Znaleziono 494 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania
- Marcin Wróblewski – twelve steps
Rzeczywistość widziana czy zobaczona? Fotografie z cyklu Twelve steps , to przedstawienie procesu rozbitego w mozaikę zdjęć, z których każde jest myślą i działaniem, chwilą i wiecznością. Ów proces można nazwać zmaganiem, przygodą, koniecznością, wyborem. Sporo tu wieloznaczności przy pozornie jaskrawym temacie, jakim jest wychodzenie z uzależnienia. Może dlatego fotografie są przeważnie czarno-białe. Prawdziwe barwy świata chowają się głębiej… Marcin Wróblewski (ur. 1980) – wydał dwa zbiory wierszy: Zimne Ognie (2023) i Brama (2023). Ukończył filologię polską, pracował jako nauczyciel. Publikował m.in . w „Toposie”, „Odrze” „Papierze Ściernym”, „Art Papierze”, „Tekstualiach”. Laureat XLVI Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Limesu” (2023), wyróżniony w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Georga Trakla (2023). Pochodzi ze Zwolenia, mieszka pod Nałęczowem.
- Piotr Kmita – siedem wierszy
Nie odchodź, ale nie podchodź oboje wiemy jak to się skończy na chwilę lęk stanie się ciałem dotyk pozwoli ponownie nazwać siebie bez ingerencji światła i czasu a potem nieuniknione tarcie dwóch skorup i nic już nie powstrzyma wściekłego lodu a wszystko przez brak właściwej odległości dwa pieprzone milimetry od zła Ciche samobóje kiedy gryziesz mi ramiona chcąc wrócić do zapachu zwierzęcia które towarzyszyło zaginionemu na zawsze bólowi kiedy wyrywasz mi żebro i wbijasz je sobie dokładnie tam gdzie otchłań domaga się ofiary kiedy widzisz jak umieramy z każdą sekundą zaprzeczając krzykowi dziecka za pękniętą ścianą kiedy świat już nawet nie udaje że zamierza się skończyć Puff szedłem udusić cię gołymi rękoma nasze dziecko w godzinę czarnej wody z kranu w dniu palonych nad kuchenką rachunków i włosów wychowana żołnierskim pasem ojca pułkownika nie uwierzyłabyś mi nawet z pękniętą szyją byłem zbyt słaby na twoją nieszczęśliwą nagość rozdawaną komu popadnie za pisk marzeń nasz syn wszystko co jest niemożliwe do przeżycia tańczący z patykiem przed własnym odbiciem w sadzawce szedłem odebrać ci jego oddech ale nie zdążyłem na popisowy numer: człowiek-aksolotl wyskakuje z okna znika w przedostatnim kadrze Zgaszona zieleń wchodzę i nie mogę trafić nie ta klamka nie to piętro zbyt słodki zapach kału zbyt niebieskie oczy pielęgniarek potykam się o jego miesięczny zarost i coraz lżejszy oddech dziecka wszystko co miałem przynieść zgubiłem w mokrych kieszeniach spodni mówię mu z oddali na ucho o rzeczach nieistniejących wyjmuję z szafki przedmioty których może się kurczowo chwycić trzęsę się razem z nimi jeszcze jeden skurcz słowa jeszcze jedno trafienie Znikanie od ciała do ciała w gazowej masce pod skórą kaktusy po zachłannych miłościach łagodnością i mrokiem przyciąga mężczyzn którzy widzą w niej jedynie powierniczkę dlatego samotność coraz bardziej skraca jej modlitwę: twoja głowa zniknęła byśmy mogli się pojawić twoja głowa pojawi się byśmy mogli zniknąć Przeciwko łamiesz pędzel pokrywasz płótno własną skórą pamięć mięśni jest stara jak światło dźwięk głowy rozhuśtanej na drucie nagi ptak z płonącym językiem – ho ho gdy tworzysz szkielet przeciwko sobie Wybór czuję za ciebie odkąd na zawsze schowałaś się za bujanym fotelem tuląc kolana jak mała dziewczynka a cień poczucia winy przykryła nieodwołalna ciemność przywróciłaś mi akcję serca by dokończyć dzieło życia ale byłam szybsza i przejęłam rodzinnego demona odbija się w mojej źrenicy gdy odwracasz się zdziwiona na dźwięk słowa: mamo nie pamiętasz już nawet nazwy ulicy na której wyhodowałaś potwora traciłaś oddech na mój widok a ja potrafiłam rozpoznać kiedy znów miałaś ten sam sen czuję za ciebie to mój wybór i zemsta Piotr Kmita – warszawianin, z wykształcenia pedagog specjalny, pracuje jako web developer. Miłośnik jazzu, ciężkich brzmień i gitary. Na początku 2025 roku wydał debiutancki tomik wierszy Cukrowa wata z popiołu .
- Katarzyna Zając – trzy wiersze
Rzeko, nazywana Utratą (I) Pamięci Dziadka Gdzie jest twój początek? Srebrzystą wstęgą płyniesz przez kolejne lipce i sierpnie. O poranku rodzisz mgły, a wieczorem ciszę pełną plusków i brzęczeń. Dzieci gęsiego przechodzą w bród. A jednak kryjesz tajemnice, podwodne wiry i prądy, skoro tamtego dnia zdradliwie podstawiłaś mu nogę – leżał na kładce jak ogromny żuk przewrócony na plecy, ryby uciekały z kosza. Wrócił do domu obolały i ból od tej chwili nie odstąpił – gryzł ciało jak rak, atakował jak szczupak. Zmienił się w rzekę, która wystąpiła z brzegów, aby odebrać co swoje. Kupował dziewczynce lizaki i landrynki. Strugał drewniane zabawki. Zabierał na przejażdżki rowerem. Snuł opowieści o fabryce zbudowanej na kostce cukru z kominem do nieba. Wokół falowały zielone wzgórza i buraczane pola. Kiedy się śmiała, odpowiadał chropawym śmiechem. Przy dziewczynce łagodniał. Rzeko, przed pójściem do szpitala, przykuśtykał na brzeg. Osłoniłaś się mgłą, aby nie patrzeć mu w oczy. Skurczył się i pomarszczył, zdawało się, że lekkie kości wypełnia powietrze. Kiwał głową, gruchał jak gołąb. Niebo przecinały klucze ptaków. Krzyczały. Zostawiły na trawie pióra. Pierwszy szron. Lodową pustkę w kubku niedopitej kawy, zmiętym prześcieradle. Rzeko, nazywana Utratą (II) Pamięci Misi Gdzie jest twój początek? Srebrzystą wstęgą płyniesz przez kolejne lipce i sierpnie. Pakuję plecak i wędrujesz ze mną. W nurcie obmywam stopy. Rzeko, przemiano, raz jesteś Nysą Kłodzką, raz Małą Panwią. Rzeko, kroplo, wciąż widzę sitowie, ślady na piasku, patyki na wodzie i otrząsanie futra. Kroplo, łzo, zagubiona na policzku – przeczuwałaś, że to ostatnie lato? Pływa, merda ogonem, ale w ciało wgryzł się pasożyt. Rzeko, pełna meandrów, opowiadasz te same historie: diagnozy, liniejące włosy i sierść, skłębione z bólu prześcieradło, legowisko. Ciało, które staje się śmiertelne. Ciało, które obmywamy, ubieramy w garnitur, składamy w wydrążonym drzewie, opuszczonej dziupli. Ciało, które trzeba uśpić zastrzykiem, szybko pożegnać, zostawić na zimnych kafelkach. Rzeko, czy potrafisz zawrócić bieg? Zaniosłabym ją nad wodę, położyła pod drzewem. Wymościła w ziemi kołyskę na lodowaty sen. W świetle księżyca lśniłoby mokre futro, w piersi biło dzikie serce. Kroplo, drążysz do głębi, prowadzisz kroki nad pusty brzeg. Kolebka I. Babko, topolo czarna, ja, dzika latorośl, zapuszczam korzenie w twoim zmurszałym ciele, przemienionym w próchnicę. Zachłannie piję krople opowieści, którymi obdarzyłaś mnie w posagu. Babko, topolo znad wiślańskiego brzegu, przeżyłaś dwóch mężów, przetrwałaś dwie wojny i zesłanie do obozu pracy. Jak pionierka wrosłaś w obcą ziemię i poniemiecki dom – pełen duchów. Miałaś lśniące rondle, ukryte w kredensie książki i elegancki kapelusz na głowie. Nie wiedziałaś, czym jest szczęście w miłości, choć urodziłaś wiele dzieci. Mówiłaś: pamiętaj, nigdy nie ufaj mężczyźnie. Na dnie szuflady trzymałaś zdjęcie narzeczonego, który nie wrócił z wojny. Teraz jesteś obumarłym pniem. Kłodą-piastunką dla następnych pokoleń. II. Matko, sosno wysokogórska – wyrosła na północnej grani. Matko, sosno-limbo, ile w tobie mroźnego powietrza, kłujących szpilek i srogich spojrzeń. Za nami tyle nawałnic, halnych wiatrów i gradowych burz. Spisali cię na straty – nazywali starą panną, kiedy nagle przyprowadziłaś do domu zalotnika. Ty, w żyłach której płynęła szlachecka krew, poszłaś do ołtarza w błękitnej sukience, pod którą rosło nowe życie. I przysięgłaś miłość pięknemu królowi cyganów w tanim garniturze. Babka nigdy nie wybaczyła ci zdrady. Matko, zmęczona kuro od zimnego chowu, kolejek po mięso i papier toaletowy, nocami samotna w pustym łóżku. Mówiłaś: pamiętaj, nigdy nie ufaj mężczyźnie. Teraz jesteś wykręconym przez artretyzm drzewem, które może powalić pierwsza, letnia burza. III. Jestem dziką samosiejką – skażoną złą krwią króla cyganów. Ja, topola osika, drżę na lekkim wietrze. Wyrosłam w domu zjaw, tajemnych szeptów i zaklęć rzucanych przeciw mężczyznom. Drżę, kiedy wokół padają stare drzewa, po raz pierwszy wznoszę ramiona-gałęzie i swobodnie oddycham. Jeszcze mocniej drżę, kiedy pozdrawia mnie młody, piękny buk. Stoimy w kroplach deszczu – wpatrzeni w siebie. Babko, kłodo-piastunko, czuję poruszenie ziemi i twój niepokój. Matko, rozgdakana kuro, próbujesz podnieść z fotela niesprawne ciało. Wciąż słyszę: pamiętaj, nigdy nie ufaj mężczyźnie. Kiedy widzę swoje odbicie w leśnej sadzawce, nie wiem: jestem, czy nie jestem do was podobna? Teraz tańczę w zielonej sukience z młodym bukiem. Druhny-brzozy sypią ryżem na szczęście, wznoszą toasty. Katarzyna Zając (ur. 1977) – ukończyła wydział ochrony środowiska na Uniwersytecie Opolskim. Wydała dwa tomy wierszy: Pęknięcia (2011) oraz Starodrzew (2024). Publikowała w prasie literackiej, m.in. "Latarni Morskiej", "Frazie", "Migotaniach" „Okolicy Poetów”, „Babińcu Literackim” oraz w antologiach. Laureatka licznych konkursów poetyckich, pasjonatka przyrody i fotografii przyrodniczej. Mieszka w Ozimku na Opolszczyźnie.
