top of page

Mateusz Wąsowski – Pożegnanie jako forma prezentu


Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. To byłyby Twoje sześćdziesiąte urodziny. Prawdziwe święto. 

Nie miałam więcej niż sześć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak płaczesz i upadasz na podłogę. Bardzo się przestraszyłam. Myślałam, że to moja wina. Próbowałam Cię podnieść, ale ważyłaś więcej ode mnie, chociaż o wiele mniej, niż powinnaś ważyć. Dużo mniej, niż powinnaś ważyć. 

Później przyjechał tata. Zobaczył czerwoną plamę na podłodze, którą szybko wytarł papierem toaletowym, i zawiózł Cię do szpitala. Długo nie wracałaś. Wtedy tego nie rozumiałam. Pytałam wszystkich, gdzie jest mama, ale nikt nie potrafił mi odpowiedzieć. Albo nie chciał. Nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy. 

Gdy wróciłaś, zachowywałaś się bardzo dziwnie. Zamykałaś się w sypialni i głośno płakałaś. Chyba nie chciałaś spędzać ze mną czasu. 

Starałam się zwrócić na siebie uwagę, ale moje żałosne i desperackie próby stworzenia bliskiego, emocjonalnego, opartego na intymności i zaufaniu kontaktu nie robiły na Tobie żadnego wrażenia. Pukałam w drzwi, i to bardzo głośno, ale odpowiadałaś, że teraz jesteś zajęta, dlatego powinnam znaleźć sobie jakieś zajęcie, a Ty chcesz mieć wreszcie święty spokój. Wiedziałam, że nie chcesz mojego nieszczęścia. Wiedziałam, że nawet w szpitalu martwiłaś się, czy wszystko ze mną w porządku. 

Moje poczucie własnej wartości urosło jak nigdy wcześniej, gdy pewnej nocy przyszłaś do mojego pokoju i poprosiłaś o pomoc. Usiadłaś obok mnie i zaczęłaś płakać. Okryłam Cię kołdrą. W gruncie rzeczy nie wiedziałam, czy zachowałam się dobrze, ale byłam z siebie niesamowicie dumna, że z pewnością uważasz mnie za odpowiedzialną, dojrzałą i wystarczająco silną osobę, ponieważ przyszłaś do mnie i oczekiwałaś wsparcia w najgorszym momencie swojego życia. Byłaś dla mnie niedoścignionym wzorem. I nareszcie mogłam sobie zasłużyć na to, co dawałaś mi przez tyle lat.
Powiedziałaś wtedy, że wybuchasz głośnym, spazmatycznym płaczem, gdy wychodzę do szkoły. Z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa określiłaś szkołę jako miejsce pełne przemocy, niebezpieczną przestrzeń, w której może stać mi się krzywda. Widziałam w Twoich oczach strach. Niepewność. Troskę. Poczułam się naprawdę ważna. 

Powiedziałam, że będę na siebie uważać, że nie mogę przestać chodzić do szkoły, ale kiedyś to się skończy. Na pewno się skończy. Chciałam Cię przytulić, ale wtedy wstałaś z łóżka i wyszłaś z mojego pokoju. Rano znalazłam na dywanie nasze zdjęcie z wakacji. Byłaś na nim bardzo młoda. Ktoś podarł je na drobne, naprawdę maciupeńkie kawałeczki. Nie wiem, kto to zrobił, ale było mi bardzo smutno. Nie mieliśmy żadnego innego wspólnego zdjęcia. 

Później zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę byłam Twoją nieudolną, wybrakowaną kopią, którą kapryśny los obdarzył najlepszą matką na świecie. Byłaś cierpliwa, czuła i troskliwa. Elegancka i inteligentna. Uczyłaś mnie, gdzie czyha na mnie zagrożenie. Kłamstwo. Upokorzenie. Nadchodząca kara. Tacie też to powtarzałaś. Krzyczałaś, że panicznie boisz się porzucenia. Że panicznie boisz się, że Cię zdradzi. Że panicznie boisz się, że odejdzie z dnia na dzień bez słowa. On nic z tego nie rozumiał, a Ty przecież chciałaś dobrze. Ostrzegałaś i jego, i mnie. I to dzięki Tobie mogłam przygotować się na najgorsze. I być taka jak Ty. 

