Świat rozpada się w potężnym grzmocie i oślepiającym błysku sekundę po tym, jak dostrzegam swojego syna w wylocie korytarza.
***
Gdy odzyskuję przytomność, otacza mnie cichy szum – farelka?, wiatrak w komputerze? – przerywany regularnie krótkimi piknięciami. Mam zamknięte oczy i dogłębne wrażenie bezcielesności. Dopiero po dłuższej chwili umysł powoli odbiera i przetwarza coraz więcej informacji: najpierw zaczynam czuć materac, na którym leżę, potem coś twardego tkwiącego w gardle. I wreszcie pojawia się ból. Jest wszędzie. Jestem nim, jestem bólem. Szum jakby cichnie, a może pikanie staje się coraz głośniejsze. I przyśpiesza. Nie mogę się poruszyć ani otworzyć oczu, ból się wzmaga. Pikanie przechodzi w przeciągły pisk. W ciemności pojawiają się obrazy, z początku niewyraźne, jakbym oglądał coś przez grubą folię, by po chwili zalać mnie krwawo-stroboskopowym chaosem. Charczę. Z bólu i przerażenia. Szum zmienia się w ryk, pikanie w zawodzącą syrenę.
***
Opaska na nadgarstku wibruje krótko. Sięgam po smartfona, wiadomość na mesendżerze. Od Marcela.
Obejrz
I link do filmiku na YouTubie. Kolejny, trzeci, może czwarty dzisiaj. Oglądam bez dźwięku, z napisami. Młody mężczyzna opowiada o traumie po wypadku, o tym, że chciał się zabić, gdy po raz pierwszy dotarło do niego, że już nigdy…
Wyłączam i wracam do mesendżera.
Dzięki, ale ja to wszystko wiem. Mówiłem Ci już.
Wysyłam. Patrzę w wyświetlacz.
I pisze się „obejrzyj”, nie „obejrz”.
Miniaturowa kropka z jego awatarem niemal od razu przeskakuje w dół. Chwilę później pojawiają się trzy podskakujące kropki. Czekam.
musisz działać
a nie tylko czekać
nie doczekasz się jak
chcesz to ci pomogę, tylko
Odkładam telefon na stolik przy łóżku. Nie mam na to siły, nie dzisiaj. Jest dopiero dziewiąta rano, a ja już czuję się zmęczony. Leżę i patrzę w sufit, nie wiem, co robić z czasem, pielęgniarka przyjdzie dopiero za dwie godziny.
***
Kobieta podchodzi do biurka. Nie widzę, na co patrzy. Przesuwa palcami po blacie, porusza książki. Jestem już umyty i przebrany. I jeszcze bardziej zmęczony – od kilku dni znowu źle sypiam. Przyglądam się kobiecie, zaczynam lubić jej obecność, przyzwyczajam się na nowo do dotyku kobiecych dłoni, zapachu pudru, uśmiechu. Jej bliskość przestała już budzić we klaustrofobiczną niechęć, nie wstrzymuję oddechu, gdy powoli unosi kołdrę, nie zamykam oczu, gdy odpina pieluchę, nie zaciskam pięści, gdy przycina pożółkłe paznokcie, a potem szlifuje je i starannie, jeden po drugim, pokrywa przeciwgrzybicznym lakierem.
– To ten sam obraz, prawda?
Wyrywa mnie z zamyślenia. Patrzę w jej stronę. Trzyma w ręku Golema Macieja Płazy i wskazuje na wiszącą na ścianie reprodukcję Czarnego sztandaru Samuela Hirszenberga.
Przytakuję.
Kobieta długo wpatruje się w obraz.
– Dojmujący – mówi, gdy w końcu się odwraca. Jej duże oczy lśnią, pociąga nosem, mruga rozpaczliwie.
Milczę i odwracam wzrok, mam wrażenie, że przeżywa właśnie coś, czego nie powinienem być świadkiem.
– Chyba pójdę już. Chce pan, żebym jeszcze coś zrobiła? – Nasilony wschodni akcent w jej głosie wskazuje, że miałem rację. Czuję ukłucie ciekawości.
– Nie, dziękuję, Yulio – mówię jednak, zdjęty nagłym strachem i wstydem.
– Nie ma za co. Do zobaczenia jutro.
Odprowadzam ją wzrokiem. Przechodząc obok reprodukcji, kobieta spogląda na nią pośpiesznie. Z każdym szczękiem zamykanego zamka zapadam się coraz bardziej w materac.
***
Wśród gęstego dymu dostrzegam wyciągniętą ku mnie dłoń syna. Jest cała we krwi. Próbuję się ruszyć, nie mogę jednak podnieść nóg. Macham tylko bezradnie rękoma, ale robię to powoli, jakby otaczała mnie zewsząd przezroczysta, ale gęsta maź. Krzyczę bezgłośnie. Dłoń znika w tłumie biegających we wszystkich kierunkach ludzi. Serce wali mi szaleńczo w piersi, duszę się, ściśnięte panicznym strachem gardło nie przepuszcza powietrza. Wytężam wszystkie siły, próbuję napiąć mięśnie, lecz są sztywne niczym wysuszona sierpniowym słońcem glina. Nagle dym rozwiewa się i widzę go, leży pod osmaloną ścianą. Dolna część jego ciała zniknęła, głowę ma nienaturalnie skręconą, ale patrzy prosto na mnie z błaganiem w nieruchomych oczach. Zbieram wszystkie siły, coś pode mną pęka, uwalnia z uwięzienia. Spoglądam w dół: nie mam stóp, a nogi przypominają dwie, niezbyt foremne kolumny, jakby ktoś oblepił mnie gliną, piaskiem, ziemią, zgarniając z tym zeschłe liście, gałązki, śmieci. Znowu krzyczę, to znaczy: czuję, że otwieram szeroko usta, czuję ból przeciążonych strun głosowych i napinającą się przeponę, ale jednocześnie wokół mnie panuje martwa cisza. Kołyszę się niezgrabnie na boki, jeden krok, po nim drugi. I wtedy widzę znowu tego mężczyznę. Mija mnie w pośpiechu z małą walizką, rozgląda się, po czym stawia ją przy wylocie korytarza, tuż przy głowie mojego syna, po czym pochyla się i coś wciska.
Głowa mojego syna rozpada się w potężnym grzmocie i oślepiającym błysku.
Otwieram oczy. Wciąż słyszę swój jęk. Poduszka jest mokra od potu. Prześcieradło też. Oddycham ciężko, próbuję uspokoić szum w skroniach, rozluźnić zaciśnięte kurczowo palce. Nie mogę wyprostować kciuka lewej dłoni. Ciągnę za niego prawą, ale jestem zbyt słaby. Skurcz narasta, zginają się kolejne palce, potem cała dłoń, ból staje się nie do wytrzymania. Przygryzam wargi do krwi, żeby mój krzyk nie obudził sąsiadów…
***
– Jak się pan czuje? – W głosie lekarza słyszę szczerą troskę. Pochyla się nade mną, lekko, tylko na tyle, bym nie miał wątpliwości, że naprawdę interesuje się moim losem.
– Do… – Muszę odchrząknąć, przełknąć gęstą ślinę i rozkleić zaschnięte wargi. Za mało piję. I nie odzywałem się do nikogo od wczoraj. – Dobrze.
– Cieszę się. Obustronne zapalenie płuc w pana wieku jest niebezpieczne. Pan Wolnarowitz trafił do nas dosłownie w ostatniej chwili.
Ostatnie zdanie wypowiada już do stojących wokół mojego łóżka młodych ludzi. Wszyscy mają na sobie nieskazitelnie białe kitle. Studenci i studentki. Przyglądają mi się z poważnymi minami – mojej twarzy, ramionom i splecionym na brzuchu dłoniom. Jak rzadkiemu okazowi skorupiaka wyrzuconemu przez sztorm na plażę. Albo nieforemnemu dziwadłu, leżącemu bezradnie na środku wybrukowanego rynku, które dopiero co powalili kamieniami, rzucanymi naprędce zza drewnianych ścian koślawych domów.