- Radosław Wiśniewski – Bany ukraińskie (17)
Maj. Trzeba zmienić słowa, klucze, ale to ciągle o tym samym. Wiecie o kim, o czym "W ostatnich dniach doszło do intensyfikacji rosyjskich działań dezinformacyjnych; Rosja konsekwentnie próbuje siać chaos informacyjny oraz manipulować obrazem agresji na Ukrainę" – podkreślił w czwartek rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych Stanisław Żaryn. Żaryn na Twitterze stwierdził, że rosyjskie działania dezinformujące, wzmożone w ostatnich dniach, są obliczone na "zmianę percepcji sytuacji przez Polaków". "Rosja konsekwentnie próbuje siać chaos informacyjny oraz manipulować obrazem agresji na Ukrainę" – stwierdził." Bany się sypią po znajomych, nikt już nie kontroluje chyba ile i za co. To wygląda na wysiew botów z fejkowymi kontami, które potem automatem zgłaszają posty, konta, komentarze stosując pewnie wyszukiwanie przez słowa klucze. Na przykład te słowa z Tolkiena. I się sypie. Obniża się napięcie społeczności. Wychodzą na pierwszy plan kotki, pieski, jedzonka, pierwsze fotki urlopowe, wojna się przykrywa, przysypuje. A chuj nas ta wojna. A i tak nie mam ja, ty, nikt na to wpływu. Panie, jedni drugich warci. I tak się przegina funkcja, przesila się i w końcu wychodzi na to, że jaka wojna, na lody poszliśmy dzisiaj przecież, słońce świeciło, ciesz się chłop tym co masz, co ci z tego wzmożenia, kup se grządkę do pielenia. Nie jestem na tyle naiwny, żeby uważać, że zależy ode mnie wiele, jednak koncepcja myślących kamieni, świadomych ziaren piasku, które potrafią zatrzeć swoim oporem spore kołowroty jest mi miła i bliska. I nie jest to tanie romantyzowanie wojny, tylko uznanie, że ktoś tu został postawiony w sytuacji granicznej, dosyć blisko i ani zipnie. A zatem "... jak powiedział to ktoś inny - możesz więc wpłyń na bieg lawiny". Cytat z pamięci. Sami wiecie z kogo. Dzisiaj akurat sfinalizowaliśmy na jednym froncie wysyłkę termowizora o sporym zasięgu tam, gdzie trzeba. I pewnie w sobotę albo w niedzielę tam należy pojedzie siedem czy sześć celowników, co udało się przy pomocy telefonów i rozmów bóg-wie-z-kim załatwić na innym froncie. Gdyby nie wzmożenie tutaj i w wielu innych miejscach, prosty upór zwykłych ludzi, drobne gesty wsparcia to pieniądze na ten cel by się nigdy nie uzbierały. Nie są to czołgi, ale są to konkrety. Po kilka tysięcy sztuka. Tak samo jak zrzutka na batalion medyczny, która toczy się trzeci miesiąc i osiągnęła 850% założonego celu. Ten pierwotny cel to miało być 5000 złotych, czyli mniej więcej 1000 Bez pisania, podawania sobie jeden drugiemu i bez emocji zbiórka by nie ruszyła, a co dopiero, żeby dała jakiś efekt. Przypomnę – dzięki dobrej organizacji i wsparciu w ramach działań medycznych przeżywalność rannych, wszystkich, po ukraińskiej stronie oscyluje około 80%, po tamtej stronie (nie, nie użyję słów kluczy) - 30 - 50%. Te 42 tysiące złotych to kawałek - bardzo drobny, ale jednak - tej historii. To także wynik czegoś. co nieuchwytne, ale co nazywa się ogólną atmosferą, a tę można współtworzyć, na przykład pisaniem. Nawet za cenę tych głupich blokad i banów. Ban na fejsie robi się jak rana na wirtualnym polu walki. A skoro o banach i czołgach mowa - pamiętacie zdjęty przez administranturę fejsboga post o polskich czołgach w liczbie grubo ponad 200 oddanych Ukrainie? Pisałem wówczas, że niestety, z jednej strony te nasze T-72, są jako wozy nieco gorsze od ukraińskich T-64, chociaż dzielą z nimi wady post-sowieckich czołgów. Mają za to lepsze przyrządy łączności, być może polski system dowodzenia, który całkowicie rewolucjonizuje coś, co się nazywa świadomością sytuacyjną załogi, dowódcy. Mają też może lepsze przyrządy do widzenia i celowania w nocy. Pisałem też o tym, że te nasze czołgi nie mają pancerza reaktywnego, tych specjalnych kostek wypełnionych materiałami wybuchowymi, które mają redukować siłę pocisku kumulacyjnego, przeciwpancernego uderzającego specjalnie uformowanym strumieniem rozgrzanego powietrza i płynnego metalu. No, to wczoraj wypłynęły zdjęcia tych naszych, chociaż już nienaszych T72M jadących na front. Mają już nałożone eleganckie kostki pancerza reaktywnego, zdaje się że czeskiej produkcji. Także taka to wojna - nasze czołgi na licencji sowieckiej, zmodyfikowane po polsku, wyposażone w czeski pancerz reaktywny pod flaga Ukrainy jada młócić sami wiecie kogo. Sytuacja przypomina zaś dwóch wyczerpanych bokserów w bóg wie której rundzie jak wchodzą w klincz i jeden bije po żebrach i drugi, a obaj potwornie zmęczeni. I tak dołem się nawalają, ale głowę jeden na ramieniu drugiego opiera. Azowstal skapitulował. Na rozkaz. Teraz obrońcy mają być wymienieni na jeńców drugiej strony. Politycy z Moskwy wyją i pohukują tu i tam że należy sądzić ich, specustawę nawet napisać. Ale w tym samym czasie potajemnie służby wiecie kogo wywożą ciała z Teatru w Mariupolu. Pamiętacie jeszcze? Wielki napis "Dzieci" przed teatrem. Od siebie dodam tylko tyle, że na Łuku Donbasu naprzód, nie ma co ukrywać, że w żółwim tempie i za cenę wysokich dziennych strat posuwa się tylko jedna strona. Próba większego kontrataku ukraińskiego na południe Zaporoża raczej się nie powiodła, ale rzeczywiście jeżeli gdzieś oczekiwać mocniejszego uderzenia to gdzieś w ten lądowy korytarz jaki wyrąbano z Krymu przez Melitopol, Mariupol do Rostowa. Teren jest rozległy, trudny do gęstego obsadzenia i przygotowania do obrony. Bo na przykład Chersoń, mimo, że pewnie znowu zaraz ktoś ostrzela Czornobajewkę ma od zachodu dwie linie obrony i ciągle się rozbudowuje. Czołowy atak tam nie ma sensu. Ale gdzieś między Łukiem Donbaskim a Dnipro - czemu nie, za jednym zamachem odcina się zaplecze Krymu, np. zajmując Nową Kachowkę, odcina się Chersoń od zachodu i przerywa lądowy korytarz. Jakby dobrze z tego kopa wymierzyć to mogłaby to być jedna z ostatnich bitew tej wojny. Ale nie wiem czy przed latem zbiorą się wystarczające siły, czy te, które są wytrzymają zanim zbiorą się te nowe oddziały. Poważna sprawa powiadam. Mimo kapitulacji Azowstalu losy się ważą. A ja czuwam, chociaż może nie ma to wielkiego sensu. Dzień 89. Znowu mgła wojny Zatem Mariupol poddał się na rozkaz. Nie poddali się z własnej woli. Byli gotowi walczyć dalej. Nie umiem sobie poskładać do kupy ilu ich było w końcu. Były ewakuacje rannych, cywilów i ostatecznie kapitulacja. Mówią że około 2250 ludzi. Ale w ewakuacji rannych było 52 ciężko i 260 lżej. To by dawało stosunek rannych i ocalałych mniej więcej 10 do 1. To by wystawiało tym ludziom, ich wyszkoleniu, umiejętności walki - w mojej ocenie cywila - bardzo wysokie świadectwo. Ostatecznie, jak powiedział generał Patton, to bzdura, że żołnierz ma umierać za ojczyznę, ma sprawić, żeby to wróg umarł za swoją. O tym będą jeszcze pisać historycy wojskowości, ale wydaje mi się, że ci ludzie - pułk "Azow", 36 Brygada Piechoty Morskiej, oni wiedzieli jak to robić. Nie wiadomo co z nimi będzie, ale w sprawę włączyło się ONZ i Międzynarodowy Czerwony Krzyż, może nie jakieś chwalebne instytucje, ale takie, które są oczami. Oczy patrzą. Może nie zapobiegną, ale będą widziały. Zapytacie co z tego? W kwestiach praw jeńców ogromne znaczenie ma kwestia wzajemności. Jeżeli włos z głowy spadnie jeńcom z Azowstalu, nie chciałbym być w skórze jeńców rosyjskich branych lub nie przez Ukraińców. Ostatecznie w ramach wymiany jeńców wrócił do Ukrainy jeden z obrońców Wyspy Węży, więc wszystko możliwe. Chociaż polityka Ukrainy wobec jeńców rosyjskich, tworzenie numerów kontaktowych dla żołnierzy drugiej strony, którzy chcieli by zdezerterować, zakończyć wojnę, przeżyć, chociażby w obozie jenieckim - od początku wojny jest bardzo sensowna. Apelowanie do prostego instynktu samozachowawczego nawet w nazwie różnych akcji, numerów telefonów, portali - wróć z Ukrainy żywy - bardzo zmyślne. Ciągle pożary w moskowii. I powiadają, nie są to pożary powodowane przez ukraińskich dywersantów, za długie ręce są potrzebne żeby rzucić tyle niedopałków w generalnie strzeżonych miejscach jak Centralny Instytut Aerohydrodynamiczny w Żukowskim. Żukowski to takie lotnisko gdzie pracowano nad najbardziej zaawansowanymi samolotami w ZSRR a potem rosji, ma jeden z najdłuższych pasów - ponad 