top of page

Paweł Majcherczyk – 12 Bar Blues


Samotnicza wrażliwość Scotta Weilanda


Era grunge’u, określająca lata 90 oraz pokolenie X, powoli wygasa. Odchodzą jej najważniejsi przedstawiciele: Kurt Cobain (1994), Layne Staley (2002), Scott Weiland (2015), Chris Cornell (2017) i ostatnio Mark Lanegan (2022). Na scenie jeszcze można zobaczyć jednego przedstawiciela brudnego grania z lirycznymi tekstami - Eddiego Veddera. Oczywiście, pojawiają się sentymentalne książki „Grunge. Bękarty z Seattle” (2023) Piotra Jagielskiego czy Anny Gacek Ekstaza. Lata 90. Początek (2021), które interesująco opisują ostatnią muzyczną dekadę XX wieku, zwłaszcza książka Jagielskiego przede wszystkim skupia się na genezie grunge’u (spora jej część dotyczy Mudhoney). Te publikacje, mimo swego uroku i sentymentu, nie są bez wad, pominęły analizę, wzmiankę (oczywiście nie da się o wszystkim napisać), uważam wybitnego solowego albumu Scotta Weilanda 12 Bar Blues (1998). Płyta Weilanda, jest pewnym projektem, odmiennym aranżacyjnie od dokonań ze Stone Temple Pilots czy później z Velvet Revolver, jest sumą wypadkową odwyków, rozstań, różnorodnych inspiracji; bez wahania stawiam ją obok takich milowych krążków jak Above (1995) Mad Season, Grace (1994) Jeffa Buckleya czy Niandra Lades and Usually Just a T-Shirt (1994) Johna Frusciante.

Krytyk muzyczny Stephen Thomas Erlewine trafnie ocenił, iż 12 Bar Blues to nieprzewidywalna, karnawałowa płyta potwierdzająca, że Weiland był wizjonerem stojącym za brzmieniem STP. Fascynuje go dźwięk, nakładający się na warstwy postrzępionych gitar, pętli perkusyjnych i klawiszy, dzięki czemu każdy utwór brzmi drastycznie inaczej niż jego poprzednik”. To prawda, 12 Bar Blues, to nieprzewidywalne doznanie muzyczne, melancholijne, dziwne, powstałe w afekcie, bardzo ważne świadectwo, mające wiele odniesień do literatury. To bardzo ważny zapis 12 piosenek bluesowych, jazzowych, rockowych ballad, elektronicznych, psychodelicznych w świecie improwizacji grungowej. Pierwsza płyta miała być przepustką do odłączenia się od zespołu, miała sprawić, że Scott, który napisał do znakomitej większości kawałków na 12 Bar Blues muzykę i słowa, miał rozpocząć karierę jako samodzielny artysta. Solowy debiut nie był skrojony pod skomercjonalizowane ucho, mimo 42. miejsca na cenionej, amerykańskiej liście przebojów Billboard, nie mógł osiągnąć wielkiego sukcesu.

Scott Weiland autor dwóch solowych krążków 12 Bar Blues nagrana w 1998 roku oraz 10 lat później Happy in Galoshes (2008). W autobiograficznej książce Not Dead & Not for Sale (nadal nieprzetłumaczonej na język polski) piosenkarz mówi o swojej nieodłącznej „samotniczej wrażliwości”, która zmaterializowała się w solowych albumach: „Wzorzec jest całkiem jasny: kiedy wypadłem ze STP po Tiny Music, poszedłem i zrobiłem swój pierwszy solowy projekt, 12 Bar Blues. Kiedy później pokłóciłem się z Velvet Revolver, zespołem do którego dołączyłem po STP, poszedłem dalej i zrobiłem mój drugi solowy projekt Happy in Galoshes . Oba projekty przyniosły mi głęboką satysfakcję”. Oznacza to, że owa samotnicza wrażliwość ujawniała się właśnie podczas burzliwych odejść ze znanych zespołów, bez wątpienia owe wydawnictwa pełniły funkcję autoterapii, pewien rodzaj kanalizowania emocji. Należy nadmienić, iż drugi solowy krążek jest przyjemny, ale nie wybitny, brakuje tego synkretyzmu gatunkowego, który był na 12 Bar Blues.

Jest kilka czynników, dlaczego solowy debiut z 1998 jest tak ważną improwizacją muzyczną: 

  1. Heroiczne (czyli bohaterskie) i heroiniczne (od heroiny) wzloty i upadki

  2.  Scott jest po kilkunastu odwykach, ostatni w październiku 1996 r. w Kalifornii. 

  3. Inspiracja wschodnią kulturą, przede wszystkim książką Hermana Hessa Siddhartha. 

  4. Konflikt z żoną oraz z zespołem Stone Temple Pilots. 

  5. Wielka inspiracja The Beatles oraz Davidem Bowiem 

  6. Opis utworów jako odbicie filmów Felliniego. 


Określiłbym jednym słowem 12 Bar Blues — poetyckość (!), mimo elektronicznego grania, to dla mnie najważniejsze numery są spokojne: „Son”, „Where’s the man” i chyba najpiękniejsza „Divider” — definiujące cały album. Weiland odchodzi od mocnego grania, płyta obfituje w refleksyjne ballady, w których znajdują się smyczki i fortepian. Depresyjna piosenka „The Date” — opowiada o relacji z byłą żoną Janniną, napisana i zagrana na wszystkich instrumentach przez Weilanda. Jest tu także wiele psychodelicznych kawałków, jak „Jimmy Was A Stimulator”. Fascynacje Davidem Bowiem można dostrzec w utworze „Barbarella”, w odniesieniu do teledysku tej piosenki, Scott powiedział, że jest ona oparta na filmie „Człowiek, który spadł na ziemię” (1976), w którym Dawid Bowie gra głównego bohatera Thomasa Newtona. W jednym z wywiadów na pytanie: „W jaki sposób pomogło ci nagranie 12 piosenek w procesie leczenia się”? Scott odpowiada: „Chodzi o proces leczenia zarówno mojego uzależnienia, jak i z moich związków, ale nie chodzi tylko o mnie, są piosenki o innych ludziach, których znam. Dla mnie płyta jest jak film z wieloma różnymi postaciami”. 

Album 12 Bar Blues jest pełen sprzeczności, jest ładny i brzydki, melancholijny i odrzucający, poukładany i eksperymentalny, nastrojowy i psychodeliczny. To niezwykłe zestawienie zainteresowań: Fellini, Hesse, Bowie — owocuje niezwykłą poetyckością. Warto odnotować jeszcze słowa Weilanda odnośnie solowej płyty, iż w tej improwizacji świetnie się odnalazł, był z niej bardzo zadowolony, twierdził też, że najważniejszym doświadczeniem, jakie człowiek może przeżyć jest — miłość. I być może ta miłość jest najważniejszym tropem owego krążka.











Paweł Majcherczyk  – autor dwóch tomów poezji oraz książki krytycznoliterackiej. Publikował w „Twórczości”, „Odrze”, „artPapierze” i „eleWatorze”.
bottom of page