Mam ochotę krzyknąć, żeby sobie już poszli, i nawet zbieram się w sobie, ale wtedy lekarz ponownie zwraca ku mnie swoją zadbaną twarz i mówi:
– Pana syn dzwonił dziś rano. Bardzo się o pana martwi, prosił, żeby powiedzieć, że przylatuje pojutrze.
***
Drzwi otwiera mu Yulia. Słyszę jego głos, cichy, grzeczny. Przedstawia się, potem rozmawiają przez chwilę, ale półszeptem, nic nie rozumiem.
Leżę wystrojony w koszulę i spodnie. Yulia zignorowała moje protesty – przecież dzisiaj jest wtorek! – i umyła mi włosy, a potem je uczesała. Nie chciałem się zobaczyć w lusterku.
Patrzę w okno. Deszcz wciąż pada, już kilka godzin. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz padało tak długo, może w grudniu? Nie pamiętam też, kiedy ostatni raz czułem krople deszczu uderzające o moją skórę. Nagle bardzo chciałbym znaleźć się gdzieś tam, za oknem, z dala od tego pokoju, tego łóżka. Wypełnia mnie ni to smutek, ni to złość, dziwne to takie, nie wiadomo, czy się człowiekowi chce śmiać, czy płakać.
Mój syn zmężniał, może nawet nie poznałbym go w większej grupie ludzi. Włosy ma rzadsze, ale je zapuścił – gdy spogląda w tył, pewnie na Yulię, dostrzegam cienki kucyk, zwisający smętnie z za dużej jak dla niego głowy. Źle to wygląda, nie podoba mi się, czy ta jego żona nie może jakoś mu tego wytłumaczyć? Na szczęście zgolił w końcu tę okropną brodę. Chyba trochę przytył, ale luźna koszula utrudnia dokładną ocenę. Największe zmiany dostrzegam jednak w oczach: nie ma w nich już tej młodzieńczej energii, którą tak zachwycała się jego matka. Mam wrażenie, że patrzy na mnie dojrzały, niemal obcy mężczyzna.
– Nie masz parasola?
Spogląda w dół, na kilka mokrych kropek przy swoich stopach.
– Tam, gdzie teraz mieszkam, nie padało od pięciu lat. – Uśmiecha się lekko, w kącikach jego oczu pojawiają się zmarszczki. To też nowość.
Przyglądam mu się w milczeniu.
– Cześć, tato.
– Cześć, Marcel.
I znowu milczymy. Ciszę przerywa Yulia, która staje w drzwiach do pokoju.
– Zrobię herbaty.
– Nie trzeba…
– Dobrze.
Odzywamy się jednocześnie. Znowu cisza. Dlaczego tak stoi? Dlaczego nie podejdzie do mnie, nie uściska? Nie wiem, czy tego właśnie chcę, ale na pewno byłoby to lepsze niż to jego stanie i patrzenie na mnie, jakbym to ja zrobił coś złego.
Yulia uśmiecha się samymi ustami i wychodzi do kuchni. Marcel odprowadza ją wzrokiem, potem znowu spogląda na mnie.
– Byłem w szpitalu.
– Wiem.
– Codziennie.
Odwracam wzrok. Milczę. Chcę mu tyle powiedzieć, a nie mogę otworzyć ust. Zaciskam pięści, na pewno to widzi.
Gdy kilka minut później Yulia wchodzi z dwoma kubkami w rękach, Marcela już nie ma.
***
– Źle zrobiłam, że to okno zostawiłam uchylone. Bardzo pana przepraszam.
Yulia kończy mnie wycierać. Jest południe, pierwszy grudnia, czwartek. Przychodzi od ośmiu miesięcy i czterech dni. Przed nią były trzy inne pielęgniarki: dwie Polki, jedna Ukrainka – jak Yulia. Ma na sobie koszulkę na ramiączkach. Przyglądam się jej rękom. Są szczupłe, ale pod bladą skórą przy każdym ruchu poruszają się silne mięśnie. Yulia sięga po stojące na taborecie opakowanie z pudrem. Wytrząsa trochę na dłoń, która zaraz znika mi z oczu. Wiem, że wciera puder w moje krocze, ale tego nie czuję. Nie czuję też wstydu, już od dawna.
Jest mi tylko tak bardzo smutno.
– Zupełnie niepotrzebnie, to na pewno nie przez to. Nie pamiętam, żeby było mi wtedy zimno. – To kłamstwo. Kiedy spadłem z łóżka, gdy w końcu skurcze ustały, leżałem na podłodze przez kilka godzin i trząsłem się z zimna.
Yulia patrzy mi głęboko w oczy. Długo.
Podnosi się. Sprząta wszystko, wynosi ręczniki, miskę z wodą, puder, grzebień, zużytą pieluchę, brudną poszwę. Jak każdego dnia nie mogę się już doczekać, żeby wyszła i zostawiła mnie samego, a jednocześnie panicznie się tego boję.
– Yulio…
Zatrzymuje się i odwraca. Jej oczy lśnią, ale nie wiem czym, nigdy nie opanowałem sztuki odczytywania kobiecych spojrzeń.
– Nic… nic, przepraszam.
Ona ani drgnie.
Odwracam głowę w stronę ściany i czekam, aż sobie pójdzie.
***
Od przyjazdu Marcela, od dnia, w którym wszedł do mojego mieszkania z dwoma dużymi walizkami i mężczyzną z opieki społecznej, nie mogę się pozbyć dojmującego uczucia smutku. Syn krząta się po mieszkaniu, uczy wszystkiego, co gdzie stoi, gdzie ma odkładać moje książki, skąd brać kremy, pudry i pieluchy. W pierwszych dniach starałem się cierpliwie odpowiadać, nie zważać na potknięcia, zaciskałem tylko zęby, gdy zbyt mocno mnie obejmował albo gdy woda w wannie, do której mnie wkładał, była za zimna lub za gorąca. Uczucie klaustrofobii pojawiło się jednak ze zdwojoną siłą. Ani chwili spokoju, ciągły stres, napięcie, nawet gdy wychodził coś załatwić czy po prostu „przewietrzyć głowę”. Marcel wszystko to widział, tę moją niechęć, pustkę w oczach, gdy siadał wieczorami przy łóżku, żeby poczytać na głos jedną z moich lub przyniesionych z biblioteki książek. Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej zniechęcony, coraz bardziej wściekły.
Mam wrażenie, że teraz obaj czekamy już tylko na kolejny wybuch.
***
– Spotkałem właśnie Kamionkowską – oznajmia wieczorem, siadając przy moim łóżku. Już jego głos zwraca moją uwagę, a gdy tylko spoglądam mu w oczy, wiem, że stało się coś poważnego.
– Poznała cię chociaż? – próbuję jeszcze zażartować, myśląc, że to tylko moje starcze wyobrażenie.
– Wciąż pamięta, że nasikałem jej na wycieraczkę.
Uśmiecham się, ale natychmiast poważnieję.
– Wiesz, co mi powiedziała?
Milczę. Boję się spytać, poza tym wiem. Wiem, że mi powie. I wiem, co zaraz usłyszę. Marcel patrzy przez chwilę w okno.
– Że to dobrze, że ta banderowska dziwka już się tu nie szwenda. I że już dawno powinni z Polski ją wygnać, jak innych, tylko u ciebie tak długo ukry chować się mogły, bo żydy z ukrami zawsze razem, byle Polskę zniszczyć.
Milczę.
– Wiesz, wciąż pamiętam, jak nam powtarzałeś, że kiedyś wszystko się tu zmieni. Obiecywałeś, zapewniałeś, prosiłeś, żebyśmy wrócili do kraju. Tomek ci uwierzył i…
– Wystarczy!
Patrzy na mnie spokojnie.
