Michalina Cendrowska – Ludzie mówią, ludzie gadają
- Miroslaw Drabczyk
- 26 lut
- 9 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 28 lut
Nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, choćby telewizor w sypialni trzeszczał grubo po północy ciągle i wciąż te same wiadomości z różnych stron świata i z Polski, a głos spikerki przedzierał się przez gęstą membranę fazy rem i wwiercał się człowiekowi prosto w uszy, jak tłuste glisty, podczas gdy ten, niczego nieświadomy, pogrążony we śnie, próbuje poukładać sobie te bezkształtne puzzle w jakąś sensowną mozaikę, dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Tak działa noc i tak robią wszyscy ludzie. Może nie wszyscy na raz, bo u niektórych teraz jest dzień, ale to na innym kontynencie.
A w tym momencie nad Płockiem wiszą księżyc i gwiazdy, otulone puszystą chmurką spalin. Szeregi bloków kąpią się w mroku, trzepaki opadają smukłym cieniem na śmietniki, okna od strony ulicy migają to na czerwono, to na niebiesko, jak diody dyndające przy noki 3310. W telewizji w kółko nadają reklamy turbo kosiarek z silnikiem spalinowym w ekstra cenie, sprzętów do ćwiczeń aerobowych dla leniwych z kompletem pościeli w gratisie i dokumenty o statkach UFO w starożytnym Egipcie. A w Płocku ludzie śpią spokojnym snem, jak śliczne, małe aniołki. Oddychają miarowo, swobodnie, równo, kołysani hipnotycznymi dźwiękami TV.
Tylko gdzieniegdzie między blokami słychać jakieś piski dziewczyn, przedmutacyjny chichot wyrostków, paloną gumę na pętli i brzęk puszek pod podeszwą. Z tych kompulsywnych wrzaśnięć w oddali, ni to parujące się koty w krzakach ni towarzystwo na gazie, trudno cokolwiek zrozumieć, poza wystrzeliwanymi, co jakiś czas, jak z procy, wiązankami kurew. A kurwy trzeba tępić, jak mówią napisy pod wiaduktami, więc od czasu do czasu coś przejedzie wściekle na sygnale.
Tak jest zawsze i płocczanie zdążyli już przywyknąć do nocnych rejwów za oknem, jak do pohukiwań sowy. Z resztą kompletna cisza bywa niepokojąca, człowiek zaczyna zwracać uwagę na rzeczy, których na co dzień nie słyszy. Tykanie zegara, kapanie wody z kranu, szmery w rurach, pierdy sąsiada, nerwowe uderzanie palcami po blacie. Myśli pączkują, narastają jedna na drugiej i rozbryzgują się w powietrzu, jak bańki mydlane. Jawa miesza się ze snem, tak że na drugi dzień nie dałbyś sobie ręki uciąć, czy to się wydarzyło naprawdę czy to były tylko senne majaki.
Cisza jest też podejrzana. Zapowiada burzę. Cisza to jest czas na orient, żółta kartka z offu, że zaraz trzeba będzie zejść z boiska i zawijać się z powrotem do bloku. Niby wszyscy mają tę wiedzę, ale nie każdy potrafi zrobić z niej użytek, poza nagłymi wypadkami meteorologicznymi. Na przykład, jak ktoś chce przed kimś coś zataić, coś przybajerować na boku, to prawdopodobnie będzie bezszelestnie, jak asasyn, przemykał przez klatkę, bezdźwięcznie odblokowywał zamek, z czułością włoskiego kochanka sunął dłońmi po futrynie, muskał rękojeść klamki. To przechodzi może i na filmach, ale nie w Płocku.
Sąsiedzi są wyjątkowo wyczuleni na tę dziwaczną gimnastykę, ten niemy teatr gestów. Cisza wyrywa ich z nocnych rojeń o przestępczym rozboju, wykręca jak szot, stawia na nogi, jak strzał, jak pocisk. Cisza to jest czas na orient, żółta kartka z offu, żeby ostrożniej rozejrzeć się wokół, bo gdzieś nad blokami zaczynają kłębić się złowieszcze cumulonimbusy.
***
Niebezpieczny front nadciągał zza zachodnich bloków. Gdzieś w tych właśnie okolicach na co dzień kręciła się Sylwia, córka tirowców. Blond marzenie. Nogi niczym szprychy obleczone poprzecieranymi biodrówkami ala cheroin chic 2001, a dwa metry wyżej potężne biodra, którymi kołysze od prawej do lewej, zagarniając łapczywie całą przestrzeń.
