Jak Konwicki, mylę fikcję z rzeczywistością. Trudno jednak nie oszaleć, gdy diabeł
prowadzi przez ciemne korytarze. Idziemy godzinę, drugą, trzecią… Opuszczamy się przez
komin (wąski bardzo!) i nagle czuję świeże, choć niestety chłodniejsze powietrze. Myślę, że
jestem pierwszym człowiekiem w tym miejscu, ale on odwraca się momentalnie i mówi:
- Byłem tu już z Micińskim.
Nietota to jedna z tych lektur, które mocno wpłynęły na moją fascynację Tatrami.
Mistyczna, wizyjna, surrealistyczna, intrygująca. Fantastyka alternatywna. Prekursorska na
wielu poziomach, ale też zbyt wymagająca od przeciętnego czytelnika. Klasyczna, lecz
głównie w zestawieniach pobocznych.
Miciński pisał w mroku gwiazd:
Wichry i dżdże – niebo od gromów rozdarte,
węże błyskawic i wycie szatanów –
duch mój zgnieciony głębią Oceanów
Bo Tatry postrzegał również prehistorycznie. Albo:
Kropel wieczny szmer
monotonnych kropel tajny jęk
Swoją melancholię zastępował obłędem. A może melancholia zawsze jest obłędem.
Z pewnością pasja tatrzańska często przypomina niezdrową obsesją. Poeta pisał:
Ja wybierając los mój, wybrałem
szaleństwo
i porzuciłem raj i zeszłem w czarne groty.
Jest w tym i Słowacki, i Przybyszewski. A wśród nieświadomych uczniów Józef Piłsudski,
którego napis nagrobny również został podszyty śladem narodowej psychozy.
- Ja też w swoim sercu słyszę śpiew słowiczy.
Hala Kondratowa
Julian Tuwim uwielbiał góry. Najbardziej lubił patrzeć na nie poprzez okno karczmy
lub restauracji. W cieple pić wódeczkę, zagryzać ogóreczkiem i obserwować zaśnieżone
szczyty. Oczywiście, w odpowiednio rozgadanym towarzystwie. Na Hali Kondratowej nie
zobaczyłby zbyt wiele. Rozpoznałby Kasprowy (aktualnie znikający we mgle).
- Wszyscy znają anegdotkę o głazie, który spadł z Giewontu i wbił się lekko
w kuchenną ścianę, nie niszcząc budynku. Jakby tylko chciał odwiedzić kucharki. Turyści do
dziś go oglądają, głaszczą, nie dowierzają jego pochodzeniu. Mało kto pamięta o skoczni,
którą tutaj mieliśmy. Sam Marusarz na niej skakał i wygrywał mistrzostwa Polski. Tuwim
wówczas omijał takie miejsca. Zbyt dużo nieznajomych i zagranicznych. I zbyt daleko od
centrum.
Dziś schroniska tracą swój charakter. Przestają chronić. Wracając późno z gór, nigdy
nie masz pewności, czy zostaniesz łaskawie wpuszczony. Czy pozwolą ci spać na glebie, bo
liczy się komfort turystów płacących. Tych, którzy przynieśli ze sobą elektryczność, ciepłą
wodę, wi-fi i rury ze ściekami. W takich miejscach nie można już spać spontanicznie.
Wszystkie noclegi trzeba bukować rok wcześniej. Niektórzy robią dwumiesięczne rezerwacje,
przyjeżdzają jak na wczasy z dziećmi, siedzą na dupskach i udają wielkich taterników.
Najgorzej jest w Murowańcu. Tam wynajęli ochroniarza, który wygania ludzi bez rezerwacji
w ciemną noc. To pseudo-schronisko nie ma już ław i stołów, ludzie siadają na gwoździach.
Byś zapłacił, zjadł i wypierdalał, bo za tobą jest już ogon z pełnymi portfelami. Twoje
przesiadywanie nie zwiększy przecież zysków. Zrobili nawet apartament (sic!) pod
instagramerów, świetnie pozorujących swoją pasję tatrzańską (te wszystkie zdjęcia
z czekanami na prostych szlakach). Władze Murowańca dawno powinne być z Tatr
przegonione, bo przez zachłanność takich ludzi schroniska tracą też swoją podstawową
funkcję ochronną. Stając się zwykłymi obiektami komercyjnymi – wygodnym i modnym
noclegiem w górach.
Kondratowa to najmniejsze tatrzańskie schronisko. Z najlepszym w Tatrach
piernikiem. Przed nami kwiatki polskie: od miłosnej po goździki. Czasami w okno zajrzy
łania, czasami przyjdzie sam jeleń. Zaglądają też niedźwiedzie z polany. Żeby jednak nie być
jeleniem, mieszczuch Tuwim mógłby brać wzór z innego łodzianina (Micińskiego) i czasami
pójść na grań.
- Zanim zdechł w Zakopanem, na serwetce napisał swój ostatni wiersz. Piękny.
Zacytuję: „Ze względów oszczędnościowych polecam zgasić światłość wiekuistą”. Poeta po
ostatni wers.