Tata bardzo mocno mnie przytulił i zaczął się trząść. Nie widziałam, co się dzieje. Resztę dnia spędził zamknięty w kuchni. Dopiero wieczorem przyszedł do mojego pokoju i powiedział, że przeprasza, że „zaopiekuje się mną najlepiej, jak tylko może, ale w tym momencie jest w stanie głębokiego wyczerpania, wycieńczenia, wręcz znajduje się na skraju swojej wytrzymałości, dlatego jest przekonany, że popełni mnóstwo błędów w wychowaniu mnie, ale za każdy, każdy jeden – przysięgał, naprawdę przysięgał – chciałby mnie już teraz przeprosić”. Wtedy dowiedziałam się, że rano zabrałaś swoje rzeczy i wyjechałaś z Polski. Nie uwierzyłam mu. Zaczęłam krzyczeć, że to jego wina. Bardzo za Tobą tęskniłam i nie wiedziałam, co powinnam zrobić. 

Wyglądałaś na ciężko chorą. Bardzo śmierdziałaś. Siedziałaś na podłodze z głową na kolanach. Miało to miejsce trzy lata od Twojej wyprowadzki. Rozłożyłaś sweter najszerzej, jak się tylko dało, żeby mnie okryć, a potem przysunęłaś się, przycisnęłaś do siebie, objęłaś ramieniem i zaczęłaś głośno płakać. Upraszczam to, co się działo w mojej głowie tego dnia, nie wspominając o rozlicznych lękach i wnioskach, do jakich doszłam, leżąc w łóżku i nie mogąc zasnąć, a nawet się poruszyć (do żywego dotknęła mnie myśl, że to ja doprowadziłam Cię do takiego stanu), ale w tamtym momencie poczułam coś na pograniczu wyrzutów sumienia i odrazy do własnej osoby, ponieważ moja troskliwa, opiekuńcza matka cierpi, a ja nie wiem, co powinnam zrobić. Zastanawiałam się, czy byłam wystarczająco dobrą córką, czy nie opuszczałam własnej matki w momentach, w których ona najbardziej mnie potrzebowała. Czy byłaś przeze mnie nieszczęśliwa. Miałam kłopoty na odpowiedzenie na którekolwiek z tych pytań. Myślałam, że to moja wina.

Później widziałam Cię tylko dwa razy. Pierwszy raz miał miejsce, gdy tata do mnie zadzwonił i zaczął krzyczeć, że „powinnam zaopiekować się matką najlepiej, jak tylko potrafię, że gnębiące mnie wyrzuty sumienia są wprost proporcjonalne do zaniedbań, jakich dopuściłam się w opiece nad Tobą”. Przyjechałam bardzo szybko. Długo nie otwierałaś drzwi, ale gdy w końcu wychyliłaś się na korytarz, zobaczyłam, że masz pogryzione usta. Krwawiłaś. Nie chciałaś powiedzieć, kto Ci to zrobił, dlatego pomyślałam, że to tata. Pomyliłam się. Później przyznałaś się, że za radą lekarzy starałaś się oddzielić myśli od rzeczywistości. Powtarzano to podczas tych wielu – monotonnych i skupionych na poszukiwaniu wyjścia z problematycznej sytuacji – spotkań terapeutycznych. Ale te próby spełzły na niczym. Postanowiłaś poczuć, co to znaczy być człowiekiem. A więc postanowiłaś cierpieć.
Spędziłyśmy noc na podłodze. Bardzo mocno mnie przytulałaś. Chyba nigdy wcześniej tego nie robiłaś. Dziękuję. 

W pewnym sensie stanowiłam Twoje odbicie w pomniejszającym, bardzo krzywym lusterku. Dlatego ilekroć słyszałam, że „świadomie rezygnuję ze szczęścia na rzecz bezpiecznej, ale za to wyjątkowo mrocznej przystani”, natychmiast popadałam w głęboki stan odrętwienia. Stan obezwładniającego milczenia. Stan całkowitej apatii. Wiedziałam, że nie chciałaś mieć takiej córki.
Pewnego dnia zadzwoniłaś do mnie i zapytałaś, czy miałabym ochotę przyjechać. Pamiętam, że wtedy minęło siedem lat od naszego ostatniego spotkania. Było to dla mnie błogosławione, długo wyczekiwane wydarzenie. Twoim wnukom ciągle opowiadałam, że babcia źle się czuje i powinna zostać w domu. Że należy dać jej spokój. Że na to zasłużyła. Przed samą sobą przyznawałam, że jestem zmęczona życiem. Ale pomagała mi myśl, że zawsze jesteśmy razem. Nosiłam Twoją cząstkę w sobie.

