Nie pamiętam dokładnie tego dnia, kiedy doktor Kawka zamieszkał z nami. Dziadek siedział w salonie, otoczony wielkimi atlasami świata, starszymi i nowymi wydaniami, niektóre ząb czasu nadgryzł tak, że rozpadały się w jego niedźwiedzich dłoniach. Palcem poszukiwał usilnie francuskich wybrzeży, tylko po to, by snuć opowieści o swoich zagranicznych wyjazdach. Zapadałem się wtedy w jasnobrązowym, skórzanym fotelu w oczekiwaniu na opisy lazurowego morza, ławic rybnych oraz szerokich, równych dróg, po których można rozpędzić dwutonowe auto, w przeciwieństwie do szos Miasteczka. Miasteczka przezroczystego, niczym kropla letniego deszczu. Zapadając się coraz bardziej w głąb fotela, wbijając się w szarą ścianę, przekraczając tym samym umowne granice pokoju, usłyszałem krzątanie w długim, aczkolwiek wąskim korytarzu. Dochodził do mnie dźwięk kartkowania książek, czułem resztki kurzu ulatniającego się z pożółkłych stronic. Ktoś nerwowo wyciągał kolejne pozycje, szukając zagubionego zdania bądź słowa klucza. Ten ktoś przypominał filmowego wampira: ubranego w czarny płaszcz, przestarzały i znoszony, fikuśny kapelusz poprawiał co rusz lewą dłonią, ponieważ rondel spadał mu na spiczasty nos.
„Co Pan tu do cholery robisz?”, wykrzyknął dziadek, szybko zbliżając się do przybysza. „Szukam książki, gdzieś tu powinna stać, ta o historii Miasteczka…”, usłyszał w odpowiedzi.
Dziadek stał jak zamurowany, nie wiedział, co odpowiedzieć, w nerwach zacisnął niedźwiedzie pięści.
„Jak Pan się tu dostał, przecież drzwi były zamknięte?”, dopytywał czerwony ze złości. „Miałem klucz, dziwne, żebym go nie posiadał, w końcu wynajmuję tu pokój”, odpowiedział nieznajomy.
„Nic mi o tym nie wiadomo”, rzekł oschle dziadek.
„Mieszkanie posiada aż cztery osobne pokoje, a ja zajmuje tylko jeden”, ripostował przychodzień.
Nie pamiętam dokładnie tego dnia, kiedy doktor Kawka zamieszkał z nami. Nie mogę sobie przypomnieć nawet ówczesnej pory roku, ponieważ w Miasteczku bywa tak, że nie wiadomo, czy niebo wiosną jaśnieje, czy też ciemnieje, wydaje się, jak gdyby mrok opanował to miejsce, a Miasteczko pogrążone jest w wiecznej melancholijnej żałobie. Nasze ścieżki prowadzące przez kręte korytarze mieszkania rzadko się krzyżowały. Doktor Kawka zajmował najmniejszy z czterech pokoi. Pomieszczenie znajdowało się naprzeciwko kuchni, jego jedyne, niewielkie okno wychodziło prosto na szeroki balkon. Pokój wyglądał eklektycznie: poza miniaturową wersalka, starą meblościanką ze sklejki i ogromnej, drewnianej szafy nie posiadał niczego. Wydawało się, że gdyby zaprosić golema, tego z chełmskich legend, mógłby przenieść ową szafę gdzie indziej, nikt inny nie był w stanie tego dokonać. W pomieszczeniu doktora Kawki panował wieczny mrok i zaduch. Lokator rzadko włączał światło, zdecydowanie wolał pozostawać pod wpływem blasku jednej, woskowej świecy. Zaczytywał się wtedy w zgromadzonych książkach, które skrupulatnie znosił do pokoju Bóg wie skąd, niektóre zapewne znajdując na osiedlowym śmietniku. Przynajmniej tak wyglądały.
Staram się przypomnieć sobie ten dzień, kiedy doktor Kawka z nami zamieszkał. Lokatorem pozostawał wręcz niezauważalnym. Nigdy nie słyszałem, żeby hałasował krzątając się po pokoju, kuchni czy łazience. Jego kroki, jak gdyby niesłyszalne, nie wybudzały mnie ze świata zabaw. Dzieciństwa odmierzanego każdym kolejnym centymetrem dodawanym do mojego wzrostu, kreślonym niezgrabnie ołówkiem na białej witrynie drzwi, wzbudzało to we mnie pewien rodzaj niepokoju. Niepokoju wynikającego z przeświadczenia, że kiedyś nadejdzie ten dzień, gdy wszystkie zabawki wylądują w kilku wielkich, papierowych pudłach, upchane zostaną niedbale w piwnicy, gdzie dosięgnie je mrok przeznaczenia.