To są takie sztuczki, takie triki, na przykład to, jak ona tak zgrabnie idzie, nóżka przy nóżce, stópka obciągnięta, lekko wykręcona do środka, taka sierotka, choć kocie oczka mówią coś przeciwnego, jakby nie do końca można było wierzyć na słowo temu zjawiskowemu stworzeniu. Piękna, tajemnicza, niezbadana. Istota tak doskonała, aż wydawać by się mogło, że nie z tego świata. Jak ona tak zgrabnie idzie, spowita papierosowym dymem, a to wszystko jej tak faluje, zatacza fantazyjne kształty. Ponad blokami rozbryzgują się nonszalanckie dźwięki Pitbulla, dolatujące z okolic najwyższych pięter. So forget about your boyfriend and meet me at the hotel room – ciągnie się za jej rytmicznym krokiem.
To buja, tak że niejeden już myślami popłynął za Sylwią do słonecznego Miami, spijać tequiellę z jej opalonego pępka przebitego stalą nierdzewną w kształcie króliczka Playboya, wysadzonego różowymi brylantami, a potem łapczywie zwilżać palące gardło soczystymi limonkami. Te słodkie wakacje miały jednak swój gorzki finisz. Jeśli myślisz, że możesz liczyć na coś u Sylwii, to prędko się zdziwisz. Takich kolesi ma na pęczki, na pięcie się odwróci, włosami zarzuci, jak na wybiegu. Sylwia to najczęściej pojawiające się imię na murach, ławkach i chodniku. Chłopaki próbują jakieś cuda na kiju dla niej ukręcić, ale ona tak cicho zawsze przebiega na drugą stronę ulicy i wtapia się w krajobraz bloków. Wszyscy odprowadzają ją wzrokiem tak daleko, na ile tylko umożliwia anatomia karku. Bo to dziewczyna jak się patrzy. Tylko dziwna taka, cicha.
I zaraz nad Płockiem zaczęło niebezpiecznie pohukiwać. No bo tak naprawdę ciężko o Sylwii powiedzieć coś więcej, poza tym, że jest huh… i teges… I nieźle się przy tym nastękać, napocić, kreśląc, jak cyrklem, obłe kształty jej kobiecości. Ostatecznie jednak nikt o niej nic nie wie, a niewiedza jakoś tak dziwnie uwiera, swędzi. Zaraz człowiek zachodzi w głowę, drąży, stawia niewygodne pytania o naturę rzeczy. Na przykład – dokąd ona tak chodzi. Dlaczego sama. I najważniejsze – czemu bez żadnego chłopaka. Takie pytania rodzą się najczęściej w nocy i utrudniają zaśnięcie. I zaraz korci, żeby te puste przestrzenie w wyobraźni, kiedy się czegoś nie wie, żeby je jakoś wypełnić, choćby samemu coś dopowiedzieć.
Nie trzeba było długo czekać na pierwsze grzmoty. Pogłoska, że Sylwia jest boska, szybko przerodziła się w plotki, że rozkłada przed chłopakami nogi. A wszystko to miało odbywać się w jednym z bloków, w akompaniamencie kompletnej ciszy.
Sprawa z Sylwią poruszyła mieszkańców i zaburzyła pewien zastany porządek w mieście. Ludzie stali się nieufni nawet wobec tych najbliżej siebie, zaczęli dawać telewizor ciszej. Zaraz wszyscy zrobili się wyczuleni na to, co mówią sąsiedzi i czy przypadkiem nie posługują się wobec nich jakimś szyfrem. Czy kiedy mówią, że idą do mieszkania niżej po cukier, to czy tak naprawdę nie idą po inną słodycz do Sylwii. Jednak trudno było znaleźć na te wszystkie pytania odpowiedź, a niewiedza jakoś tak dziwnie uwiera, piecze i swędzi.
I choć nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, to już z samego rana można wpełznąć między garaże, będące swoistym centrum społeczno-kulturalnym w Płocku. A tam najświeższa prasówka, przeplatana pytaniem, co na śniadanie i dlaczego ja, kto z kim sztamę trzyma, a komu się już piątki nie przybija, a co to jest za roślina, co uśmierza każdy ból, a co ty tam trzymasz, pokaż, daj spróbować, ale buja, ale grzeje, spokój bratku, podaj dalej, nie kiś, to nie mikrofon.