5 kilometrów a w dawnych czasach kiedy to niby rosja miała iść ku otwarciu na zachód - odbywały się tutaj salony techniki lotniczej MAKS. Na te relacje o rewelacjach się czekało dwa lata. Ho, ho MAKS to była impreza, która próbowała konkurować z Le Bergeuet i Franborough. I myślicie co, łatwo jest podpalić taki instytut zaraz obok? Pewnie nie, ale wczoraj się zapalił i palił się calkiem solidnie. Chociaż mnie bardziej ciekawią podpalenia lokalnych biur werbunkowych armii w rosji. Było tych przypadków ponad dwanaście. I to znowu ani wielki spisek raczej, ani ukraiński sabotaż, raczej niechęć rosjan do służby wojskowej. I myślę po raz kolejny o tym, że nadal są rosjanie, których stać na protest. Nadal nie są to tłumy, ale kto wie, może ludzie sobie zdali sprawę, że tłumów nie będzie. Za to wywołać pożar, podpalić coś, to już prościej. A władzę zaboli bardziej. I może to oni podpalają? To o tych biurach werbunkowych. Bo instytuty kosmonautyki, fabryki prochu, magazyny techniki wojskowej to raczej płoną za sprawą specsłużb, powiadają węgorze z Wołgi. Już tam się pod dywanem wyrzynają w walce o sukcesję po więdnącym prąciu który ma imię na w i nazwisko na p. Prącie kolejny raz wzywa króla kartofli z Białorusi. Pewnie znowu mu będzie truć, że czas by wejść na tyły armii ukraińskiej, pojechać z tego Brześcia wzdłuż polskiej granicy i odciąć Ukrainę od dostaw broni. Bo dostawy dla sił własnych będą wysychać raczej. Magazyny pełne u putiny, ale jakość tego co w magazynach coraz gorsza, a nowości nie będzie. Przypomnę - straty w broni pancernej według Oryxa, a Oryx podaje tylko straty udokumentowane materiałem foto lub video - w zależności od typów sprzętu sięgają nawet 40%. Czterdzieści procent. W większości armii uznaje się, że jednostkę, która straciła więcej niż 45% stanu liniowego trzeba wycofać, bo nie nadaje się nawet do zadań biernej obrony. Także może dojść do sytuacji, że te dostawy z zachodu przeważą szalę. Kartoflowi zresztą rośnie kłopot. Pamiętacie ochotniczy batalion imienia Konstantego Kalinowskiego? Przypomnę, ochotnicza jednostka złożona z Białorusinów, których patronem został powstaniec styczniowy z 1863 roku - Konstanty Kalinowski, nasz powstaniec, chociaż obywatel Wielkiego Księstwa Litewskiego, który pisał swoje pisma po białorusku. Także piękny patronat. Jakby dawna Rzeczpospolita tam zmartwychwstała tylko lepsza, oparta o równość języków i narodów. Taki sen. No i ten batalion mimo strat, w przekształcił się ostatnio w pułk w składzie dwóch batalionów. Nawet jeżeli te bataliony tylko tytularne, podobnie jak pułk, to znaczy że liczebność, mimo strat, wzrosła. I to są prawdziwi wojownicy Białorusi. Taki pułk ostrzelanych zabijaków to dla Baćki może być spory kłopot w przyszłości i może go skłaniać do interwencji, żeby pokazać że jest inna armia białoruska. Ale samotny rajd armii baćki z Brześcia przez Łuck ku granicy z Polską - nie wróżę powodzenia. Wielu jeńców, wiele zniszczonego sprzętu, wiele trupów. Obok Białorusinów - przypomnę - są jeszcze inni z więzienia narodów - Gruzini, "Dobrzy Czeczeni", Rosjanie z Legionu "Wolna Rosja". Podobno też sporo rozproszonych kontaktorów z Kanady, Wielkiej Brytanii, Polski. Tymczasem bardzo mało pewnych wiadomości z frontu. Wiadomo, że Siewierodnieck atakowany jest z trzech stron, za plecami ma rzekę i wzgórza, a na wzgórzach Liszcziańsk. W mosty na rzece trafiła rosyjska artyleria. Ostrzał jednego działonu relacjonował rosyjski reporter, na żywo, kamerzysta złapał szeroki plan, był moździerz samobieżny S24 "Tulpan" i jego obsługa w tle. Kaliber 240mm, budzi szacunek. Co ja powiedziałem? Że reporter pokazywał to w sowieckiej telewizji na żywo? No tak pokazywał zajadle, z tym szerokim planem w tle, że w trymiga zmacała ich ukraińska arta i szybko wszystko zrobiło się na martwo. Ktoś widać oglądał ten materiał na żywo i to był ktoś kto obsługiwał coś podobnego z drugiej strony. "Jednego mniej" - jak mawia spiker w World of Tanks kiedy zrobisz fraga. A skoro o tym mowa. Krąży legenda, że jednemu z graczy, jak to się mówi w slangu gry - "fioletowemu" tajemniczy gość zaproponował pracę w Ukrainie jako operator "Bayraktara". Mówił, to podobnie jak w WOT, musisz mieć intuicje jak się przeciwnik ruszy i umieścić tam pocisk, żeby spotkał się przeciwnikiem. Nie celujesz w cel tylko miejsce gdzie cel będzie zaraz. Nie wiem czy to prawda i czy facet zmienił pracę. Ale brzmi prawdopodobnie. W ogóle nie wiem czy wiecie, że Ukraińcy obcykali taki społecznościowy portal do lokalizacji rosyjskich wojsk, pozycji arty i tak dalej. Osoby nawet przypadkowe mogą się do portalu zalogować i podać dane tego co gdzie i kiedy widziały. Dowódca baterii w czasie rzeczywistym pobiera dane, może je zgrać z GPS i jeb. O tym też jeszcze sobie kiedyś poczytamy. Ale to epizod. Mosty za Siewierodnieckiem pozrywane albo uszkodzone. Na północ za nimi wisi nawis Izjum. Na południe pękła linia obrony pod Popasną. Są kontrataki, są informacje, że mimo pękniętego frontu tamci nie mają sił żeby rozwinąć powodzenie dużo dalej, ale też wystarczy im kilka kilometrów, żeby zablokować drogi odwrotu. Pytanie czy Ukraińcy się wycofają. Wiecie dlaczego się nie cofają. Wiecie dobrze. Po pierwsze nie ma wielkiej nadziei, że jak się wycofają to wrócą. Po drugie nikt nie chce drugiej Buczy czy Irpienia, a krematoria mobilne czekają. Nie ma ciała, nie ma zbrodni. Stara zasada. Także nie chcą się cofać bo to nie jest wojna o zasiewy, o domy, jak mówił Aragorn do Theodena na murach Helmowego Jaru. Ta druga armia idzie zabijać wszystko co żyje. Dlatego nie chcą się cofać. Ale chyba będą musieli się wycofać, chyba że zamienią Siewierodnieck w drugi Mariupol. Może z jakimiś szansami na odsiecz, na szarżę Rohirrimów. Pocieszające jest to, że mimo ciężkiej sytuacji ukraińską armie stać ciągle na rotowanie jeżeli nie jednostek to ludzi lub grup ludzi. Tydzień, dwa do domu i znowu strefa zero. To bardzo mądre. Potwierdzają to kuropatwy z Konotopy. Okonie w Dońcu mówią, że Ukraina zbiera siły do kontruderzenia. Ale chyba nie mają racji. Jedyny sensowny kierunek to uderzenie gdzieś z rejonu Zaporoże, Hulajpole na południe - Biredańsk, Melitopol i może jeszcze takim sierpem na tyły Chersonia i Nowej Kachowki. A okonie powiadają że nie, że czołowo na Chersoń i linie Dniepru. Z kolei śledzie atlantyckie powiadają że takiej ilości statków załadowanych bronią, płynących do Europy ze Stanów Zjednoczonych nie widziały od 80 lat. Ale zanim broń dopłynie, przejedzie kolejami tam gdzie ma trafić, wojsko się z nią zapozna, nauczy używać - pewnie minie kilka tygodni. Inna sprawa, że teksańskie wiewiórki mówiły, że szkolenie idzie kaskadowo. Od jakiegoś czasu szkolą się Ukraińcy tu i tam, ale nie w Ukrainie tylko tam gdzie ta broń jest. I jak broń trafia blisko frontu to razem z przeszkolonymi obsługami, które szkolą kolejne obsługi. Tak w przypadku niektórych sprzętów podobno się da. Kończy się maj. Radosław Wiśniewski (ur. 1974) – piszący wiersze i prozę animator i promotor literatury. Wyżywa się publicystycznie, pracuje w hurtowni urządzeń niskoprądowych.
- Miłka O. Malzahn – Dziennik Zmian (17)
Napisałam ten wiersz siedząc na tarasie pewnej nieco zapyziałej restauracji po azjatyckiej stronie miasta. Wypijałam tam przez cały mój pobyt morze herbat, które donosił mi, po paru dniach - już za free - przemiły kelner, Hamdi. Gapiłam się na Bosfor. W milczeniu. Bez sięgania po telefon. Czasem otwierałam notatnik, czym wywoływałam małe poruszenie wśród niewielu turystów i kilku bywalców. Teraz wszystko notuje się w telefonach, ale wiersz, ten wiersz, wymagał czystej kartki. Oto zapis chwili, wrażenie, które jednocześnie jest piękną choć krótką podróżą. Jeśli możesz - załóż teraz słuchawki i przysiądź się do mnie na chwilę. Miłka O. Malzahn – zajmuje się filozofią oraz dźwiękiem. Jest dziennikarką, pisze książki z pogranicza gatunków, tworzy i publikuje piosenki, wykłada na uczelniach, prowadzi warsztaty. Łączy nieoczywiste nauki o myśli ludzkiej z oczywistymi ścieżkami dedukcyjnymi. Tworzy kanał podkastowy Dziennik Zmian , moderuje spotkania z artystami, podróżnikami, pisarzami i regularnie prowadzi muzyczne programy w Radiu Białystok.