– Wiem, że kochałeś go bardziej, że był…
– Nic nie wiesz! Nigdy nic nie wiedziałeś. Zawsze widziałeś tylko czubek swojego nosa! Ja, ja, ja! Tylko pod siebie, ale od siebie to już wielka obraza. Nigdy mu nie chciałeś pomagać, odtrącałeś go, starszy brat, a… – Głos mi się łamie, urywam, dyszę ciężko, chrapliwie. Opadam na poduszkę, czując, jak żal unosi swój ohydny łeb, szczerzy się, oblizuje i zaczyna oplatać mnie od wewnątrz, ściskając coraz mocniej płuca, serce, bezlitośnie.
Marcel siedzi nieruchomo, patrzy na mnie w milczeniu. To gorsze niż pogarda, gniew czy pretensje.
– Zostaw mnie samego.
***
Skręcił za róg i już był w miasteczku, szurał koślawo po zabłoconym bruku.
Marcela nie ma już drugi dzień. Wyszedł w dniu kolejnego zamachu, to już trzeci w tym roku, a przecież wciąż trwa zima, choć do wiosny zostały niecałe dwa tygodnie. I znowu nie wiadomo dokładnie kto, przyznają się wszyscy i wszyscy zaprzeczają, jedni oskarżają drugich, Rosja Niemcy, Niemcy Rosję, nasi, kolejna prowokacja ukraińskiej partyzantki. Mam wrażenie, że tylko ja rozumiem, że nikt i nigdy nie pozna całej prawdy. Może wcale nie było żadnej bomby w samochodzie zaparkowanym tuż przy wejściu do największego centrum handlowego w Warszawie? Przecież są nagrania z monitoringu! Jakie nagrania… Takie rzeczy może nagrać byle gówniarz z dobrym komputerem! Znowu dajemy się podpuścić, znowu nami manipulują, ogłupiają nas, okłamują.
Nie myliło się życie, nie myliła się śmierć, szamoczące się we wzajemnej nienawiści, nie myliły się razem i nie myliły się z osobna, lecz mówiły językiem, którego nikomu z żywych nie dane było pojąć, a kto sądził, że pojmuje, ten ponosił karę, co prawda nie zawsze, bo słowo „zawsze” też jest mylne, ale niekiedy, podług niepojętych wyroków.
Nie mogę się dodzwonić do Marcela, kończy mi się jedzenie i woda. Boję się. Boję się, że już nie wróci. Boję się kolejnej wojny, samotności, sąsiadów, śmierci z pragnienia.
Do Yulii też nie mogłem się dodzwonić…
Żydzi z obrazu Hirszenberga obracają głowy i wpatrują się we mnie z politowaniem.
I jeszcze te wszystkie korowody dziwadeł, rzekomych wróżb, fałszywych przyrzeczeń. Zbywała je obojętnie. Ledwie zauważyła, że w mieście zjawił się kulawy drągal, widziadło ulepione z przaśnych strachów, karłowatych nadziei, ulęgnięte z zabobonnych bajań babek przy piecu. Jeśli tak wyglądają teraz prorocy…
Zamykam gwałtownie książkę i rzucam ją na podłogę. Nie mogę, nie dam rady. Oczy zaczynają mnie piec, podchodzą wilgocią. Łkam rozpaczliwie, długo, zawodząc przeciągle, aż w końcu ktoś zaczyna walić czymś w rury od centralnego ogrzewania.
***
Nad nieruchomą taflą wody unoszą się poszarpane pasma mgły. Blask latarni przenika je, nadając zbiornikowi bajeczny klimat. Nie byłem tu od lat, niewiele się zmieniło, może tylko asfalt alejki trochę bardziej popękał. Jest chłodno, słońce dopiero zbliża się od dołu do horyzontu. Wyobrażam sobie Ziemię, przesuwającą się po jej kulistym cielsku rozmazaną granicę pomiędzy goniącym światłem a uciekającym mrokiem. Jak długo jeszcze będzie trwał ten taniec życia i śmierci?
– Chodźmy na mostek – mówię, poprawiając koc, którymi syn przykrył mi kolana.
Bez słowa łapie za rączki wózka i pcha mnie po drewnianym pomoście. Kilka minut później wznoszę się po łagodnym betonowym łuku, stajemy na szczycie, widok stąd jeszcze bardziej zachwyca.
Ciszę przerywa głośny plusk.
– Są tu ryby? – Marcel przechyla się przez barierkę.
– Nie wiem, może wpuścili trochę.
Odwraca się. Nie patrzę na niego, ale wiem, że on patrzy na mnie.
– Cieszę się, wiesz, tato?
Nie odrywam wzroku od jednej z latarń.
– Wszystko będzie dobrze, masz jeszcze tyle życia przed sobą. Przyzwyczaisz się, zobaczysz.
Muszę zamrugać. Odchrząkuję, spoglądam na niego i przytakuję. Uśmiecha się, dawno nie widziałem go tak radosnego. Odwraca się i przygląda nadchodzącemu wschodowi słońca.
Przepraszam, Marcel…
Łapię za koła wózka i pcham z całej siły. Raz, drugi, wózek nabiera pędu, słyszę krzyk syna, robię głęboki wdech, mostek się kończy, z tej strony alejka skręca gwałtownie, przejeżdżam przez nią, mgła wyciąga się ku mnie, rozchodzi, odsłaniając ciemną wodę.
***
Strach ustępuje miejsca spokojowi. Opadam powoli, otacza mnie coraz większa ciemność, aż w końcu czuję pod plecami dno. Oczy zaczynają mnie piec, zamykam je, ulga jest natychmiastowa. Ból mija, ucisk w klatce piersiowej maleje, żal wydaje się nagle czymś niewyobrażalnie odległym. To moje miejsce, odnalazłem je, w końcu, po tylu latach. Czuję, jak moje ciało zamienia się w glinę. Chcę tu zostać, chcę, żeby przykrył mnie muł, żeby czas w końcu mnie unicestwił. Otwieram usta i pozwalam zimnej wodzie wypchnąć z siebie resztki powietrza…
Powrót
Mama chwieje się lekko i opiera na mojej ręce. Podtrzymuję ją, jest taka lekka, krucha, boję się, że jeśli zbyt mocno zacisnę palce na ukrytym pod czarnym rękawem bluzki chudym przedramieniu, mogę je złamać. Patrzę na mamę z góry, w jej zapadniętych w głąb twarzy oczach widzę lśniący smutek. Wolną ręką obejmuję ją w talii.
– Nie dam rady, synuś – mówi prawie niedosłyszalnie. – Nie dam rady…
Spoglądam na świeżo wykopany, mieniący się jeszcze tłuszczem czarnoziemu grób, ciemnobrązową, trochę tylko przysypaną, trumnę wzór papieski, „tylko nie niemiecki czy amerykański, synkowie, ojciec będzie się w niej ciągle przewracał”, potem unoszę wzrok na poważne twarze braci, ich żon, dzieciaków starszych i młodszych, kilku sąsiadów i sąsiadek, księdza, czterech grabarzy w znoszonych garniturach i z powrotem patrzę na mamę, na jej twarz obleczoną bladą, pomarszczoną, niemal prześwitującą skórą, wystające kości policzkowe i ciemną kreskę ust.
– Chodźmy stąd – wyszeptuję i prowadzę ją przez rozedrgane sierpniowym upałem powietrze ku oddalonej o kilkaset metrów bramie cmentarza. Idziemy powoli, jeden krótki krok za drugim, wzdłuż rzędu w większości zapomnianych, zaniedbanych grobów, ostrożnie, trzymam ją i uważam, żeby żadne z nas nie straciło równowagi na wyłożonej popękanymi od wszędobylskich korzeni płytami alejce. Z każdym krokiem czuję na sobie coraz cięższe spojrzenia. Moich braci, ich żon, ich dzieciaków starszych i młodszych, kilku sąsiadów i sąsiadek mamy, i księdza wraz z grabarzami.