Temperatura rozsadza rtęć w termometrze, powietrze ni drgnie. Nad garażami unosi się zapach grillowanych kaszanek, ale coś ciągle psuje ten soczysty smaczek wakacji. Nic tak naprawdę ze sobą nie styka, nic nie wiadomo na pewno, a ta niewiedza nie pozwala w pełni człowiekowi odetchnąć. Wszyscy chcą już zmiany frontu, z odchylonymi głowami wypatrują choćby podmuchu, jakiegokolwiek drgnięcia, maciupciej chociażby kropelki deszczu.
Aż któregoś dnia nad Płockiem pojawiły się pierwsze błyski. Chłopacy, jak stali, tak wyszli spomiędzy garaży, wybadać, co tam się tak piekli. Jeszcze chwilę zakręcili się między blokami, opluli chodniki, po których spłynęły dziecięce rysunki. Szli jak ławica, noga w nogę, ręka w rękę, łeb w łeb. A na łbach mieli kaptury. Szli unisono, zapakowani w bluzy kangury. Weszli do klatki, szli schodami do góry, pluli sobie pod nogi. Aż w końcu w kilkoro typka się zatrzymali i tak sobie chwilę postali pod Sylwii mieszkaniem, bo tam tak cicho zawsze. Tak sobie stali, kręcili fajki.
I wtedy całe osiedle zaświeciło się na biało, jakby świętym u góry poprzepalały się główne styki. A potem wszystko się zatrzęsło, jakby po Płocku stąpało jakieś potężne, grube i owłosione Yeti. A potem zrobiło się zupełnie czarno, jakby jakiś magik okrył całe miasto płachtą, chwilę potrząsnął materiałem i sprawił, że Płock… zniknął.
***
W tej kompletnej ciemności widać było tylko żarzące się ćmiki. Chłopaki naciągnęli kaptury na uszy, mocniej się skłębili. Nie była to jednak ani magia ani żadne potwory, a najzwyklejszy piorun, który złośliwie uderzył prosto w słup telegraficzny, wyłączając na raz w całym bloku wszystkie telewizory. A kiedy pogasły dźwięki i światła, i świat na chwilę zwolnił, jakby wszystko zaczęli kręcić w slow motion, to płocczanom wyostrzyły się inne zmysły.
Już po chwili tę natrętną ciszę zaczęły zakłócać przeciskające się przez dziurkę od klucza damskie szepty i jęki, przeplatane wybuchami gorączkowych westchnień. Dźwięk dobiegał ewidentnie z cichego niegdyś mieszkania Sylwii. Wibrował coraz napastliwiej, podchodził bliżej i bliżej. Chłopacy czuli go już na własnej skórze, jak ich oplata wokół szyi, coś szepce, podjudza, pulsuje. Już mieli się mu poddać, jednak prawdę mówiąc zaczęło ich to lekko krępować.
Już mieli tam wjeżdżać, przerywać to obsceniczne słuchowisko, kiedy doszło do nich, że ten malinowy głosik nie należy do jednej tylko dziewczyny, a co najmniej do dwóch. A może trzech, czterech, pięciu. Stracili rachubę. Na pewno było ich tam więcej. I żadnego przy nich mężczyzny. Stali tam, jak wryci, z tlącymi się niedopałkami. A po drugiej stronie dziewczyny wiły się podniecone, ocierały o siebie. Zdejmowały te swoje pudrowe pończoszki, wyciągały z włosów te różowe wstążeczki. Pierdolone.
W Płocku nie było wcześniej żadnych lesbijek. Ludzie pojęcia nie mieli, jakim sposobem te nietypowe praktyki dotarły na tak prawilne osiedle, czyste, równe, krótko przystrzyżone. Gdzie same dobre chłopaki pod trzepakami co dzień stoją na staży, a i często w nocy nie spuszczają warty. Gdzie się bujają same białasy. W bluzach kangurach, w kapturach na uszkach, elegancko, nie jak cieniasy bez klasy. Może nie mamy kasy, ale przyjaźnie, miłość, rodzina to wszystko, co mamy. To są nasze skarby. To są najszczersze rapsy prosto z serducha białasa, które trafiają teraz prosto do twojego ucha, słuchaj. Teraz to łapiesz, łapiesz ten stajl, ej. Czy chcesz czy nie. Trzymasz sztamę z nami, białasami albo rozliczymy się za blokami.
Do kolejnego niecodziennego odkrycia doszło niedługo po feralnym wydarzeniu z Sylwią. Sprawą nietypowych praktyk seksualnych w Płocku zaczęła interesować się pewna grupa studentów badająca wpływ literatury tożsamościowej na tożsamość mieszkanek i mieszkańców małych miasteczek w ramach projektu YouthVoiceForEurope 2025. I w ten właśnie sposób młodzi adepci literatury powszechnej wpadli na tropy safickie w twórczości znanej płockiej poetki.