- Michał Nizgorski – Wyrwane z Delfickiej
Po wszystkim – Odmówiłam ci tyłka, a następnie wyskoczyłeś z pościeli jak jakiś debil w głuchą noc. Widziałam przez okno początek twojej wyprawy. Wsiadłeś w piątkę, która jedzie do Dębca. Dobrze, że ci się nic nie stało. Myślałam o tym jednak wystarczająco długo… Okazujmy sobie czułość, gdy nie mamy ochoty baraszkować. Tak swoją drogą, to gdy wychodziłeś, trzasnąłeś drzwiami. Sąsiedzi dziś przyszli na skargę, ponieważ ich żółw błotny dostał traumy. Zaprzestał kiwać głową, kiedy puszczają mu jego ulubioną północnokoreańską piosenkę o dumie ziemniaka. Wiesz coś o tym? – Tak, byliśmy u nich przecież i jego terrarium jest ustawione przy naszej ścianie. Skurwiel mnie musiał podsłuchiwać, podczas oglądania dokumentu o dziedziczeniu kary w tym kraju przez następne pokolenia, ale zdecydowanie zabrakło mi w tamtym momencie czułości i nie miało to nic wspólnego z twoją odmową. Poczułem się jak intruz, więc opuściłem nasze lokum. Już dobrze… Gruszka – Miałam dosyć. Powiedziałam córce, że wyjeżdżam do miasta po fidrygałki i zamknęłam się w sypialni na klucz. Po niespełna godzinie usłyszałam huk z ogrodu, ale tknęło mnie, żeby po prostu sobie darować moją reakcję. W rodzinie sadowników upalne lato potrafi się przysłużyć do urodzaju… Zerknęłam przez firankę. Pomyślałam, że nie pomyliłam się nic, a nic. Moja pełnoletnia córka wracała właśnie z chłopakiem. Kołysała przy tym calutką czerwoną gruszką. Weszli tak do domu, następnie huknęła ją na stole i w ekstazie krzyczała, żeby jej nie podgryzał zbyt mocno. Chciałam im w odruchu matczynego serca zrobić idiotyczną awanturę. Pokrzyczeć, że się ze mną nie liczą, ale przecież nie dość, że mnie nie było, to jeszcze mogłoby to zabrzmieć perwersyjnie lub śmiesznie. Uznałam za właściwsze utracenie okazji do furczenia na nich. Gdybym zachowała się inaczej, rozpoznaliby mnie jako nietaktowną kłamczuchę. Cóż, takie są skutki niewyfrunięcia po fidrygałki, choć gdy kopulowali, chciałam krzyknąć, żeby się ubezpieczali, ponieważ on pracuje w finansach. Prawo do bułki A jednak pisarstwo pomaga utrzymywać ład publiczny. Flanenruję, wałęsam się, idę po chodniku. Walczą na okolicznym trawniku gołębie. We wszechświecie jest zdecydowanie za mało bułek, pomyślałem. Zatrzymałem się i zacząłem dumać dalej, że tu może być potencjał artystyczny. Wyciągnąłem notes. Stoję, doglądam batalii, to piszę, to kreślę… Słyszę nagle pisk opon. Podnoszę więc głowę. Jakiś kierowca postanowił salwować się ucieczką z parkingu… Podchodzę do miejsca zdarzenia. Jego samochód był zaparkowany w strefie dla osób z niepełnosprawnościami. Och, gdyby to mógł widzieć Platon, może dostrzegłby, że poruszanie się w obszarze literatury pięknej, pomaga stać na straży porządku. Dogmatyzm Świat jest systemem granic, nawet światło ją ma, choć różne są oczywiście jego źródła. Gwiazdy, księżyce migoczące światłem odbitym, ale też ludzkie lampki. Nie powinienem w nie patrzeć. Dzień i tak będzie oświetlony. Nic tak przecież nie tępi widzenia, jak długotrwałe wpatrywanie się w źródło. Im dłużej tkwię przy określonej perspektywie, tym większych powidoków dostanę. W błysku intuicji wyobrażam sobie obraz A. Einsteina grającego na skrzypcach nad rozpoczętą partią szachów, gdy czyni sławetną ,,małpią minę” do Arika Einsteina, czyli Krzysztofa Krawczyka Izraela. Żywię przy tym nadzieję, że tak jak wzorcem metra jest odległość pokonywana przez światło w próżni, tak moja wyobreska nie zostanie posądzona o ahistoryczność. Jeden z drugim mieli czas, by się spotkać. Inny twórca, Goethe, pisał, że ,,ograniczenie czyni mistrza” istnieją jednak takie klapki na oczy, które są niepotrzebne. Od gapienia się jak sroka w gnat w jedno, mój horyzont stawał się ciemny i uniemożliwiał mi dostrzeganie nawet ukochanych osób… Gdy powidok słabł, polegałem instynktownie na innych zmysłach, bym mógł poznać ich po głosie, dotyku, ale też wyczuciu obecności. Dokładnie tak jak czynił to widzący nad widzących w starogreckim Ios, czyli niewidomy Homer. Katecheza – Proszę księdza, niebawem Wielkanoc. Widziałem nad stawem kaczkę, która biegała po wodzie. Czy ona tak jak ksiądz naśladowała Chrystusa? – Ani Chrystusa, ani Maryję, choć jej ciało ma błony. Teologia to coś więcej niż gra wyobraźni! – A proszę księdza, czy szpital ma mniejszą ilość leków, bo mamy lekcję religii w szkołach? – Wyjdź z klasy, bo my tu snujemy prawdziwe refleksje! Widzę jednak, że żarty się Was trzymają, więc dobrze. Opowiem jeden. Wiecie, czym różni się spowiednik od dzięcioła? Jeden i drugi stukają w drewno i właśnie! Dzięcioł w puszczy obstukuje tylko chorujące drzewa, a spowiednik odpukuje dobrzejącą w akcie odpuszczenia grzechów duszę. – Ja proszę księdza, jednak nie wyjdę, bo będę miała mniejszą frekwencję, ale też dlatego, że mnie to zaciekawiło. – To ja mam pytanie. Czy jakby sprzedano w akcie miłosierdzia jakiemuś miliarderowi Watykan, to nie byłoby umierających z głodu dzieci w Afryce przez pół roku? – Ale wtedy mógłby upaść Kościół… Przedmiotem zainteresowania teologii, są wybory ludzkie i boskie. Nasza wspólnota jest potrzebna i w nią też wierzę. Dotknęliście mnie jednak dziś do żywego, więc zgłoszę sprawę waszemu wychowawcy. – Niech ksiądz się wstrzyma! Ja podchwycę to podobieństwo między dzięciołem a spowiednikiem. Obydwaj stukają! – Chamski żart. – To powiem lepszy. Nie tylko teologom od picia wina zdwoił się wszechświat na doczesny i wieczny. Proszę spojrzeć. Zainteresował dzisiejszą lekcją ksiądz koleżankę, a to już jest pewien efekt lub owoc. – Masz rację, ale niech te osoby, które są ateistami, powiedzą, jak się czują. – Dobrze… – Dobrze. – Dobrze! Michał Nizgorski – wydał książkę poetycką Wypchnięty z gniazda (2024). Sekretarz ,,Literatury, tej” przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich Oddziału Wielkopolskiego i redaktor „Zeszytów Poetyckich”.
- Piotr Okniński – pięć wierszy
W liceum Zrozumiałem, że nie jestem taki zdolny. Pocałuj mnie, chociaż nie pamiętam Zacząłem nosić okulary. Pocałuj mnie, jakby miało ci zależeć Przestałem rysować. Pocałuj mnie, skoro to bez znaczenia Ciągle chciało mi się spać. Pocałuj mnie, ale nie z litości Miałem paru dobrych przyjaciół. Pocałuj mnie, niech wiem, co tracę Strona bierna O ścianę, o stół, o podłogę. Dryf Byliśmy inni. Byliśmy tacy sami. Było nam wszystko jedno. Nie było nam wszystko jedno. Było nam lepiej. Było nam źle. Byliśmy na górze. Byliśmy pod wodą. Nie było nam wszystko jedno. nagość rozbierałem cię i przepraszałem Moje niebieskie buty Są ze mną prawie tak długo jak ty. Gdy spadnie śnieg, wyjmuję je z szafy i przecieram szmatką. Głaszczę ich porysowane nosy, w końcu wychodzimy na spacer. Mróz kłuje mnie w policzki, przenika przez szalik, za kołnierz. Naprawdę ciepło mi tylko w stopy. Piotr Okniński (ur. 1989) – publikował wiersze w „Czasie Literatury”, „Magazynie Literackim biBLioteka”, „Fabulariach” i na stronie Wydawnictwa J. Wyróżniony w Konkursie Młodej Poezji (2023 r.), finalista projektu „Połów. Poetyckie debiuty” (2024 r.). Mieszka i pisze w Warszawie.