Niecałe trzy godziny później siedzę na trzeszczącej ze starości ławce, wciśniętej w kąt maleńkiego ganku, który tata sam dobudował wiele lat temu, żeby mama przestała w końcu narzekać na błoto w sieni. Na podwórko wjeżdżają niemal bezgłośnie dwa duże, lśniące salonową nowością samochody.
– Gdzie mama? – pyta wyraźnie wzburzony Zbyszek, najmłodszy brat. W tle jego żona i dzieci rozglądają się z wyraźną niechęcią po podwórku.
– Odpoczywa.
– Sama nie chciała być na stypie czy to twój pomysł?
Patrzę na niego, trochę za długo, wiem, ale nie mogę się powstrzymać. Poza tym potrzebuję chwili, żeby uspokoić wezbraną gwałtownie niechęć, nie chcę kolejnej kłótni, a przynajmniej nie dzisiaj. Gdzieś za nim rozlega się pisk, odwraca głowę, a ja wykorzystuję okazję – wypuszczam głośno powietrze i rozluźniam zaciśnięte pięści. Obaj przyglądamy się rodzinie drugiego brata, średniego, która również zdążyła już wyjść ze swojego samochodu. I oni, i te ich samochody, i ta roztaczana przez nich aura kojarzą mi się z niepasującym puzzlem, który ktoś usiłuje wcisnąć do złej układanki.
– Może dajcie jej trochę odpocząć, co? – mówię do brata, gdy odwraca głowę w moją stronę.
Teraz to on patrzy na mnie tak, jak niekiedy patrzy się na brudnego bezpańskiego psa, który staje na środki ścieżki. Potem rusza z miejsca bez słowa i wchodzi do domu.
– Buty chociaż byś zdjął – rzucam za nim, ale ignoruje mnie i znika w sieni. Wzdycham i kręcę głową, a gdy widzę, że ta przesiąknięta jeszcze zapachami miasta, jego jazgotem i krzykliwością grupa, która zdążyła się już po kostki zapaść w podwórkową ziemię, zaczyna brnąć w stronę domu, wstaję ciężko, poprawiam koszulę i próbuję się przygotować na najgorsze.
Stoję na skraju gospodarstwa, tuż przy płocie z siatki, pod wierzbą pochyloną lekko w stronę oddalonego o jakieś sto metrów domu, jedyną z tej strony – wierzbą, której tato darował kiedyś życie. Jest wczesny poranek – odkąd tu przyjechałem to moja ulubiona pora dnia; codziennie wstaję skoro świt, wypijam szklankę wody nabranej dzień wcześniej ze studni, zaglądam przez uchylone drzwi do mamy, czasem przykrywam ją odrzuconą kołdrą, a potem chodzę, przyglądając się temu światu, wąchając go i wsłuchując w wydawane przez niego odgłosy. Po dwudziestu latach w wielkim mieście, otoczony wszechobecnym betonem, zgiełkiem i ciężkim od smogu powietrzem, to miejsce jest prawdziwym rajem wypełnionym wspomnieniami z dzieciństwa. Jestem tu już drugi tydzień i wciąż zdumiewa mnie, jak inne, lepsze i piękniejsze, jest to wszystko, i jak bardzo różni się od moich wspomnień.
Kilkaset metrów przede mną wznosi się długa na ponad kilometr, wysoka i zielona ściana blachy.
– Nie da się tu wytrzymać – mówi Henryk, średni brat. Stoi obok, przyszedł tu za mną, w milczeniu ciężkim, jak krople rosy, które strącam palcem z drucianych oczek siatki. – Nic, tylko ten szum, od rana do nocy, od nocy do rana. Czasem myślę, że to właśnie wpędziło ojca do grobu.
Odwracam głowę i patrzę na niego w zamyśleniu. Chyba dostrzegł to w moich oczach, bo tężeje nagle, napina się pod tą swoją twillową koszulą, na jego szyi pojawia się ciemniejsza plama.
– No co? – rzuca ostro, odwracając się do mnie całym ciałem.
Wzruszam ramionami i wracam do przyglądania się łące.
– Nic.
– Przecież widzę!
– Co takiego widzisz?
– Że masz coś do mnie. Od samego początku, od przyjazdu, patrzysz na mnie jakoś tak…
– No jak?
– Co, sam nie wiesz? Tłumaczyć ci muszę?
– Jakbym wiedział, tobym nie pytał.
Widzę kątem oka, że wbija we mnie wzrok, niemal czuję bijącą od niego złość, ale dziś nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Nie jesteśmy już dziećmi, dorosłem, dojrzałem, nie muszę z nim o nic walczyć, ani o ostatniego cukierka, ani o uwagę ojca.
Stoimy tak jakiś czas, po czym coś w nim mięknie, garbi się i odwraca w stronę autostrady. Spomiędzy jego zaciśniętych warg wydobywa się ciche przekleństwo.
– Nigdy nie umiałem z tobą rozmawiać.
– Żaden z nas tego nie umie. – Spogląda na mnie zaskoczony moim łagodnym tonem. – Ale wiesz, co martwi mnie bardziej? Że tyle lat dorośli jesteśmy, a nigdy nie spróbowaliśmy nawet czegoś z tym zrobić.
W jego oczach znowu pojawia się ta jego milcząca zaciętość. Znam ją, wiem, co dzieje się teraz w jego głowie, niemal widzę te kotłujące się emocje, pojawiają się i znikają z jego twarzy. Czekam spokojnie, aż wszystko to samo znajdzie ujście lub rozejdzie się, jeszcze bardziej go zatruwając.
– Maciek… – odzywa się w końcu.
– No?
Wzdycha głęboko, unosi rękę, łapie jedną z brzozowych gałązek i urywa ją szybkim szarpnięciem.
– Co myślisz o… no wiesz, o tym, co powiedział wczoraj Zbyszek?
Robi mi się dziwnie gorąco, wzdrygam się i zaciskam szczękę. Henryk za to jakby się kurczy, jeszcze bardziej garbi. Udaje mi się opanować, oddycham głęboko przez nos, a potem przenoszę wzrok z powrotem na rozciągającą się za siatką zieleń.
– O oddaniu mamy do przytułku i sprzedaży ziemi?
Nie potwierdza, ale wcale nie musi. Zaciskam palce na chłodnym i wilgotnym drucie.
– Nigdy się na to nie zgodzę.
– Możemy porozmawiać?
Odrywam wzrok od książki i patrzę na Zbyszka. Stoi w drzwiach, nadal w garniturze, ale ze zmienionym już wyrazem twarzy. Takim go pamiętam, cały czas jakby zamyślony, nieobecny, ze zmrużonymi lekko oczami. Jakby nieustannie obawiał się, że zostanie zaatakowany.
Kiwam głową.
– Siadaj – odpowiadam, skinieniem głowy wskazując na stojące obok krzesło.
Siada ciężko i zaczyna się przyglądać coraz dłuższym cieniom, pełznącym powoli, niemal niedostrzegalnie, po zapuszczonym podwórku. Nie zamierzam go popędzać, zamykam książkę i odchylam się na oparcie ławki.
– Inaczej to zapamiętałem – mówi w końcu, wciąż na mnie nie patrząc.
– Co?
– To. – Ruchem głowy wskazuje w stronę błota na podwórku, zardzewiałej bramy, szopki, udeptanej trawy, łąki, drogi utwardzonej chyba tylko maminymi stopami i ciemnej już, poszarpanej ściany lasu wtapiającej się powoli w niebo. – Inaczej.
I znowu milczymy, wpatrzeni w ojcowiznę, zasłuchani we własne myśli. Spoglądam na jego profil. Ten sam lekko garbaty nos i wypukłe czoło, ale nie mogę nie dostrzec tego, jak przez te ostatnie lata zmężniał, wydoroślał. Nie był już tym samym Zbysiem, którego tak nienawidziłem, gdy postanawiał się bawić w naszym wspólnym pokoju akurat wtedy, gdy ja potrzebowałem chwili spokoju, żeby odrobić lekcje, posklejać model okrętu czy rozdrapać którąś z ran po żyletce.