Dolina Białego
Wielka parująca kupa. To po niedźwiedziu, największym tatrzańskim ssaku. Świadczą
o tym liczne fioletowe kropki na brązowym tle, ślady po jagodach.
- Faktycznie mają bardzo wegańską dietę. Padliną nie pogardzą, ale same wolą nie
polować. Najbardziej mnie zadziwia, że wciąż boją się ludzi. Tych mizernych istot. Przecież
ich szpony są kilkucentymetrowe (jak wasze drobne dłonie). Rozszarpałaby was w trymiga.
Ten strach jest nie tylko genetyczny. Do dziś przecież celujecie w nie pistoletami, gdy chcecie
założyć obrożę. Silniejsze, zwinniejsze i szybsze. Kiedyś strażnicy zjeżdżali
z Morskiego Oka, pędzili ze 200 km/h, a misiek wcale nie był gorszy. Potrafił dotrzymać
tempa. Ucieczka przed nimi nie ma żadnego sensu – tylko je rozsierdzacie.
Na szczęście zawsze je spotykam w bezpiecznej odległości. Znam wiele historii
z bliższych kontaktów, które kończyły się różnie, w poprzednie wakacje także trupami.
Stoimy pod Zameczkami, gdzie jest najbliższa gawra. Nie mamy jednak zamiaru jej
odwiedzać.
- Ostatnio zauważyłem nowy trend. Misie lubią zasypiać głęboko w jaskiniach.
Ciekawe, kiedy zjedzą jakiegoś speleologa.
Najgorsze co możemy zrobić to zaskoczyć niedźwiedzia w nieprzewidzianym przez
niego miejscu (schodząc poza szlak). Gdy raz o czwartej ruszyłem z Palenicy nad Morskie
Oko przez całą drogę śpiewałem sobie pod nosem, aby mnie słyszał i nie wyszedł się
przywitać. Ten śpiew był tym bardziej sensowny, gdyż jego gawra w tamtym rejonie znajduje
się 150 metrów od asfaltu. Nieświadomy turysta może zatem pójść siusiu w krzaki i wrócić
bez siusiaka.
Kupa przy Białym Potoku ma też inne konotacje. Rosjanie po wojnie szukali tutaj
uranu i znaleźli gówno. Pozostały po nich zakratowane sztolnie. Największą kupę spotykamy
jednak w Lasku Białego – nowy deweloperski shit. Ponoć śmieszni biznesmeni zastraszają
pozwami dziennikarzy, którzy opiniują ich brzydkie i perfidne projekty apartamentowców,
niszczących przyrodę. No cóż, jaka jest kupa każdy widzi.
Wołowiec
Burza w górach jest straszna. Zwłaszcza w Tatrach, gdzie dźwięki piorunów rozchodzą się echem po skałach, tworząc naturalny efekt surround. Zwłaszcza, gdy jesteśmy w nich sami zmarznięci, zmoknięci, zmęczeni i otoczeni ciemnością Mordoru. Nie każdy będzie dzielny jak Frodo.
– Przez cały tydzień zapowiadali, że w czwartek nastąpi załamanie pogody. Groźne burze na południu Polski. Już rano nad Kondratową było ciemno. Nie wystraszyło to turystów. Maszerowali raźno zbitą masą. Chwilę przed tragedią wracał z góry toprowiec, który prosił, ba, rugał wchodzących. Kazał im natychmiast zawracać. Nie posłuchali, bo oni nigdy nie słuchają. Ani ostrzeżeń ratowników, ani pracowników parku, ani innych turystów. A przecież góry nie uciekną, zdrowie macie tylko jedno. Piorun momentalnie przeniósł się nad Giewont i trzasnął w łańcuchy. Cztery osoby zginęły na miejscu, w tym dwójka dzieci. Ponad stu pięćdziesięciu było rannych. Błyskawice pozrzucały też turystów w innych miejscach. To jednak schronisko na Kondratowej wyglądało jak obszar wojenny.
Z poparzonymi ciałami na podłodze, zwijającymi się z bólu. Śmierdziało od tej spalenizny, jakby ktoś mięsa nie zdjął z rusztu. Może to wasz Bóg walczył z ludzką głupotą?
Po długim marszu docieramy na Wołowiec – najdalej wysunięty na zachód punkt po polskiej stronie parku. W nim mają początek trzy wielkie rzeki: dwie słowackie i nasz Czarny Dunajec. Tu łączy się zlewisko Morza Czarnego z Bałtykiem. Chciałbym się rozkoszować widokiem Rohaczy, Banówki, Spalonej Kopy czy Stawów Rohackich. Czarna chmura nad Krywaniem jest jednak jak rozkaz – trzeba szybko schodzić. Przy opuszczaniu grani słyszę początek burzy… Naprzeciwko nas turyści. Lekko ubrani, zadowoleni. Ojciec z brzuszkiem, z żoną i dziećmi. Macho pokazujący rodzinie góry.
– Proszę zawrócić – staram się przemówić sugestywnie. – Idzie burza, na górze nie
będzie bezpieczenie.