- Anna Musiał – cztery wiersze
żywokost pierwszy skurcz to jałowe pustkowie zapadająca się pod pośladkami przepaść dwa kilogramy sześćset ósmy miesiąc data w kalendarzu wskazująca polecie przewlekła nicość która pachnie tobą przychodzi teraz ciemna i mięciutka a ty snujesz się w pamięci ciała by zostać moją córką na chwilę pozłotka jesteśmy jak siostry z innej matki w naszej krwi płynie błękit i pozłotka – wylewa się z nas do rzeki otula zimne ciała, zatacza kręgi możemy ją narysować, palcami na piasku lub na kartce papieru, którą trzymasz obok łóżka mówisz, że to na wszelki wypadek bo nie wiadomo, kiedy przyjdzie potrzeba by odebrać komuś duszę cokolwiek robisz beze mnie, robisz to ze mną instynktownie. pozłotka w tobie to święta energia która woła, aby ją wypuścić ona jeszcze nie wie że kłącza w jej włosach to otwarte ścieżki w przyszłość bez podziału na spódniczki spodnie buty na karnawał buty do wspinaczki jest tylko miękka letnia duszność wzajemne niedobranie a ona jeszcze nie wie że gdy wróci do domu będzie mieć malinowe oczy muślinowe usta dwie paletki czerwone skrzyżowane na podołku ślady niebyłe o dziewczynkach których nie ma mówimy niebyłe mówimy zaginione lub te które same się o to prosiły mówimy że nie słuchały rodziców i poszły w noc a noc jest od spania od kochania od przytulania do piersi matek piersi mężczyzn którzy by nigdy tego nie zrobili o dziewczynkach których nie ma mówimy czasami a potem nie mówimy wcale Anna Musiał (ur. 1987) – poetka i recenzentka. Redaktorka Babińca Literackiego. Autorka czterech książek poetyckich. Pod jej redakcją ukazała się 111. Antologia Babińca Literackiego 2016-2019 (2020). Publikowała w wielu magazynach i antologiach.
- Tomasz Dalasiński – dwa opowiadania
Skrajobrazy Musiałem na chwilę przysnąć, bo kiedy na skutek uderzenia głową w szybę autosana, który najwidoczniej podskoczył na jakiejś nierówności, nagle się ocknąłem, zobaczyłem, że krajobraz za oknem całkowicie się przepoczwarzył. Wyjechałem z kolejowego dworca głównego, który wtedy tymczasowo pełnił też funkcję dworca autobusowego, w nadmorskim mieście wojewódzkim o trzeciej nad ranem wczesną jesienią dwa tysiące czwartego albo piątego roku. Gdy wyjeżdżałem, świat spowijała ciemność rozjaśniana tu i ówdzie ulicznymi latarniami, światłami sygnalizatorów i skrzącymi się jaskrawo elektrycznymi bilbordami, ciemność ze stali, o ostrych krawędziach przecinających źrenice wpatrujących się w nią ludzi. Co można zrobić z taką ciemnością? Najsensowniej ją przespać, bo w niej nic się nie dzieje, a jak się dzieje, to lepiej, żeby człowiek tego nie widział. I może właśnie dlatego zasnąłem zaraz po tym, jak drajwer wrzucił pierwszy bieg, zwolnił sprzęgło i nacisnął pedał gazu. W autobusach zasypiałem zresztą, od kiedy pamiętam, z nadzwyczajną łatwością. Wydaje mi się, że mój spaczony umysł odczytywał miarowy, rytmiczny ruch pojazdu jako bujanie się niemowlęcej kołyski, a towarzyszący mu szum kół po asfalcie – jako szmer serca matki. Dlatego w autobusach czułem się dobrze, niemal jak w domu, i dlatego spałem w nich jak zabity. Ale sen przyszedł na krótko. Obudziłem się, przetarłem oczy, które, co mnie trochę zdziwiło, zdążyły zaropieć, i spojrzałem za okno. Był już dzień, właściwie początek dnia. Słońce właśnie wschodziło, ale jakoś niemrawo, jakby nie do końca przekonane, że warto, jakby ludzie wcale nie zasługiwali na jego obecność. Mleczne światło rozlewało się po świecie jak rozpuszczone mydło po łazienkowej umywalce i kładło w trawie swoje odblaski, jakby ktoś rozrzucał tam błyszczące dwuzłotówki. Za oknem nie było już miasta, tylko wyblakłe pola i chaty z eternitem na dachach sprawiające wrażenie, jakby miały zaraz zapaść się pod własnym ciężarem. Wlokła się po nich delikatna mgła wyglądająca tak, jakby wyszła z przedwojennego filmu. Nad nimi kłębiły się chmury, ciężkie i ołowiane, ale nie na tyle, żeby grozić deszczem, przynajmniej nie w tym momencie. Wisiały raczej tak, jakby same nie wiedziały, co z sobą począć. Trudno było ocenić, gdzie przebiega granica między ziemią a niebem, bo wszystko wyglądało tak samo – szaro i nijako. Po kilku minutach wjechaliśmy do jakiegoś miasteczka. Widziałem w nim, mimo że wcale tego nie chciałem, odgrodzonych ode mnie bezpieczną warstwą hartowanego szkła ludzi zdarzających się w skali tak małej, że prawie ich nie było, i pojawiających się jak duchy: na chwilę, dyskretnie, w prześwitach między budynkami, nigdy w całej pełni ich najpewniej różnych, a mnie w ogóle nieznanych żyć. Jakiś facet, dobrze po pięćdziesiątce, ubrany na szaro i niemal zupełnie zlewający się z równie szarym tłem, pchał przed sobą pamiętający komunę, zdewastowany dziecięcy wózek. Dziadek, pomyślałem, wyszedł na poranny spacer z wnuczkiem albo wnuczką. Ale nie, gdzie tam; kiedy przyjrzałem się dokładniej, zauważyłem, że facet zamiast dziecka do wózka wpakował różnej maści metalowe artefakty: rury, stelaże, kliny, drut wiązałkowy, szprychy rowerowe, kto tam wie, co jeszcze. Najwidoczniej zbierał złom, w ten sposób zarabiając na życie lub dorabiając do pensji czy renciny. Wszystko to trzeszczało i stukało przy każdym kroku, jakby samo nie było pewne, czy chce jechać dalej. Facet pchał wózek z miną człowieka, który już dawno przestał oczekiwać od świata czegokolwiek, ale wciąż miał w sobie tę resztkę uporu, która każe mu wstać z łóżka i iść. Dokąd? To już mniej ważne. Ważne, że się idzie. Że się idzie dzień po dniu, nie zważając na to, czy z nieba leje się żar, czy pada deszcz albo śnieg, czy jest zimno, ciepło czy nijak. Że się idzie, bo trzeba iść, na przekór wszystkiemu i wszystkim, nawet na przekór samemu sobie. Kawałek dalej inny facet, ubrany dużo lepiej, bardziej modnie i elegancko, prowadził na smyczy psa, chyba teriera. Pies, nie wiedzieć czemu, wyglądał na smutnego, ale i facet był jakiś przygaszony – obaj, człowiek i jego pies, pies i jego człowiek, zwiesili głowołby i wodzili wzrokiem po ziemi, jakby w pełnym skupieniu szukali tam czegoś, czego odnalezienie nadałoby ich życiom sens. Pies raz czy dwa spojrzał w stronę autobusu, ale zaraz odwracał głowę, jakbyśmy byli dla niego tak samo nierealni, jak on dla nas. Facet nie spojrzał ani razu. Nie wiem, czy człowiek i pies znaleźli to, czego szukali, bo autobus skręcił na skrzyżowaniu, a oni zniknęli mi z oczu. Dwie ulice dalej wspaniale ufryzowana kobieta z książeczką do nabożeństwa w prawej dłoni i torebką w lewej w pośpiechu zmierzała na mszę świętą w jednym z tutejszych kościołów (były przynajmniej dwa, bo tyle zdążyliśmy minąć), ale wcale nie wyglądała na taką, co się modli, tylko na taką, co wie, jak wyglądać, kiedy się modli. Każdy krok miała odliczony, jakby ćwiczyła go przed lustrem w przedpokoju, zanim wyszła. Torebka lekko bujała się w rytm jej marszu, a książeczka, obłożona czarną folią, zdawała się trzymać w powietrzu sama z siebie. Przyglądałem się jej chwilę, aż rozpłynęła się za rogiem, zostawiając po sobie tylko echo obcasów na popękanym bruku. Tuż obok na odrapanej ławeczce przy zarośniętym rzęsą oczku wodnym ściskała się para pijaczków – kobieta i mężczyzna – wyglądająca jak dwie połówki tego samego, siwawo-fioletowego, dobrze już nadgniłego jabłka. Siedzieli blisko siebie, tak blisko, że nie wiadomo było, gdzie kończy się ona, a zaczyna on. Siedzieli tak, jakby całe ich życie mieściło się na tej ławce. Kobieta miała na sobie coś w rodzaju płaszcza, bardziej szmaty niż ubrania, a na głowie czapkę, z której sterczały pasma posklejanych włosów. Twarz mężczyzny była zmięta jak papier po nieudanej próbie napisania ważnej, najważniejszej w życiu książki. Mężczyzna obejmował kobietę mocno i szczelnie, jakby bał się, że zaraz mu zniknie. Śmiali się. Śmiali się, ale to był śmiech dziwny, zmęczony, taki, który nie ma w sobie radości, tylko jakąś cichą aprobatę dla świata takiego, jakim jest, mimo że wcale nie jest taki, jaki być powinien. Ona coś mówiła, niewyraźnie, jakby językiem, który dawno przestał działać jak należy. On kiwał głową, szybko i gwałtownie, chcąc jej dać znać, że rozumie, nawet jeśli naprawdę nie rozumiał niczego. Trochę dalej i nieco w głębi, na wybetonowanym placyku wyglądającym jak dawne składowisko materiałów budowlanych, trzej chłopcy grali w piłkę. Jeden z nich, mający na sobie koszulkę samoróbkę FC Barcelony z numerem 10 i wypisanym drukowanymi literami nazwiskiem z walącym po oczach błędem ortograficznym RONALDINJO, usiłował robić z piłką jakieś sztuczki, ale nie za bardzo mu to wychodziło. Piłka, stara, obdarta ze skóry, przypominała bardziej balon po przejściach niż prawdziwą futbolówkę. Chłopak podbijał ją kolanem, próbując