– Przecież nie wiesz, co w tej ziemi siedzi – rzuca niespodziewanie w coraz chłodniejsze powietrze. – Nie wiadomo, co rozpylali. Nie pamiętasz, jak się tata skarżył trzy lata temu, w dwudziestym piątym? Wszystko się wtedy zaczęło, do tego czasu zdrowy był przecież, a potem? Wrak człowieka. Po co ci to? Mieszkać tu będziesz? Sam jak… – urywa i dopiero teraz obraca głowę w moją stronę. – Przepraszam, Maciej. Wyrwało mi się, nie…
Macham ręką.
– W porządku, braciszku. Było, minęło, akurat tej rany żadna sól już nie podrażni.
I choć tak właśnie jest – po mojej dawnej wrażliwości nie ma już bowiem śladu – to nagle czuję do niego zadziwiająco silną niechęć. Pomieszaną z żalem, tym samym, który pojawiał się z regularnością faz księżyca i który żywiłem, zdaje się, po równo do obu braci. Patrzę Zbyszkowi prosto w oczy.
– Nie zgodzę się na sprzedaż tej ziemi. Nigdy.
Otwiera usta, ale od razu je zamyka. Nie odwraca wzroku, jednak w jego spojrzeniu nie ma choćby cienia zaciętości czy gniewu. Jeśli już to smutek, który sprawia, że moja niechęć zmienia się w gorzkie przeświadczenie o własnej głupocie i małostkowości.
– Niech cię… – zaczynam, podnosząc się z ławki, ale nie kończę. Zbyszek wyciąga w moją stronę rękę, ale uchylam się i szybkim krokiem idę w stronę bramy, prosto w objęcia zapadającej coraz szybciej nocy.
Chłopak siedzi na pieńku ze wzrokiem utkwionym w trzymanym w dłoni telefonie. Jego pochylona twarz zdaje się promieniować odbitym, zimnoniebieskim blaskiem – nie jest już ciemno, słońce zdążyło się wznieść nad horyzont, ale przy lekko przekrzywionej, porośniętej mchem i pleśnią ścianie szopy wciąż panuje półmrok. Cokolwiek ogląda, jest tym tak pochłonięty, że moją obecność spostrzega dopiero wtedy, gdy zatrzymuję się tuż obok. Aż podskakuje i unosi gwałtownie głowę, odwracając urządzenie ekranem do dołu.
– Wujek… – odzywa się niepewnie, sięgając dłonią do ucha i wyciągając z niego małą słuchawkę. – Coś nie tak?
– A co by miało być nie tak? – Uśmiecham się. – Co cię z domu tak wcześnie wygnało?
Wzrusza ramionami.
– Nie mogę tu spać.
– Za cicho, co? Też tak miałem, nie martw się… – Chcę powiedzieć, że za kilka dni przejdzie, ale przypominam sobie, że będzie już wtedy daleko. Drapię się po głowie i rozglądam. – Idę na krótki spacer, chcesz dołączyć?
Zastanawia się i krzywi.
– Chyba nie, dzięki.
– Jak tam chcesz – mówię i ruszam w stronę starej furtki. Po kilku krokach odwracam się jednak i gestem wskazuję na telefon. – Ale w tym swoim telefonie takich rzeczy, jakie są tu, tam pod lasem, to ty nigdy nie doświadczysz.
– Rzeczy? – Ogląda się i patrzy w stronę niedalekiej ściany drzew, wyraźnie zaciekawiony. – Niby jakich?
– Nie chce mi się tłumaczyć. Zresztą od pieluch miastowy jesteś, nigdy nie zrozumiesz, choćbym ci do nocy nawijał. No, chodź, za godzinę będziemy z powrotem, twoja matka nawet się nie zorientuje.
Trafiam. Spogląda w stronę domu, widać, że myśli intensywnie. W końcu kiwa głową, wstaje i chowa telefon do kieszeni.
– Zamknij oczy – mówię, gdy wchodzimy między pierwsze drzewa. Słońce jest już dość wysoko, za nami, nad łąką unoszą się poszarpane pasma porannej mgły.
– Po co? – Chłopak patrzy na mnie dziwnie, jego twarz poważnieje, obraca się i cofa o pół kroku.
Zamiast tego w jego spojrzeniu pojawia się jeszcze większa nieufność. Wzdycham.
– W porządku, zamknę pierwszy. Możesz dołączyć, kiedy będziesz chciał. Tylko powiedz mi, gdy to zrobisz, dobrze? I możesz się trochę odsunąć, jak się boisz, że coś ci zrobię. To jak, umowa stoi?
Mija chwila, ale kiwa w końcu głową. Zamykam oczy. I świat posłusznie, natychmiast maleje, zapada się w sobie, skupia w otaczającej mnie ciemności. Jak zawsze potrzebuję chwili, by zaczęły docierać do mnie nieobecne jeszcze przed sekundą dźwięki i zapachy. Odgłosy ptaków – których nie umiem, co prawda, nazwać, ale w niczym mi to nie przeszkadza – zaczynają górować nad nieustającym nigdy szumem tirów, przetaczających się jeden za drugim po autostradzie. Robię głęboki wdech przez nos. Zawsze wydawało mi się, że węch mam co najwyżej średni, działający wyłącznie w skrajnych sytuacjach, jak mikroskopijna kuchnia w mojej kawalerce wypełniona dymem z przypalonego naleśnika czy nachylający się nade mną PiEM z halitozą. Tu jednak mam wrażenie, że codziennie odkrywam nowe zapachy. Na łące, w lesie, w domu. Mgła, rosa, trawa, butwiejące deski starej komórki na narzędzia, zachód słońca, gwiazdy w noce, połyskujące światłem sprzed milionów lat, z prehistorii. Nawet mama ma swój zapach, mydlano-starczy, który roztacza co wieczór, gdy odprowadzam ją z łazienki do łóżka, drobną, smutną, drżącą, i kładę do łóżka, wzbierający na intensywności, gdy pochylam się nad nią i całuję w czoło. Wychowywałem się tu, a i tak teraz wszystko jest dla mnie jak nowe, oszałamiające i pobudzające jednocześnie. Na samą myśl o powrocie do miasta odczuwam smutek, który, co stwierdziłem ze zdumieniem wczoraj wieczorem, był silniejszy niż ten, który czułem, gdy dowiedziałem się o ojcu.
Słyszę stłumione sapnięcie i krótki krzyk. Otwieram oczy. W pierwszej chwili myślę, że chłopak odszedł, wrócił do domu albo poszedł głębiej w las, ale gdy rozlega się kolejny, głośniejszy i wyraźnie już przestraszony krzyk, patrzę nieco w bok i widzę jego wierzgające na wszystkie strony stopy. Chłopak leży w gęstej wysokiej trawie, z której wystają strzeliste i grube łodygi o długich, pierzastych liściach i rozłożonych szeroko na boki pędach zakończonych rozłożystymi kwiatostanami.
– Nie ruszaj się, leż spokojnie! – krzyczę i rzucam się w jego stronę, ale on, jakby przeczuwał już, co mu grozi, wpada w coraz większą panikę. Próbuję złapać jego nogę, ale kopie mnie prosto w twarz tak mocno, że upadam na plecy. Jego wrzask przechodzi w piskliwy sopran, czuję krew na ustach, potrząsam głową, zrywam się z trawy i tym razem udaje mi się złapać najpierw jedną łydkę, potem drugą, a sekundę później jednym szarpnięciem wyciągam chłopaka na ścieżkę. – Spokojnie, już, mam cię, spokojnie… – mówię, próbując go przytrzymać, ale on w ogóle mnie nie słucha. Wyrywa mi się, zrywa na równe nogi i rusza w stronę gospodarstwa. Biegnę za nim, jego krzyk cichnie nagle i przez głowę przebiega mi myśl, że może jednak nic mu nie jest, że to wcale nie był…
Wtedy chłopak najpierw chwieje się, zatacza, staje, a potem zgina wpół i wymiotuje. Na jego odsłoniętych nogach, rękach i twarzy pojawiają się czerwone plamy. Znowu krzyczy, nie, wyje raczej pomiędzy kolejnymi wstrząsami wywoływanymi skurczami żołądka, a ja mam wrażenie, że gardło i płuca zacisnęły mi się już na zawsze. Klękam tuż przy nim i patrzę bezradnie, jak skóra chłopaka zaczyna lekko dymić. Czuję pieczenie i zdumiony spoglądam na swoje dłonie: całe ich wnętrze i przedramiona lśnią złowrogą czerwienią.