Pan patrzy na mnie jak na idiotę. Po sekundzie stwierdza, że już się rozjaśnia. On nie dostrzega żadnego zagrożenia. Wiedziałem, że dyskusja nie ma sensu (pomogą tylko modlitwy do Peruna).
– Pamiętam, jak się wybrałem na Ciemniak. Przy Piecu popsuła się pogoda. Mgła zgęstniała, do tego silny deszcz i przeszywający ciało wiatr. Pokornie zawróciłem. Zejście szybko zmieniło się w potok. Buty mi przemokły. Tego dnia cały szlak w Kościeliskiej wyglądał jak rzeka. Przy zejściu kolejna rodzina. Obcojęzyczna. Wchodzę zatem na wyżyny retoryki i tłumaczę, że na górze wiatr, deszcz, apokalipsa oraz armagedon w jednym. Niech idą na Krupówki jeść schabowe. – Pan nie rozumie. Był z Anglii. Spacer w deszcz? U nich to przecież normalne.
Rysy
Jest taki moment przed samym szczytem, że wystarczy puścić łańcuchy i lecisz w przepaść. Przyznaję, jest to bardzo kuszące. Podoba mi się określenie „korona Polski”. O insygnia należy dbać. Nie są też dla każdego. Potwierdzają to nieodpowiedzialni turyści. Nie podoba mi się natomiast fraza „dach
Polski”. Ani on nie łączy przy wspólnym stole, ani nie jest pod nim zbyt bezpiecznie. To dość
mieszczańska kategoria – można wówczas z niechęcią zerkać na dachy sąsiadów. Wyższe, ładniejsze, bardziej groźne. Korona przypomina również, że do pełni majestatu potrzebny jest król – widoczny ze szczytu Gerlach. I że w kwestii Tatr polityka parków, rządów i samorządów powinna być bardziej jednomyślna.
Nie ekscytuje mnie specjalnie ta góra. Rozumiem jej fenomen florystyczny, krajoznawczy (pozdrawiamy Kraków) czy zwierzęco-bakteryjny (zdjęcia lisów, rzadkie roztocze). Bardziej podoba mi się na Buli pod Rysami – słynnym lotnisku toprowców. Dobre miejsce na grilla, ale nie rozwijam tej myśli, bo jeszcze faktycznie postawią tam jakieś budy z goframi (a jak twierdzi mistrz Cywiński – głazy tu będą spadać).
Imponuje mi, że góra wciąż rośnie (wiem, to naturalne). Niektóre podręczniki jednak nie nadążają i wciąż nie widzą w Rysach jedynego polskiego 2500 (słowackie wierzchołki są trochę wyższe).
Jest wcześnie rano. Przed nami ostatnie minuty macania skał. Z góry zbiega (!) dziadek. Pytam o warunki na szczycie, a on wesoło rzecze: „Jak zawsze na Rysach, nic nie widać” i biegnie dalej. Potwierdzam: mgła potrafi być bardzo romantyczna.
Polana Rusinowa
Nigdy nie spotkałem tatrzańskich wilków. Widziałem je na fotopułapkach i filmach. Znam opowieści leśników i diabła. Wiem, gdzie śpią i polują. Widziałem zakrwawione owieczki.
Żaden pies pasterski nie wygra ze sforą. To najlepsza partyzantka w parku. Pies może je odstraszyć, nigdy pokonać. Może zmniejszyć liczbę ofiar, ale nie powstrzyma wilków przed atakiem. Ten zawsze będzie nagły i skuteczny.
– Gdy rodzic chce nakarmić dziecko, zjada padlinę, a później wymiotuje, by z tych
rzygowin najadły się młode – opowiada rozkosznie rogacz.
Na Rusince można oglądać piękną panoramę, wypas kulturowy czy granice geografów. Czasami pojawi się lis, sarna, jeleń. Można też zobaczyć wilcze spojrzenia juhasów. Młodzi nie pogodzili się z wywłaszczeniem, które w PRL park zafundował ich rodzicom. Patrzą zatem wilkiem na pracowników, którzy też mają po trzydzieści lat i nie są niczemu winni. Jakby chcieli dokonać zemsty.
Obserwować można również przewodników tatrzańskich. Miałem zaszczyt poznać wyjątkowych, ale spotkałem także gnidy. Zawistnych wobec kolegów, chciwych i nijakich w prezentowanych usługach. Przed nami cała seria wspaniałych szczytów. O każdym można opowiadać długimi godzinami albo przynajmniej spróbować. Przychodzi starszy pan z blaszką i od niechcenia wskazuje na Rysy czy Gerlach, by szybko grupę zostawić i pić kawę na ławce.
Moje wilki robią: auuuuuuuuuuu!
Łukasz Kamiński (ur. 1991) – mieszka(ł) w Zakopanem. Autor czterech książek poetyckich: 1 (2019), 2 (2021), 3 (2022), 4 (2024). W tym roku ukaże się tomik tatrzański o tytule 5. fot. Karolina Kukowska