złapać równowagę na jednej nodze, ale za każdym razem coś szło nie tak: albo piłka uciekała mu na bok, albo on sam, przeklinając pod nosem, tracił równowagę i musiał od nowa zaczynać swoje akrobacje. Kto by się wtedy spodziewał (ten chłopiec z podrabianym t-shirtem na pewno nie), że za kilka lat dzieciakowi z Porto Alegre, który objawił się światu jako genialny Ronaldinho Gaúcho, fanatyczni kibice wpierw postawią siedmiometrowy pomnik, a potem w przypływie gniewu za nieudany mundial puszczą ten pomnik z dymem? Za rogatkami miasteczka zatrzymaliśmy się na nieplanowany postój przed przydrożnym zajazdem, takim, jakich wówczas, zanim żywieniem podróżujących zajęły się zachodnie sieciówki typu McDonald’s i KFC, było u nas pełno. Kierowca wyrzucił wszystkich z autobusu i kazał pójść na kawę albo siku, albo na jedno i drugie, obojętnie w jakiej kolejności, bo sam, jak stwierdził, ma już dość i musi trochę odzipnąć. Zajazd wyglądał jak skrzyżowanie baru mlecznego z remizą. Szyld na dachu ledwo trzymał się konstrukcji, a wymalowane na desce litery BAR U STASIA były tak odrapane, że mogły równie dobrze głosić coś zupełnie innego. Nie zdążyłem jeszcze dobrze dojść do drzwi, a już przypełzł skądś jakiś tutejszy, młody i wcale niewyglądający na żula koleś, i zaczął mi wciskać wyciągniętą z kosza na śmieci niedopitą małpkę o smaku cytryny z nutą miodu. Grzecznie podziękowałem, bo było dla mnie za wcześnie na alkohol, a poza tym, gdybym chciał, sam kupiłbym sobie w sklepie świeżą wódkę, ale on nie dawał za wygraną. „No to zaraz znajdziemy dla pana coś bezalkoholowego!”, krzyknął i dalejże grzebać w tym śmierdzącym koszu. „Popieprzony jakiś”, pomyślałem i spierdoliłem, zanim zdążył odwrócić się w moją stronę. Wpadłem do zajazdu. W środku pachniało tłuszczem, kawą z błotem i jakimś nieokreślonym detergentem, który bardziej udawał czystość niż ją zapewniał. Z radia sączyła się piosenka, której nikt nie słuchał, ale wszyscy znali. Przy ladzie stała kobieta w fartuchu w kwiatki, z przyklejonym do warg papierosem, który zdawał się palić od początku świata. Ominąłem ją i od razu skierowałem się do kibla. Byłem dopiero czwarty w kolejce, więc szybko przekalkulowałem, że mogę się nie doczekać, i, żeby przypadkiem nie zlać się w gacie, bo to nieprzyjemne i ogromnie żenujące, postanowiłem opuścić przybytek, udać się na jego tyły i tam zrobić, co swoje. Kiedy było już po wszystkim i zapinałem rozporek, gość od śmietnika podszedł do mnie znowu i, jak gdyby nigdy nic, to znaczy: jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy w życiu, zapytał, która jest godzina. Odruchowo podniosłem lewą rękę, odsłoniłem zegarek elektroniczny i powiedziałem, że prawie dziewiąta. „O, dziewiąta. To nawet dobrze”, odpowiedział on, a ja, chociaż pękałem z ciekawości, dlaczego to dobrze, że jest dziewiąta, na wszelki wypadek wolałem się już do niego nie odzywać, licząc, że dzięki temu ostatecznie się ode mnie odczepi. Zaczął padać deszcz. Najpierw powoli, niewinnie, jak gdyby sondująco, po chwili coraz mocniej i mocniej, aż w końcu z delikatnego kapuśniaczka zrobiła się prawdziwa ulewa. Krople bębniły o blachę tak głośno, że przestałem słyszeć cokolwiek poza nimi. Woda zbierała się w kałuże, które rosły w oczach, łącząc się ze sobą w małe, brudne jeziora. Pod zadaszeniem zajazdu dwóch facetów w kurtkach roboczych stało jak najbliżej ściany, chowając się przed deszczem. Jeden wyjął papierosa, ale widząc, że zapalniczka nie chce współpracować w tej ulewie, schował go z powrotem. Drugi po prostu patrzył na horyzont, jakby deszcz był czymś, co trzeba przeczekać bez słów, bez ruchu, niczym karę za jakieś nieokreślone przewinienie. Autobus był zamknięty, do baru nie chciało mi się wchodzić, stanąłem więc z boku, pod drzewem, żeby zmoknąć najmniej, jak się da, i czekałem na porę odjazdu, co sekundę zerkając, czy gość od śmietnika znowu nie próbuje mnie zaatakować, ale nie, na szczęście deszcz skutecznie go przepłoszył. Czekałem i patrzyłem na stalowe niebo, brudnozielone drzewa, ubłoconą ziemię i śmieci – walające się pod nogami potłuczone butelki, pogniecione puszki, paczki po fajkach, kabanosach, batonach, czipsach, zużyte foliówki, które wiatr przyklejał do krzaków jak smutne, wilgotne chorągiewki, i mnóstwo innych odpadów, z których części w ogóle nie potrafiłem zidentyfikować. Patrzyłem i żałowałem, że urodziłem się właśnie w tym kraju, kraju z tak smutną, brzydką, zaśmieconą i popieprzoną prowincją, kraju, który w zasadzie cały był smutną, brzydką, zaśmieconą i popieprzoną prowincją. Żałowałem, że nie potrafiłem znaleźć żadnej drogi, którą mógłbym z niego uciec – a jednocześnie czułem, że gdybym z niego uciekł, zrobiłbym coś niestosownego, coś, co później wzbudzałoby we mnie wyrzuty sumienia i nie pozwalałoby spokojnie spać po nocach. Wtedy wydawało mi się, że jedyne, co mogłem zrobić, żeby dłużej nie psuć sobie głowy tą Polską, sobą w tej Polsce, tą Polską w sobie, to zasnąć, zwyczajnie zasnąć i przespać cały ten skraj świata, te jego krajobrazy, te, chciałoby się rzec, skrajobrazy, i obudzić się dopiero, kiedy wszystko wokół zmieni się na lepsze, bo przecież kiedyś wszystko musi się zmienić. O niczym innym nie marzyłem, tylko o tym, żeby kierowca już wrócił, otworzył drzwi i wpuścił mnie do autobusu, i żebym tam przytulił łeb do szyby, przymknął powieki i po prostu się odciął. Ale kierowca, choć pół godziny przerwy minęło jak z bicza strzelił, nie wracał w ogóle. Kto wie, czy, korzystając z chwili nieuwagi, sam nie uciekł z tego kraju, zostawiając mnie w nim już na zawsze, zostawiając mnie w nim na pastwę tego deszczu, który jednak, pomyślałem sobie z jakąś chyba odrobiną nadziei, może kiedyś wreszcie to wszystko stąd zmyje, może kiedyś wreszcie zmyje stąd nawet mnie? Kuzynka Lubię miejsca czasowo martwe. Takie, które są, ale jakby już, i zarazem jeszcze, ich nie było. Takie, w których czas przestaje mieć znaczenie, a ludzie i rzeczy, które je zasiedlają, wyglądają jak zawieszeni i zawieszone gdzieś między kiedyś, teraz i potem. Takie miejsca, o których się wie, że choć mają swoją przeszłość i przyszłość, to tak naprawdę istnieją o tyle, o ile są częścią tej chwili, którą się przeżywa. Lubię te wszystkie wesołe miasteczka w nadmorskich kurortach w zimowych miesiącach, kiedy nigdzie nie ma żywej duszy, diabelski młyn nie skrzypi, autodromy nie szumią, budki z goframi stoją zamknięte na cztery spusty. Te stadiony w chwilach, w których jest już po meczu i tylko porozrzucane tu i tam plastikowe kufle po piwach, papierki po hot dogach i rozdeptane pety milcząco świadczą o czyjejś niedawnej obecności. Te kościoły tuż po mszach świętych, kiedy na ołtarzach wciąż palą się świece, ale żaden z wiernych nie grzeje się już w ich blasku. Te bary i puby o czwartej nad ranem, gdy opuszczają je ostatni zawiani klienci, a zmęczona, zaspana obsługa ustawia krzesła na stolikach, sygnalizując, że oto, przynajmniej na teraz, nadszedł kres wszystkiego. Ale najbardziej lubię miejsca martwe po prostu. Martwe, ale jeszcze niepogrzebane, stojące u progu egzekwii, dogasające na moich oczach; takie, dla których nie ma żadnej nadziei i które za dzień, miesiąc, rok ostatecznie znikną z powierzchni ziemi. W jednym z takich miejsc, o czym przypominam sobie właśnie, patrząc na zamknięty na kłódkę dawny budynek poczty w centrum mojej wsi, znalazłem się kiedyś zupełnym przypadkiem. Jechałem samochodem z Torunia do Sierpca i, czując, że lada moment pęcherz najpierw mi się przepełni, a potem pęknie w szwach, zatrzymałem się na postój przy leśnej drodze, upewniając się wcześniej, że okolice nie zostały zasiedlone przez seksworkerki ani sprzedawców grzybów. Oddając w rowie mocz, zauważyłem zarośniętą krzakami starą, pochyloną, zaśniedziałą blaszaną tablicę z ledwie czytelnym napisem: OŚRODEK WYPOCZYNKOWY POCZTY POLSKIEJ. Zapiąłem rozporek i rozejrzałem się uważniej. Przez ułamek sekundy miałem wątpliwości, ale dość szybko nabrałem przekonania graniczącego z pewnością, że to nie jest żaden byle ośrodek, taki, jakich swego czasu było tu mnóstwo, ale ten jeden jedyny, konkretny i bardzo dobrze mi znany – ośrodek, w którym za dzieciaka, będąc synem listonosza, rokrocznie spędzałem dwa tygodnie wakacji. Przyjeżdżaliśmy tu z rodzicami w latach dziewięćdziesiątych na wczasy pracownicze, zawsze na turnus w pierwszej połowie lipca; mieszkaliśmy w drewnianym domku letniskowym z pryczami, które trzeszczały przy każdym ruchu i z oknami, w których wisiały zasłony w kwiaty. Kąpaliśmy się w jeziorze, łowiliśmy ryby, rozpalaliśmy ogniska, w których piekliśmy kiełbasę i ziemniaki, spacerowaliśmy