– Willi! – Słyszę dziwnie stłumiony, kobiecy krzyk. Unoszę głowę, wszystko wokół zaczyna wirować: sylwetki moich braci, ich żon, dzieci, to zbliżają się, to oddalają, i mnie też robi się niedobrze, krzywię się i zamykam oczy, próbuję powstrzymać wymioty, ale nie daję rady, wyrzucam z siebie parzącą maź, która spływa mi po brodzie i kapie na uda. Jakiś cień pojawia się obok mnie, krzyki stają się jakby wyraźniejsze, bełkoczę coś, nie mogę unieść ręki, coś uderza mnie w ramię i przewraca. Trawa i ziemia są cudownie chłodne, wymiotuję jeszcze raz i nagle robi mi się lepiej, chyba nawet udaje mi się uśmiechnąć, ale nie jestem tego pewien, ręce wciąż oblewa mi płynny ogień. Cień porusza się, rozdwaja, pochyla nade mną, to chyba Henryk, a może Zbyszek, znowu są nie do odróżnienia, jak wtedy, jak wiele lat temu, gdy mieszkaliśmy wszyscy trzej w jednym pokoju.
Zamykam oczy i, dokładnie tak jak się tego spodziewam, świat posłusznie maleje, zapada się wokół mnie, ale choć znów czekam i czekam, i czekam, to tym razem poza ciemnością nie ma niczego więcej.
The future is now
1
Lśniącym od potu ciałem kobiety wstrząsa dreszcz. Jej plecy wyginają się w łuk, palce dłoni zaciskają na prześcieradle, rozłożone szeroko nogi drżą, a spomiędzy rozwartych, napompowanych niemal karykaturalnie wypełniaczem warg wydobywa się przeciągły jęk, który po kilku sekundach przechodzi w wycie.
– Świetnie, bejbe! Idealnie, nie przestawaj. Pusz, pusz!
Patrzę ze swojego miejsca pod ścianą na wymuskanego mężczyznę z dużym smartfonem w dłoni. To mąż tej wyjącej kobiety, poród „idzie” na żywo, płatny streaming. Oboje są znanymi celebrytami, podobno, nie znam ani ich, ani większości klientów kliniki, w której z takim trudem znalazłam pracę kilka miesięcy wcześniej.
– Chyba… – Mężczyzna pochyla się i wkłada telefon między nogi żony. – Tak! To główka, yes!, yes!, bejbe, jesteś megazajebiście dzielna, brawo, to nasze bejbi…
Kobieta krzyczy ponownie, widzę, że prześcieradło pod jej tyłkiem robi się czerwone. Sprawdzam wskazania aparatury: puls w normie, ciśnienie też, wszystkie diody palą się na zielono, wszystko zgodnie z protokołem, znajomość którego poświadczam za każdym razem własnoręcznie złożonym podpisem. Żadnego powodu do interwencji. Nieuzasadnione przerwanie transmisji z naturalnego porodu to kolosalne odszkodowanie. I natychmiastowe zwolnienie z naganą, która będzie się za mną ciągnąć do śmierci. Nie stać mnie na to. Nie teraz, nie w tych popierdolonych czasach.
– Chłopak! Zajebiście bjuti boy! – krzyczy facet wprost do obiektywu aparatu w swoim telefonie. – Tylko patrzcie, kozak, co!? Szerujcie, kochani, szerujcie, zaraz dobijemy do miliona wyświetleń. Ale jazda, kurwa, ale zajebista jazda! Dałaś radę maleńka, urodziłaś…
Facet drze się dalej, a ja przezornie odwracam wzrok, staram się wtopić w otoczenie, w ścianę, jak kameleon, byle tylko nie zwrócić na siebie uwagi nabuzowanego samca. Wspomnienie tego, jak miesiąc temu podobny typ kazał mi trzymać telefon, a sam zabrał się za wyciąganie dziecka z na wpół przytomnej żony, wciąż jest zbyt żywe.
Wolę już szybkie poprawianie makijażu na spoconych, wyczerpanych twarzach świeżo upieczonych matek – podobno pierwsze zdjęcie z nowo narodzonym dzieckiem zarabia nieraz tyle samo co streaming.
Na szczęście tym razem wszystko przebiega bez żadnych komplikacji czy niespodzianek. Niedługo po noworodku z kobiety wysuwa się szarosiny popłód, choć łożysko musiało być umiejscowione nisko w macicy, bo krwawienie jest większe niż zwykle. Celebryty i dziecka już nie ma. Jesteśmy we dwie, kobieta leży w milczeniu, wpatrzona w sufit. Pakuję wszystko do plastikowego worka, który później wyrzucę do specjalnego kosza na medyczne odpadki, i zaczynam wycierać ostrożnie krocze. Ciemna krew wciąż sączy się spomiędzy opuchniętych warg sromowych. Unoszę głowę i napotykam spojrzenie kobiety.
– Wszystko jest w porządku – mówię głośniej, żeby usłyszała mnie przez maseczkę, siląc się przy tym na swobodny ton, bo nie chcę, a raczej nie mogę jej przestraszyć, wszystko musi być idealne, „klient – nasz pan” wiecznie żywe, a teraz, w tych chorych czasach, chyba jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. – Muszę tylko przeprowadzić kontrolę jamy macicy. To standardowa procedura poporodowa – dodaję szybko na widok zaniepokojenia w oczach kobiety. – Proszę się położyć i spróbować rozluźnić, to zajmie tylko chwilę.
2
– Coś się stało?
Kręcę głową i opadam na rozłożone, dwuosobowe łóżko, które zajmuje niemal cały pokój. Michał, mój mąż, wciąż stoi w miejscu, w którym go zastałam piętnaście minut temu, gdy otworzyłam sobie drzwi i rzuciłam plecak na podłogę – przy oknie. Pewnie znowu cały wieczór spędził na przyglądaniu się przesłoniętemu bladoróżowymi chmurami niebu.
– Na pewno? Wyglądasz, jakby…
– Na pewno! – wybucham niespodziewanie nawet dla samej siebie.
I od razu tego żałuję. Ale nic nie mówię, nie przepraszam, nie próbuję wytłumaczyć swojego zachowania. Chcę, ale nie mogę się do tego zmusić. Siedzę tylko i oglądam swoje dłonie.
Widzę kątem oka, że Michał patrzy na mnie przez chwilę, po czym odwraca się bez słowa i wychodzi z pokoju. Zastanawiam się, co zrobi tym razem. Czekam. Cichy trzask zamka w drzwiach wejściowych. Zamykam oczy i chowam twarz w dłoniach. Łkam bezgłośnie, bo może wcale donikąd nie poszedł, tylko stoi na korytarzu i nasłuchuje.
Gdy udaje mi się w końcu uspokoić, wstaję z westchnięciem, ocieram łzy i idę do łazienki. Po drodze poprawiam na ścianie zdjęcie w grubej, czerwonej ramie. Widać na nim mnie i Michała, wtedy jeszcze mojego chłopaka, stoimy młodsi o kilka lat i bagaż życiowych doświadczeń, objęci, ze stopami zagrzebanymi w piasku pustej plaży, a za nami promienie zachodzącego słońca odbijają się w spokojnej tafli Bałtyku.
