psychiatrę, który wisi mi ogromną przysługę, mógłbym go poprosić o wypisanie recept z datą wsteczną, o zaświadczenie, że chodziła się do niego leczyć. Zeznasz, że brała leki, że nie była sobą od jakiegoś czasu, że ci groziła i w końcu wyskoczyła z nożem. Musiałeś się bronić i wyszło jak wyszło. – Nie chcę robić z niej wariatki Norbert. – Dlaczego? – To była w końcu moja żona. – Albo zrobisz z niej wariatkę albo pójdziesz siedzieć. Twój wybór chłopie. – Rozumiem. – Dzwoniłeś już gdzieś? Na pogotowie? – Tylko do ciebie. – Dobra Paweł, już do ciebie jadę. Nigdzie mi się nie ruszaj. – W porządku. – I wiesz co? – Co? – Ja nawet lubiłem tą twoją Iwonę. – Wiem. Ja też ją lubiłem cholera. Norbert rozłączył się, a Paweł poszedł do kuchni, wyminął ciało żony i nalał sobie wody do szklanki. Przez chwilę obserwował cichą ulicę za oknem i odniósł wrażenie, że nic tak naprawdę się nie zmieniło. Następnie wrócił do salonu i wybrał numer na policję. Dyżurnym okazała się kobieta, młoda siksa chcąca robić karierę w służbach kosztem życia prywatnego, którą miało już pół komendy. Telefon był dla niej szokiem. – Dzwonię z ulicy Polnej 27. Zabiłem swoją żonę. Leży z rozwaloną głową na środku kuchni. Zadałem jej około trzydziestu ciosów tłuczkiem do mięsa. Jej twarz wygląda jak bardzo wilgotne, surowe mielone. Wszędzie jest pełno krwi. – Proszę jeszcze raz podać adres. Podał jej, a potem wyłączył telefon i spojrzał na swoje stopy. Białe skarpety były całkiem mokre od czerwieni. Ściągnął je i rzucił w kąt. Potem włączył telewizor, program komediowy. Trafił na stand-up. Lubił się śmiać. Śmiał się do momentu, kiedy usłyszał wjeżdżające na podjazd auto. Marcin Mielcarek (ur. 1996) - absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Pełnoprawny debiut opowiadaniem Wszystkie nasze Boginie-Matki w numerze 05/2020 "Twórczości". Od tamtego czasu publikowany w wielu poważnych ogólnopolskich czasopismach. Autor zbioru opowiadań Parada myśli nocnych. W 2022 roku powieściowy debiut wydany wraz Wydawnictwem Anagram – Sztuka latania; książka nominowana do nagrody głównej Lubuskiego Wawrzynu za rok 2022 w kategorii "proza". Laureat 8 Konkursu literackiego o tematyce zielonogórskiej (opowiadanie Koty nie piją whisky). Stypendysta Miasta Zielona Góra na rok 2023 w dziedzinie literatury. Prowadzi bloga, na którym zamieszcza swoje teksty poświęcone szarej egzystencji człowieka. Literacko – brudny realista. Cały czas pisze. Mieszka w Zielonej Górze.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page