po lesie, raz dziennie wychodziliśmy do jadłodajni na obiadokolację – słowem, wypoczywaliśmy tak, jak w tamtych czasach wypoczywali wszyscy pracownicy państwowych spółek ze swoimi dziećmi. Pamiętam zapach dymu z grilla i smażonych mięs, które niemal zawsze były za tłuste, ale w tamtych dniach smakowały jak rarytas, jak coś, co się dostaje tylko w takich miejscach, gdzie nikt jeszcze nie słyszał o smartfonach i internecie, i gdzie najwyższą formą rozrywki jest spacer do sklepu po gumę balonową. Kiedyś było tu pięknie, a przynajmniej tak mi się wydawało, choć z perspektywy gówniarza wiele brzydkich rzeczy może wyglądać na piękne, a w rzeczywistości wcale takimi nie być – ten ośrodek też pewnie był co najwyżej znośny, jego lata świetności przypadały przecież na czas komuny, a okres, kiedy ja tam bywałem, był już jego okresem schyłkowym. Ciekawe, jak jest tutaj teraz? Spojrzałem w głąb drogi. Pamiętałem, że trzysta, może czterysta metrów od głównej szosy stał szlaban podnoszony przez wąsatego ochroniarza tylko wtedy, kiedy usiłujący dostać się na teren ośrodka kierowca okazał mu się odpowiednim glejtem. Teraz po szlabanie nie było prawie żadnego śladu – tylko dwa niewielkie betonowe słupki wbite w podłoże po obu stronach ścieżki, już niemal niewidoczne, przypominały o tym, że kiedyś wjechać na teren kompleksu nie miał szans nikt randomowy. Postanowiłem podejść bliżej. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie kazał zawracać, dotarłem więc spokojnie do samego centrum ośrodka, nad jezioro, tam, gdzie dwadzieścia pięć lat temu znajdował się parking dla aut wczasowiczów. Kiedy stanąłem przed ogrodzonym siatką placem, dokładnie w miejscu, gdzie ojciec zostawiał naszego salonowego fiata 126p w kolorze nadgniłej cytryny, wszystko nagle wróciło, jak gdyby dla mnie czas w ogóle nie płynął i nie miał w moim życiu najmniejszego znaczenia. Bez kłopotu odnalazłem drewniany domek, w którym zwykle mieszkaliśmy; straszył zagrzybiałą, pomalowaną obleśnym graffiti fasadą, połamanymi barierkami na tarasie i powybijanymi szybami. Pomost, z którego lubiliśmy obserwować pływających po jeziorze kajakarzy, prawie całkowicie zapadł się pod wodę. Boisko, na którym graliśmy w piłkę, zarosło trawą tak wysoką, że przypominało jakieś prerie czy pampasy. Huśtawka, ulubiona zabawka chłopaków ze względu na to, że z powodu złych zabezpieczeń dało się na niej wykonać obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni i taką akrobacją zaimponować dziewczynom, co prawda wciąż stała, ale w większej części zdemontowana – złomiarze rozkręcili, co rozkręcić się dało, i sprzedali to w jakimś skupie, a resztki sprzętu dogorywały, z każdą sekundą coraz bardziej przeżerane rdzą. Ogółem: obraz nędzy i rozpaczy. A jednak ten obraz ucieszył mnie, bo przypomniał świat, w którym – z czego dopiero teraz w pełni zdałem sobie sprawę – byłem chyba szczęśliwy. W tym świecie miałem dobrego kolegę, Marcina. Widywaliśmy się w zasadzie tylko raz do roku, podczas tego dwutygodniowego turnusu w ośrodku wypoczynkowym, ale spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę; przez te czternaście dni byliśmy, można powiedzieć, najlepszymi kumplami, a kiedy turnus się kończył, wracaliśmy do codziennych żyć, każdy do swojego, i zapominaliśmy o sobie na śmierć. W czasie wakacji dzień w dzień jeździliśmy na rowerach, chodziliśmy na płotki i liny, graliśmy na Game Boyach, które nazywaliśmy po prostu „gierkami”, bo żaden z nas za dobrze nie znał angielskiego, chyba tylko tyle, co z filmów (w szkołach cały czas wałkowało się rosyjski, ewentualnie niemiecki), wymienialiśmy się kolekcjonerskimi kartami z piłkarzami z ulubionych drużyn: ja z Manchesteru United, on z Juventusu Turyn. Piłkę też kopaliśmy, kopaliśmy ją zawzięcie, kiedy tylko pozwalały na to okoliczności, z całą resztą pocztowego chłopactwa, które tam się zjeżdżało. W piłkę grałem nieźle, nawet całkiem nieźle, i w sumie sam nie wiem, dlaczego przestałem – może dlatego, że wuefista nigdy się na mnie nie poznał i nie ocenił należycie mojego talentu, może dlatego, że w okolicy nie było żadnego klubu, który by mnie przygarnął i rozwinął moje sportowe zdolności, a może dlatego, że matka powtarzała, że piłkarz to żaden zawód, a poza tym piłkarze to leserzy bez wykształcenia, a przecież nauka zawsze powinna stać na pierwszym miejscu? A może wcale w tę piłkę nie grałem tak dobrze, jak mi się wydawało, i tylko w swoich własnych oczach byłem Bońkiem, Djorkaeffem albo Del Piero? Tak czy siak w pewnym momencie porzuciłem futbol, ale wtedy, w dziewięćdziesiątym piątym, szóstym i siódmym, grałem na całego. Najlepiej grało mi się właśnie tam, na wczasach, ponieważ, co tu kryć, czułem się dobrze wśród tych wszystkich synów listonoszy i naczelniczek poczt. Czułem się wśród nich dobrze, bo, inaczej niż w szkole, żaden ze mnie nie żartował, nie śmiał się, że nie wiadomo, kto mnie zrobił, i że pewnie jestem po listonoszu, albo, kiedy ze spodenek wyłaziła mi na wierzch koszulka, ironicznie nie pytał: „Gazety sprzedajesz?”. Przecież gdyby się ze mnie śmiali, śmialiby się z samych siebie. Poza tym byłem pewien, że każdy z nich w swojej rodzinnej miejscowości był obiektem takich samych kpin, jakim ja byłem w mojej, i chyba właśnie dlatego na wczasach od zawsze obowiązywała niepisana zasada: ciach bajera, jeśli idzie o głupawe żarty z bycia dzieckiem pocztowca. Turnusy upływały, ale w naszym wczasowym życiu zmieniało się niewiele i pewnie niewiele by się w nim kiedykolwiek zmieniło, gdyby nie to, że któregoś roku, a miałem wtedy jedenaście lat (pamiętam to dobrze, bo to było tego lata, kiedy Polskę wzdłuż i wszerz przemierzał kociołek Lata z Radiem, a południe kraju nawiedziła powódź tysiąclecia), z Marcinem i jego rodzicami nad jezioro przyjechała dziewczyna. Miała na imię Ania, ale wszyscy wołali na nią „kuzynka”, bo tak właśnie przedstawił ją Marcin, i tak też, jako kuzynkę, zachowałem ją w pamięci. Kuzynka była naszą, to znaczy moją i Marcina, rówieśniczką. Mieszkała gdzieś na południu Polski i czasem odwiedzała rodzinę z Kujaw. Traf chciał, że tamtego lata jej rodzice wyjechali na urlop do Tunezji, a córkę wlulili pod opiekę krewnym, którzy z kolei, żeby nie musieć zajmować się nią non stop, zabrali ją ze sobą na wczasy. Ania nie była ładna. Miała kasztanowe, dość rzadkie włosy, okulary grube jak denka od butelek, piegowatą twarz i nieco krzywe zęby. Ubierała się za to niezwykle, trochę ekstrawagancko, w kolorowe spódniczki i koszulki, do tego nosiła fantazyjne buty i wzorzystą, różową opaskę na głowie. Na tle naszej ogólnej szarzyzny wyglądała jak jakiś cudowny kwiat u progu rozkwitu. Nie była ładna, lecz była inna i, w przeciwieństwie do pozostałych dziewczyn z turnusu, nikomu z nas, za wyjątkiem Marcina, nieznana. Nie wiem, czy sprawił to otaczający ją nimb tajemnicy, czy raczej to, że, podobnie jak ja, nie wymawiała „r”, czy może jeszcze coś innego, ale Ania od razu, jak to się mówi, wpadła mi w oko. Może nawet się w niej zakochałem, choć pewnie aż tak, to nie; po prostu spodobała mi się od pierwszego wejrzenia i od razu szukałem sposobów, żeby się z nią urwać i choć przez chwilę zostać sam na sam. Nie było to łatwe, bo Marcin łaził za nami wszędzie, pewnie w ogóle nie rozumiejąc, że kumpelstwo kumpelstwem, no ale sorry, są w życiu takie momenty, że chłopiec musi stać się mężczyzną i nad towarzystwo płci własnej zacząć przedkładać spotkania z tą przeciwną. Ale nie to było jeszcze najgorsze; z Marcinem ostatecznie jakoś umiałbym sobie poradzić. Najgorsze było to, że, nie wiedzieć czemu, kuzynka spodobała się też innym chłopakom i jeden z drugim z dnia na dzień przestał być wielbicielem Tetrisa albo haratania w gałę, a stał się zagorzałym amatorem wdzięków Ani. Prym wiódł w tym taki jeden Bolek („co to, kurwa, za imię?” – myślałem wtedy), starszy ode mnie o dwa lata, a dwa lata w tym wieku to prawie jak wieczność. Do kuzynki przystawiał się bezceremonialnie, zabierał ją na łódkę, czego mi nie wolno było robić, bo nie umiałem pływać i gdyby łódka się wywróciła, mógłbym utopić siebie i ją. Wypływał z nią na środek jeziora, a nawet na przeciwległy brzeg, i pokazywał jej takie okolice, które ja mogłem zobaczyć tylko wtedy, gdybym zdecydował się to jezioro obejść wkoło, co w praktyce było niewykonalne, bo jezioro było dość duże, a poza tym w pewnym miejscu łączyło się z kolejnym. Bolek w odróżnieniu ode mnie dostawał od starych kieszonkowe, więc chodził z kuzynką do sklepu i fundował jej lody gałkowe. Prawie codziennie widywałem ich przy wystawionym pod sklepem plastikowym stoliku ogrodowym, przy którym wieczorami listonosze