Próbuję sobie przypomnieć dzień, w którym doktor Kawka zamieszkał z nami. W myślach zakradam się teraz do wynajmowanego przez niego pokoju. Delikatnie chwytam za metalową, zimną klamkę, pociągam ją w dół, a drzwi powoli uchylają przede mną ciemne wnętrze. Nie panuje tutaj istny mrok, wchodząc ostrożnie zauważam słaby płomień woskowej, cienkiej świecy, palącej się na środku meblościanki. Z jego pomocą na ścianie tworzą się cienie, przypominające dym z kominów ulatniający się wprost do nieba. Zastygam na dłuższą chwilę, wpatrzony w teatr cieni, wybudza mnie dźwięk dochodzący z wnętrza ogromnej szafy. Nie jest domknięta, w jej środku czai się mrok. Powoli sięgam jej drzwi i uchylam coraz bardziej, aż znajduje w jej wnętrzu leżącą postać, podpierającą się o jedną z bocznych ścian. Sylwetka zdaje mi się znajoma, nie mogę zidentyfikować jej twarzy, ponieważ przesłania ją zbyt duży kapelusz, zatrzymujący się na spiczastym nosie. Tymczasem nieznajomy-znajomy gość budzi się, spogląda na mnie jeszcze zaspanym, a już przerażonym wzrokiem. Teraz poznaję go, to doktor Kawka.
„Co tu robisz chłopcze?”, pyta dociekliwie.
„Ja, szukam, szukam, słoik…, słoiki…, słoików… na przetwory”, wolno i nieskładnie odpowiadam.
„W szafie?”, dopytuje.
„W szafie, w szafie, kiedyś, dawno temu, były tutaj”, żałośnie przekonuję.
Nastaje cisza, długa i przeszywająca. Decyduje się ją przerwać, zadać pytanie, które mnie nurtuje:
„Dlaczego pan śpi w szafie doktorze?”, przełykam ślinę nerwowo, zbyt głośno.
„Widzisz, niektórzy ludzie boją się ciemności, a ja czuje strach przed światłem i tymi ludźmi. Ci sami, którzy odczuwają strach przed ciemnością i innymi, przyszli pewnego dnia do nas, nie w odwiedziny, nie byli zapowiadanymi gośćmi. Przyszli wraz z blaskiem lipcowego słońca, niosąc ze sobą krzyk, agresję, bestialstwo. Kierowani uprzedzeniami i plotkami na nasz temat, zamieniali się w ten wakacyjny dzień w pomioty o diabelskich oczach. Strzelali, kłuli, rąbali. Pamiętam ten szum w głowie, odgłosy niesione przez wiatr, świst kul mieszał się ze spokojem płynącej nieopodal rzeczki. Trwało to cały dzień, ten dzień spędziłem właśnie we wnętrzu szafy, próbowałem po prostu zasnąć, by obudzić się potem z tego koszmaru, uznać go za zły sen. Ale to nie był sen. Zakurzony, głodny, z drzazgami w ciele wymknąłem się następnego dnia, szum w głowie towarzyszył mi wtedy niczym cień. Zresztą tak jest do dziś.
„Co było potem?", zapytałem.
„Ukrywałem się u przypadkowej rodziny na obrzeżach Miasteczka, mieli trójkę dzieci, więc powiedzieli, że czwarte znaleźli po wojnie w lesie. Opiekowali się mną, a potem postanowiłem studiować historię, żeby kiedyś móc opisać te wydarzenia zgodnie z prawdą. Chciałbym, żeby o tym pamiętano, aby nigdy więcej się nie powtórzyło”, urwał.
Staram się przypomnieć sobie dzień, kiedy doktor Kawka zamieszkał z nami. Pamiętam tylko, że pewnego dnia znikł i nikt w Miasteczku nie wiedział, co się z nim stało. Zapadł się w melancholię, zasypała go ciężka, czarna ziemia, którą z czasem pokryła nierównomierna trawa. Odcięty od źródła światła, ulokowany we wnętrzu ogromnej szafy, pogrążał się w snach o szczęśliwym dzieciństwie, wypierając z pamięci traumatyczne reminiscencje. Oby już nikt mu nigdy w tym nie przeszkadzał.
Przemysław Znojek
– literaturoznawca, bohemista, historyk kultury. Interesuje się problematyką mniejszości narodowo-etnicznych w obrębie literatury. Zarówno w działalności badawczej, jak i próbach prozatorskich, poszukuje odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek-inny, wyobcowany, żyjący na peryferiach społeczeństwa. Publikował w „Akancie”, „Projektorze”, „Składce” oraz w „Gazecie, która musi się ukazać”.