Łazienka jest taka sama jak nasze mieszkanie – mała. Klaustrofobiczny kwadrat, półtora na półtora. Po odjęciu prysznica, kosza na bieliznę i szafki z umywalką zostaje niewiele miejsca. Akurat tyle, by stanąć przed lustrem. Nawet paznokcie u stóp obcinam w przedpokoju. Albo na balkonie, ale tylko wtedy, gdy na sznurkach wisi pranie, które osłania mnie przed wzrokiem przechodniów czy wścibskich sąsiadów z naprzeciwka. A i tak za każdym razem boję się, że ktoś zdoła zrobić mi zdjęcie albo nagrać krótki film, który potem z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu stanie się wiralem.
Pozostałe dwadzieścia sześć metrów kwadratowych to jeden pokój, kuchnia, miniaturowy przedpokój, w którym nie ma nawet miejsca na szafkę na buty, i toaleta, która jest tak mała, że Michał załatwia się przy otwartych drzwiach. Cały spadek po jego rodzicach. Po moich zostały mi tylko wspomnienia. Mieliśmy duży dom pod miastem, ale tata musiał go sprzedać w trzydziestym drugim. Choroba mamy i największy „kryzys migracyjny nowożytnej Eurazji” (zwrot, którego po raz pierwszy użył prezydent Niemiec podczas wystąpienia w Moskwie w 2034 roku) to zbyt kosztowne połączenie, szczególnie dla kogoś, kto prowadził jednoosobową firmę.
Własny kąt, „prawdziwy cud” – jak mówią nasi znajomi z udawaną radością, choć ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że tak naprawdę w ich głosach pobrzmiewa zazdrość.
Marzę o kąpieli, ale jest dopiero wtorek, racjonowanie wody trwa dopiero od kilku miesięcy i wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić. Zgodnie z grafikiem, który opracowaliśmy z Michałem zaraz po wejściu nowych obostrzeń, dziś mogę tylko umyć ręce i przepłukać opuchnięte i zaczerwienione oczy. Patrzę na swoje odbicie w lustrze. Szczupła, pociągła twarz, duże, niebieskie oczy, nieco zbyt mdłe wargi i jasne włosy obcięte na zapałkę, najmodniejszą, bo najpraktyczniejszą, fryzurę trzeciej dekady dwudziestego drugiego wieku. Ciekawe, czy wciąż mi się kręcą? Łapię skórę na lewym policzku i mocno ją odciągam. Nie lubię się, nie lubię kobiety, którą się stałam, ale nic nie mogę z tym zrobić.
3
Michał wraca, gdy leżę już w łóżku. Słyszę, jak zdejmuje buty, idzie do kuchni, wypija trochę wody.
– Przepraszam, to… – zaczyna, gdy siada przy mnie i kładzie mi gorącą dłoń na odsłoniętym ramieniu.
– Nie – przerywam mu. – Nie przepraszaj. Nie chcę tego.
Nawet w półmroku mogę dostrzec, że w jego oczach pojawia się niepokój. Mój mąż jest jak otwarta księga, kiedyś, jeszcze przed ślubem, śmiałam się, że to jego największy atut. Tęsknię za tym. Za tamtymi czasami, tamtą mną, tamtym myśleniem, nastawieniem, marzeniami. Robi mi się smutno i ciężko na sercu. Chciałabym wreszcie zasnąć. Muszę odpocząć, muszę się odciąć.
– Nie powinienem był wychodzić. Przykro mi.
Mnie też. Głaszczę go po twarzy. Uśmiecham się samymi ustami.
– Dużo myślałam i… – Wyczuwam dłonią ogarniające go natychmiast napięcie. – …i chciałabym wyjechać.
Niemal wyrywa mu się jęk ulgi.
– Dokąd? Nad morze?
Waham się.
– Z Polski.
Michał znowu sztywnieje. Próbuję odczytać jego myśli, ale najpierw zamyka oczy, a potem odwraca głowę. Zabiera dłoń, wstaje, podchodzi do uchylonego okna.
Przyglądam mu się w milczeniu. Czekam. Na ulicy rozlega się warkot kilku potężnych silników, o tej godzinie to może być wojsko. Napinam się, choć tu, we własnym domu, jestem przecież bezpieczna. Dwa dni temu słyszałam w pracy, że rząd, chcąc zapobiec coraz częstszym zamachom i zamieszkom, zaczyna nękać zwykłych obywateli. Chwilę później cisza staje się jeszcze cięższa. Czuję pierwsze oznaki powracającej irytacji – przyśpieszone bicie serca, ucisk w okolicy prawej skroni.
– Dlaczego? – Odwraca się i patrzy mi w oczy.
– Dlaczego chcę wyjechać?
– Dlaczego wciąż myślisz tylko o sobie.
4
Przez kilka kolejnych tygodni nic się nie dzieje. Świat spokojnie się kończy, a ludzie, przynajmniej ci mieszkający w znanej mi jego części, dalej udają, że tego nie widzą.
Po tamtej nocy nie rozmawialiśmy ze sobą przez trzy dni. Mijaliśmy się w mieszkaniu jak obcy ludzie, unikając jakiejkolwiek formy kontaktu, czy to fizycznego, czy wzrokowego. Czwartego dnia upuściłam niechcący kubek z gorącym mlekiem akurat w chwili, gdy Michał przechodził obok w samym bokserkach. Krzyknął z bólu, mleko ochlapało mu prawą stopę, a ja złapałam go odruchowo, gdy tracił równowagę. Bałam się, że nadepnie na któryś z kawałków roztrzaskanego porcelitu. Przytulił mnie wtedy, ale kiedy zobaczyłam jego uniesioną, czerwieniejącą już w kilku miejscach stopę, nie mogłam powstrzymać śmiechu.
Święta Bożego Narodzenia spędzamy u znajomych Michała na wsi. Zna ich jeszcze ze studiów. On – niski szatyn o hipnotyzującym spojrzeniu i zniewalającym uśmiechu, ona – wyższa od niego o pół głowy malarka i pisarka z ogromnymi piersiami, których w ogóle nie stara się ukrywać. Pomimo przepięknej okolicy, z dala od najbliższego miasta, rosnącego niepokoju i wszechobecnego napięcia, otoczona soczystą zielenią łąk, czterema kotami i niemal nachalnymi chwilami adorowania ze strony Michała – większość z sześciu spędzonych tam dni chodzę osowiała. Usilnie próbuję to zmienić: co wieczór piję tanie wino i zakładam koronkowe majtki, ale nic nie działa. Czwartego dnia rano, jeszcze przed śniadaniem, kawą i całym tym sztucznie przyjacielskim porannym rytuałem, ale już po kolejnej nieudanej próbie udawania namiętności, Michał oznajmia mi, że ma dość, że się poddaje, rezygnuje i do końca wyjazdu zostawia mnie samą sobie.
5
Pierwszego dnia po moim powrocie do pracy bramę kliniki blokuje liczna grupa ludzi. Stoję przy wielkim oknie na trzecim piętrze i czytam napisy na transparentach. „KONIEC Z PATOLOGIĄ!”, „NIESKALANA POLSKA!”, „ZBUDUJEMY DLA WAS STOS!”, „SM = SS!”. Czarno-szarym tłumem wstrząsa co jakiś czas dreszcz, szura się wtedy i faluje przez minutę, czasem dwie, po czym znowu zamiera. Może ktoś coś wtedy krzyczy?, myślę i oceniam, że na pewno robi to któraś z tych młodych kobiet o najbardziej zaciętych, pozbawionych makijażu twarzach i matowych włosach.
– Jak urlop?
Odwracam się przestraszona i zaskoczona. Ula, młodziutka recepcjonistka z ustami zawsze pomalowanymi krwistoczerwoną szminką, wychodzi z windy i zbliża się do mnie, kołysząc wąskimi biodrami wciśniętymi w dopasowane spodnie.
– Tak sobie – odpowiadam, wciągając zapach jej perfum.