I teraz dzieje się coś, czego mogłeś się wcale nie spodziewać, drogi czytelniku, droga czytelniczko. Zza skłębionych nad Płockiem chmur wyłania się potężna ręka, przy której piętrzące się na sobie bloki zaczynają przypominać ledwie widoczne klocki lego, a ludzie przy niej, to zwykłe, tycie mrówki, uciekające w przerażeniu przed nacierającą godzillą. Wielkie, tłuste łapsko dusi w pięści wszystkie galerie handlowe, żabki, przedszkola, żłobki i banki wraz z zawartością w postaci stłuszczonej masy ludzkiej i przestawia je za sobie tylko znane kulisy, odsłaniając przed nami wyciemnioną, industrialną przestrzeń lokalnej telewizji.
Drodzy widzowie, drogie widzki, dzisiaj na antenie gościmy Michalinę, płocką autorkę, poetkę, której twórczość inspiruje mieszkanki i mieszkańców Płocka. [Tu młoda prezenterka wykrzywia twarz na ostatniej sylabie, łapie powietrze, ponieważ się zdyszała mówiąc to zdanie na jednym wdechu. Robi krótką pauzę i ciągnie dalej]. Michalino, z przyjemnością czytamy wszystkie twoje teksty i z niesłabnącą ciekawością czekamy na więcej. Czytają cię matki, córki, starsi, nastolatkowie, a nawet dzieci. I tutaj właśnie się zatrzymam, ponieważ ostatnio padłaś ofiarą głośnego skandalu, po opublikowaniu przez grupę studentów obscenicznych interpretacji twoich wierszy. Michalino, proszę, oddaję teraz głos tobie. Powiedz, co miałaś na myśli pisząc te wszystkie rzeczy? Jak dziś to wszystko możemy rozumieć? [Prezenterka zdejmuje okulary i robi wielkie oczy, jakby paradoksalnie miało jej to ułatwić widzenie].
No więc ekhem… To wszystko jest bardzo złożone i wymyka się jednoznacznej odpowiedzi. Żyjemy w czasach gwałtownych zmian, transgresji. Tracą na znaczeniu dawniej niepodważalne autorytety. Upadają przeżute morały, dekalogi. Jako społeczeństwo stopniowo przestajemy prowadzić swoje życie według skostniałych wartości.
Dziewczyny masowo stawiają opór panującej hegemonii i zrywają z patriarchalnymi wzorcami miłości. Uniezależniają się od męskich spojrzeń i zaczynają polegać na wzajemnej pomocy. W swoim własnym towarzystwie czują się wystarczająco dobrze i nie próbują już nikogo zadowolić. W swoich własnych pokojach obgadują swoje dziewczyńskie sprawy: paznokcie, makijaże, zakupy, włosy, Sylwię Plath, Sophie Coppolę, Emily Dickinson, Ottessę Moshfegh. Ten bakcyl miłości krąży już od jakiegoś czasu, również nad Płockiem. To nieuniknione, nie próbujmy przed tym uciec.
I tak dalej, i tak dalej… telewizor w sypialni trzeszczał grubo po północy ciągle i wciąż te niebywałe wiadomości z różnych stron świata i z Polski, a głos płockiej poetki przedzierał się przez gęstą membranę fazy rem i wwiercał się człowiekowi prosto w uszy, jak tłuste glisty, podczas gdy ten, niczego nieświadomy, pogrążony we śnie, próbował poukładać sobie te bezkształtne puzzle w jakąś sensowną mozaikę, dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.
Następnego dnia mijający się z rana na klatce schodowej sąsiedzi zaczęli patrzeć po sobie z troską, czułością, współczuciem. Na niebie zrobiło się jakby jaśniej, łagodniej. Wszyscy powoli zaczęli uzmysławiać sobie, że ta cicha Sylwia i inne podobne jej dziewczyny, że one są wśród nich, i że być może jest ich więcej. I każda jednakowo obwieszona pękami kluczy, bynajmniej nie do otwierania nimi drzwi, a już na pewno nie swoich. I wszystkie pobrzękują tymi kluczami, jakby nawoływały się jakimś potajemnym szyfrem. I choć nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, to nikomu już nic do tego, co one sobie robią. Odgłosy rozkoszy dobiegające z mieszkania Sylwii wmiksowały się w miejskie syreny i inne szmery, i tym sposobem cisza na dobre przestała zadręczać sąsiadów zachodnich blokowisk.