Usiadłaś naprzeciwko mnie i powiedziałaś, że podniosłaś się z kolan, że funkcjonujesz w co najmniej zadowalający sposób, że odkryłaś to, co naprawdę jest ważne, dlatego postanowiłaś do swojej niepowtarzalnej, wyjątkowej córki. Wtedy czułam, że naprawdę mnie kochasz. Że obejmiesz mnie nieograniczoną opieką. Spędziłyśmy razem tydzień. Wyglądałaś naprawdę pięknie. Włosy spięte w czarny kok. Mocny makijaż. Chyba nie odziedziczyłam po Tobie urody. Wyglądałaś naprawdę pięknie. 
Twojemu zięciowi nic nie powiedziałam. Nie wiedział, że z Tobą jestem. Zwyczajnie cieszyłam się, że mogłyśmy spędzić czas. To był nasz sekret. Jak matka z córką. Cieszyłam się, że opowiedziałaś mi, jak „pozbierałaś się do kupy”, wspominałaś o solidnych, rzeczywiście solidnych przygotowaniach. Gruntowanie przemyślane reakcje, emocje, zachowania. Byłaś po prostu gotowa. Powtarzałaś, że unikanie emocjonalnego zaangażowania pozwala uchronić się przed rozczarowaniem.

Zapamiętywałam każde Twoje słowo.

Był najwspanialszym mężczyzną, jakiego spotkałam. Czułam się przy nim bezpiecznie. Swobodnie. Zwyczajnie sobą. 

Wtedy zapytałaś, czy mnie zdradza. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie. Albo że nie byłby do tego zdolny. Albo że nasza relacja oparta jest na szczerości i zaufaniu, dlatego nawet nie poruszamy tego tematu. Albo że przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Albo że nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Albo że ukrywa to na tyle umiejętnie, że niczego nie zauważyłam. Albo że podświadomie widzę pewne symptomy, regularnie powiększający się dystans, gdy jesteśmy w łóżku, chociaż spycham to na peryferie własnej świadomości. Albo że staram się udawać, że nie ma to większego znaczenia. Albo że doskonale widzę, że rozgląda się za innymi kobietami. Albo że jestem zwyczajnie za słaba, żeby porozmawiać z nim o własnych lękach. Albo że nie mam już sił, żeby cokolwiek zrobić. Albo że zdradza mnie regularnie, a ja, Twoja nieudolna, wybrakowana kopia, którą kapryśny los obdarzył najlepszą matką na świecie, jestem zbyt głupia, żeby podjąć decyzję. 
Spuściłam głowę. Milczałyśmy przez godzinę. W końcu powiedziałaś, że to są moje problemy i to ja powinnam sobie z nimi poradzić. To był ostatni raz, kiedy spojrzałam Ci w oczy. Nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć, dlatego uznałam, że masz rację. Starałaś się być najlepszą, najczulszą, najcierpliwszą i najpiękniejszą matką na świecie. Później powiedziałaś, że potrzebujesz odpocząć. Rozumiałam to. Cieszyłam się, że mogłam z Tobą spędzić trochę czasu. 

Bardzo mi tego brakowało. I dziękuję Ci za to, że porozmawiałaś ze mną ten ostatni raz. Zanim zrobiłaś to, co musiałaś zrobić.








Mateusz Wąsowski (ur. 1998) – doktorant, tłumacz i wykładowca UO Uniwersytetu Warszawskiego. Publikował teksty prozatorskie i krytyczne w "Zakładzie", "Tlenie Literackim", "Wydawnictwie J", "Filmożercach" oraz "Helikopterze". W wolnym czasie ogląda filmy Jima Jarmuscha.    

Comments


bottom of page