– Przynajmniej gdzieś pojechałaś – stwierdza z lekkim uśmiechem i wygląda przez okno. – Że też im się chce. Naprawdę nigdy do tych ludzi nie dotrze, że takie rzeczy to strata czasu?
Zastanawiam się, czy skierowała to pytanie do mnie, czy raczej wypowiedziała na głos myśl, część prowadzonego przez siebie od jakiegoś czasu wewnętrznego monologu. Wzruszam ramionami.
– Tak było, jest i będzie – mówię, a Ula spogląda na mnie i parska śmiechem.
– Dobre to! – woła. – Nie wiedziałam, że taka z ciebie filolożka.
Już otwieram usta, żeby ją poprawić, ale przypominam sobie, że to bez sensu. Ula przygląda się jeszcze przez chwilę tłumowi przy bramie, po czym mówi, że ma jakieś dokumenty do sprawdzenia i oddala się, wypełniając korytarzem miarowym stukaniem obcasów.
6
Smród bijący z otwartych drzwi mieszkania na parterze stanowi dla mnie niemożliwą do sforsowania przeszkodę. Cofam się na oślep, niemal spadam ze schodów, a gdy w końcu udaje mi się wydostać na zewnątrz, wymiotuję na drobne kwiaty o czerwonych płatkach, które pielęgnuje moja sąsiadka.
Ciało wynoszą dopiero godzinę później, cały ten czas siedzę roztrzęsiona na ławce.
– To pani znalazła zwłoki? – pyta starszy policjant, a ja mogę tylko zaprzeczyć ruchem głowy.
Nie mam już nic w żołądku, nie mam też już siły, ale czuję, że jeśli tylko otworzę usta, znowu targną mną torsje.
– I tak będę miał do pani kilka pytań, proszę nigdzie nie odchodzić – dodaje i zostawia mnie samą, niezabezpieczoną, wyeksponowaną.
Siedzę więc dalej, objęta w pasie, skulona, pochylona lekko do przodu. Mam wrażenie, że z każdego okna bloku ktoś na mnie patrzy, może nagrywa właśnie rolkę z idiotycznym komentarzem. Chcę zerwać się z tej ławki i uciec, ale nie potrafię się do tego zmusić, ciało znowu odmawia mi posłuszeństwa. Rozglądam się za policjantem, lecz nigdzie go nie ma. Widzę tylko ratownika medycznego, który stoi koło karetki i pali papierosa. I ludzi z telefonami.
7
Policjant chyba o mnie zapomniał. A może nie zapomniał, tylko dał mi spokój, gdy zobaczył, w jakim jestem stanie?
Karetka dawno już odjechała, policja też, rozeszli się również wszyscy gapie, nikt nie nagrywa lajwów, nie relacjonuje na żywo z miejsca, w którym doszło do kolejnego w tym tygodniu, zaplanowanego samobójstwa, a ja wciąż siedzę i wpatruję się w jeden punkt kosmosu. Czekam na Michała. Spóźnia się, miał być zaraz, natychmiast. „Już jadę”, powiedział, gdy w końcu pozbierałam się na tyle, by do niego zadzwonić.
Gdy się pojawia, całuje mnie w policzek, siada obok i pyta, jak się czuję, zaczynam mu opowiadać o swoim dzieciństwie. O chomiku, którego dostałam od taty na ósme urodziny i którego rozdeptał przypadkowo mój czteroletni wtedy braciszek. Mówię o plamie czerwieni, która wylała się z chomika na linoleum, i o tym, że przez chwilę chciało mi się śmiać, gdy zobaczyłam, jaki płaski się zrobił.
A potem odwracam się do Michała i mówię, że mam już dość. Dość tego kraju, tego świata, tego życia i jego. Jego wiecznego oderwania od rzeczywistości, bałaganiarstwa, niezaradności, kruchości, uśmiechu, dotyku i optymizmu.
Wyrzucam to wszystko, a on tylko siedzi i słucha. Nie próbuje mi przerwać, nie wstaje i nie ucieka, nie zostawia mnie, tylko siedzi i słucha.
A potem obejmuje czule i gładzi po głowie, czeka cierpliwie, aż przestanę płakać.
8
– Jak to zapłacą?!
– Trzydzieści tysięcy.
– Trzydzieści?!
– I dorzucą dwuletni termin ważności, jeśli zdecydujemy się od razu i zrobimy lajwa z poczęcia.
– Przecież… – Michał patrzy na mnie zdumiony. Wciąż zapominam, jaki potrafi być niedojrzały i niezorientowany. W takich chwilach przypomina mojego brata.
– Sfałszują datę. To tylko dwa tygodnie.
– Mogą?!
– Michał, to największa telewizja w kraju. Klinika do nich należy, mogą wszystko, prawie. Pomyśl tylko, ile to pieniędzy. To tylko trzy, może cztery miesiące, a potem…
– Przestań!
Wpatruję się w niego zdumiona. Nie pamiętam, kiedy i czy kiedykolwiek zwrócił się do mnie takim tonem. Jakby mnie oskarżał, osądzał i wydawał wyrok. Co gorsza, to samo dzieje się w jego oczach. Uśmiecham się lekko i kładę mu dłoń na policzku.
– O czym myślisz? – pytam po jakimś czasie, a on aż podskakuje.
– Ja?!
– No ty, a kto? – Po moim początkowym lęku przed jego nagłą surowością nie ma już śladu; czuję, jak narasta we mnie wściekłość. Z nas dwojga to on zawsze na wszystko narzeka, albo milczy, albo wychodzi z domu. I wszystko zostawia na mojej głowie, to ja muszę się martwić o pieniądze, o rachunki, o wodę, o prąd, o jedzenie…
Mam ochotę wrzasnąć mu w twarz, żeby spierdalał, uderzyć, opluć, szarpnąć za włosy, wydrapać oczy, cokolwiek, byle tylko zareagował inaczej niż tym swoim wyniosłym milczeniem. Chyba to widzi, bo podnosi się z kanapy i rusza w stronę drzwi. Zaciskam pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mi się we wnętrze dłoni. Wstaję, ale on zatrzymuje się i odwraca.
– Przecież już zdecydowałaś – rzuca takim tonem i z takim wyrazem na twarzy, że równie dobrze mógłby uderzyć mnie z całej siły w splot słoneczny.
Nie mogę złapać tchu, siedzę nieruchomo, patrzę bezsilnie, jak Michał wychodzi i czuję, że po trochu umieram.
9
Pierwszą rzeczą, którą rozpoznaję, gdy otwieram oczy, jest zdjęcie. To w grubej czerwonej ramce. Stoi na stoliku, niedaleko od mojej głowy. Wśród otaczającej mnie bieli wygląda niemal nierzeczywiście. Długo trwa, zanim dociera do mnie, gdzie jestem. Jeszcze dłużej zabiera mi zrozumienie, że nie mogę się poruszyć. Może nie mam ciała, zastanawiam się, a przed oczami staje mi obraz samej mojej głowy leżącej na poduszce. Nawet się uśmiecham, ale ułamek sekundy później uderza panika. Zatyka mnie, nie mogę oddychać, choć wiem, że szeroko otwieram usta. Jakby nagle zniknęło z sali całe powietrze. Poruszam tylko głową na boki i jęczę coś niezrozumiale.
Chwilę później ktoś się nade mną pochyla, czuję dotyk czyichś dłoni na twarzy i słyszę łagodny kobiecy głos, jednak nie dociera do mnie znaczenie ani jednego słowa. Chcę krzyknąć, boję się, nie, jestem przerażona.
– Dzień dobry państwu. – Pomieszczenie wypełnia nagle zwielokrotniony przez niewidoczne głośniki męski głos. – Nazywam się doktor Wilniowski i mam przyjemność poprowadzić dzisiejszą transmisję z abortus provocatus. Jesteśmy w klinice…
Piotr Pazdej
- debiutuje w tym roku zbiorem opowiadań, które wyda Książnica Podlaska. Mieszka w Pabianicach. Ma 47 lat.