pili piwo, jak we dwójkę lizali te lody, to znaczy ona lizała, a on gryzł, bo, jak kiedyś stwierdził, prawdziwi faceci nie liżą lodów, żeby ktoś nie pomyślał, że są ciepli i te lody robią. Nie rozumiałem wtedy, jak się ma lizanie lodów do ich produkcji i byłem przekonany, że Bolek to zwykły debil, ale bałem się cokolwiek mu powiedzieć, bo był ode mnie większy i silniejszy, i w każdej chwili mógł spuścić mi wpierdol. Musiałem jednak wymyślić coś, żeby zbliżyć się do kuzynki, nie narażając się przy tym zbytnio na ryzyko konfrontacji z Bolkiem. Na szczęście okazja nadarzyła się sama. We wtorki w ośrodku organizowane były dyskoteki. Takim szumnym mianem określano potańcówki pocztowców na świeżym powietrzu – w jakimś kącie rozstawiał się tłusty facet z keyboardem i mikrofonem, nawalając nieśmiertelne szlagiery polskiego i zagranicznego dance’u lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a nachlane towarzystwo bawiło się przy tym tak, jak gdyby był to najlepszy bal w ich życiu. Postanowiłem to wykorzystać. W trakcie dyskoteki kuzynka siedziała przy stoliku z Marcinem; dosiadłem się do nich, udając, że mam do niego niecierpiącą zwłoki sprawę, a tak naprawdę czekałem, aż keyboardzista zagra jakiegoś przytulasa, kombinując przy tym, jak poprosić kuzynkę do tańca. Po kilku minutach z głośnika poleciało straszliwie pokaleczone I can’t help myself The Kelly Family. „Lepszej okazji nie będzie” – pomyślałem, wstałem z krzesła i stanąłem przed Anią, wyciągając do niej dłoń. Nie bardzo wiedziałem, co w takich sytuacjach mężczyzna powinien powiedzieć do kobiety, więc spytałem tylko: „Tańczysz?”. Kuzynka uśmiechnęła się, również podała mi dłoń i ruszyliśmy razem na, chciałoby się powiedzieć, parkiet (choć rolę parkietu tak naprawdę pełniło zwykłe klepisko). Na początku trzymaliśmy w tańcu pewien dystans, ale w miarę upływu piosenki i nabierania wzajemnego zaufania zbliżaliśmy się coraz bardziej. W pewnym momencie pochyliłem się nad jej uchem i zrobiłem to, czego na pewno nie zrobiłby żaden z tutejszych chłopaków. Czytałem już wtedy, nikomu się zresztą do tego nie przyznając, wiersze polskich romantyków, miałem w głowie kilka cytatów i gotowych struktur, które potrafiłem wypełniać dowolną treścią – sypnąłem więc kuzynce jakimś miłosnym fragmentem z Mickiewicza, nie pamiętam już, jakim (zresztą, może to było tylko coś mickiewiczopodobnego, co sam wymyśliłem na poczekaniu), ryzykując, że się przed nią ośmieszę – ale zadziałało. Zadziałało tak dobrze, że zaraz po zakończeniu tańca kuzynka dała mi buziaka w policzek, a potem, chyba sama zawstydzona tym, co zrobiła, uciekła do swojego domku. Aż do końca turnusu udawaliśmy, że nic się między nami nie wydarzyło. Ja z Marcinem jak gdyby nigdy nic grałem w piłkę i chodziłem na ryby, Ania z Bolkiem pływali łódką po jeziorze i jedli pod sklepem lody. Ostatniego dnia kuzynka podeszła do mnie i przytuliła się na pożegnanie, obiecując, że za rok spotkamy się w tym samym miejscu i wszystko między nami będzie inaczej. Nie było jeszcze wtedy komórek, nie mogliśmy wymienić się numerami telefonów, pisać do siebie esemesów ani czatować na portalach społecznościowych. Cały rok musiałem cierpliwie na nią czekać, myśląc przy tym o niej może nie jakoś często i intensywnie, ale w miarę regularnie i z jakąś chyba tęsknotą. Kiedy wreszcie nadeszły kolejne wakacje, jechałem do ośrodka wczasowego zdenerwowany, ale też pełen takiego rodzaju nadziei, jakiego nigdy wcześniej nie znałem. Na miejscu od razu pobiegłem do domku Marcina, przywitałem się z nim i z jego rodzicami i, nie tracąc czasu, zapytałem, gdzie jest kuzynka. „Nie ma – odpowiedział on. – W tym roku wyjechała ze swoimi starymi do Egiptu. Wiesz, mój ojciec mówi, że to są prywaciarze, wyższe sfery, nie to, co my. Oni zawsze jeżdżą za granicę, tylko że rok temu jej starzy chcieli jechać sami, bo mieli jakąś rocznicę, i dlatego Ania była tu z nami. Ale w tym roku jej nie ma i nigdy więcej już raczej tutaj nie przyjedzie”. Przez cały turnus chodziłem jak struty. Nigdzie nie mogłem znaleźć sobie miejsca, unikałem nawet grania w piłkę. Łaziłem od jednego miejsca do drugiego, niby patrząc na tych wszystkich ludzi, którzy cieszyli się wolnością i swobodą, ale gdzieś w głębi czując pustkę, której nic nie wypełni, i niezrozumiałą obcość, nieprzystawalność do kogokolwiek. Nie rozmawiałem z nikim, bo nawet Marcin wydawał mi się kimś, z kim tylko straciłbym czas. Koledzy pukali się w głowy, matka pytała, czy aby nie jestem chory, a zniecierpliwiony Marcin w końcu znalazł sobie nowego kumpla od Game Boya. O kuzynce udało mi się zapomnieć dopiero następnego lata – i udało mi się to na tyle skutecznie, że nie pamiętałem o niej aż do dzisiaj. Ale tego dnia, gdy znów stanąłem tam, gdzie Ania dała mi całusa, wszystko sobie przypomniałem – i poczułem się, jakbym utknął w jakiejś przestrzeni między dzieciństwem a dorosłością, gdzie nie było już miejsca ani na mnie, ani na nią. Stałem tam i wtedy dotarło do mnie jaśniej niż kiedykolwiek, że nie mam bladego pojęcia, co kuzynka teraz robi, gdzie mieszka, gdzie pracuje, czy wyszła za mąż i czy ma dzieci, które same już jeżdżą na jakieś turnusy wypoczynkowe. I nie wiedziałem, choć to właśnie chciałbym chyba wiedzieć najbardziej, czy chociaż raz w życiu zdarzyło jej się pomyśleć o chłopaku, z którym tańczyła w pocztowym ośrodku wczasowym tego lata, kiedy Polskę wzdłuż i wszerz przemierzał kociołek Lata z Radiem , a południe kraju nawiedziła powódź tysiąclecia. Tomasz Dalasiński (ur. 1986) – poeta, prozaik, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Autor książek z wierszami, m.in . Sztuka zbierania mgły (nominacja do nagrody „Orfeusz” za rok 2022), Wiersze dla żywych (finał nagrody „Orfeusz” za rok 2023) i Alte Liebe (2024) oraz książek prozatorskich, m.in . Przystanek kosmos i 29 innych pieśni o rzeczach i ludziach oraz Dzień na Ziemi i 29 nowych pieśni o rzeczach i ludziach . Stypendysta MKiDN, Miasta Torunia, Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz ZAIKS w dziedzinie kultury.
- Wojciech Brzoska – sześć wierszy
*** wczoraj zdjęcie pustego grobu, przysłane mi przez sprzątającego go kolegę. dziś twoje odchwaszczanie ogrodu. życie jest przygotowywaniem ziemi na naszą obecność. dbaniem o jej powierzchnię. bywa też poziomką, którą zrywasz i podajesz mi do ust, a ja nie mam jak mówić: jeszcze. *** co mnie ze sobą przytula - zaraz rozdziela. odbicie twarzy w szybie pociągu na torach, znikające do zera. obierać ten sam kierunek mknienia, odklejając się od siebie samego. ilu mnie w pędzie było? kto jaki pozostał, a ilu i jakich ubyło? czy też, jak wczoraj, już tylko z tobą bywam wspólny - ze sobą? bilet z przyszłości jadąc pociągiem jak najdalej wprowadzam zamęt: pokazuję konduktorce bilet na pojutrze. w całkiem inną stronę. po chwili przestaje być pewna czegokolwiek. – a to jest dziewczynka, tak? – pyta rodziców, patrząc na legitymacyjne zdjęcie dziecka. i sam wracam już na piechotę. do wczoraj. do jutra. do potem. *** siedzieć samotnie w ludzkim gwarze jak w środku ula. być pszczołą, patrzącą na ludzi jak na muchy. być anonimowo, jak najbardziej ze sobą. jakby postawić krzesło na skrzyżowaniu gatunków. czytać innych z ruchu skrzydeł. tajemnice znamy się od lat. z jego fraz zapamiętałem: to, na co patrzysz, jest inne. dawno temu na spotkaniu w gliwicach przywitał czytelników: dzień dobry państwu, dawno nie byłem w krakowie. w dzisiejszej dedykacji dla mnie napisał: darkowi. *** – czyli jednak śledzisz moje wiersze? pytam półżartem, ale i z odrobiną nadziei dziewczynę. – nie wyświetlają mi się. Wojciech Brzoska (ur. 1978) – poeta, absolwent kulturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (2002). Autor dwunastu książek poetyckich (m. in. Przez judasza, Jutro nic dla nas nie ma, Senny ofsajd, Fuertemuerte ). Regularnie publikował zarówno w polskich jak i zagranicznych periodykach literackich i kulturalnych, m. in. w "Twórczości", "Odrze", „Tygodniku Powszechnym”, "Znaku", „Przekroju”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Lampie” „Studium” oraz w antologiach. Jego wiersze były tłumaczone na wiele języków. Jest wokalistą w zespole Brzoska i Gawroński, z którym wydał płyty: Nunatak (2012) oraz Słońce, lupa i mrówki (2015) i Zapominanie (2019). Z trio Piksele wydał płytę Martwe (2020). Jego najnowszy zespół muzyczny to Dendro, założone z saksofonistą Michałęm Sosną. Organizator spotkań literackich oraz koncertów. Pomysłodawca adresowanego do osadzonych Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jeana Geneta. Mieszka w Katowicach. Strona autorska : www.wojciechbrzoska.pl