Zgodnie z rozkazami Stalina z grudnia 1944 roku wszyscy niemieccy mężczyźni w wieku 18-50 lat oraz kobiety w wieku 17-45 lat, którzy znaleźli się w radzieckich rękach, mieli zostać przewiezieni na roboty przymusowe do ZSRR w ramach reparacji oraz zaspokojenia potrzeb przemysłu pracującego w wojennym trybie.
Czwarty dzień nie śpi. Albo wydaje jej się, że nie śpi. Światło księżyca przenika przez okna na dachu, wdzierając się do środka. Jest zimne jak lód i kaleczy jej sen niczym okruchy szkła. Świt już niedługo. Ojciec śpi, matka również. Słyszy, jak oddychają. Kiedy nadejdzie świt, weźmie kankę na wodę i worek. Zejdzie jak zwykle na dół. Zejdzie jak zwykle na dół. Zwykle schodzi na dół trzy piętra, aż na bruk podwórka. Aż na bruk podwórka. Kiedy wróci, będzie miała jedzenie. Może nawet będą to konserwy z mięsem. Jeśli się uda, jeśli nie – tylko marmolada, buraki, a raczej rozgotowana, wodnista breja i chleb o smaku gliny. Ale to i tak lepsze niż nic. Lepsze niż los, jakiego unikają. Dopóki go unikają. Matka nic nie mówi, ale też nie może wiedzieć. Na pewno nie. Ojciec, o niego jest spokojna. Najgorzej było za pierwszym razem, potem za drugim, a w końcu… Rusza po zaopatrzenie, zdobyć żywność.
Łuny i kanonady ciężkiej artylerii na horyzoncie. Wycie samolotów nad miastem zwykle wieczorem. Jednak odnoszą wrażenie, że są one coraz dalej. Front się oddala. Ich kamienica jest niedaleko dworca, który wciąż jeszcze bombardują. Im nic nie zagraża, taką mają nadzieję. Ma na imię Gerda, jest wysoka, ma blond włosy, ukończyła gimnazjum. Miała iść do szkoły wyższej.
Upycha włosy pod chustę, poprawia suknię. Teraz schodzi. Schodzi wcześnie rano. Taka jest umowa. Schody są częściowo zniszczone. Mieszkania mają wyważone drzwi, splądrowane. Tego dnia, gdy
weszli, szli od dołu, obco brzmiący język, w futrzanych czapkach z czerwoną gwiazdą. Jak na plakatach. Szli od dołu kamienicy piętro po piętrze. Krzyk, strzały, kobiece i męskie głosy, splątane w jedno.
Z rodzicami wyszli na strych i ukryli się w zamaskowanej części. Przed nimi ojciec ustawił klatki z gołębiami. To miało zamaskować ich skrytkę. Udało się im, ale nie gołębiom. Kiedy weszli na strych, rozwalili klatki, gołębie, które nie uciekły, zabili. Ojciec nie hodował gołębi, były jego sąsiada, pana Kramach, który uciekł z żoną i synem. Jak się zastanawialiśmy przez te ostatnie dni, kiedy pozornie
wszystko działało, ojciec chodził do fabryki na swoją zmianę, jest chemikiem, a kiedy wracał w te ostatnie dwa dni, zanim odjechał ostatni pociąg, mówił:
– Wszystko jest dobrze, miasto wciąż działa, urzędnicy są na swoich miejscach. Byłem w magistracie, nic się nie dzieje. Wycie samolotów nad miastem zwykle wieczorem. Wybuchy i łuny były coraz bliżej, ale zarazem, jakby daleko, ponieważ tak bardzo chcieliśmy wierzyć, że jakimś cudem nas
ominą, że wszystko dobrze się zakończy.
– To tylko dwa tygodnie i wrócimy – mówił pan Kramach.
Szli od dołu kamienicy piętro po piętrze. Świt już niedługo.
– Żołnierze są w mieście, obronią nas. – Jak zostawić cały dobytek – szlochając, zawodziła pani Lippman. Miała przecudowną kolekcję szwabskiej porcelany. Bezcenną.
Zbierali się wszyscy w mieszkaniu gospodarza kamienicy, radzili za zsuniętymi firankami, co robić. Każdy mówił co innego, kłócili się, krzyczeli, podniesione głosy, gdy z daleka kanonada wstrząsała widnokręgiem. Najzabawniejsze, że pierwsi uciekli ci, którzy twierdzili, że trzeba zostać. Pan
Kramach, państwo Müller, inni. Spotkała ich na mieście, szła wtedy do fabryki, jak ciągnęli walizki i wózki w stronę dworca. Mijała żołnierzy w zwartych kolumnach sunących ku wyjściu z miasta, chłopców i starych mężczyzn. Ledwie opierzone młodziki w jeszcze niesfatygowanych mundurach i starsi mężczyźni, rezerwiści, których rodziny były po drugiej stronie rzeki. Cywile i żołnierze sunący z plecakami i bronią, pojazdy oficerów.
Wielu odeszło, ale nie wszyscy. Nie pani Lippman. To był dzień przed tym, jak dworzec przestał działać. Potem nastała głucha cisza, a w nocy zobaczyliśmy pierwszy pożar. Najpierw w jednym miejscu, z początku wolny, tlący się, jakby nieśmiały, ale przybierający na sile z godziny na godzinę. To paliła się kamienica dwie, może trzy ulice od nas w centrum. Nie trzeba było czekać długo, a noc zaczęła się rozpłomieniać następnym pożarem, tym razem to płonęły magazyny. Pożary w czasie następnych nocy, każdej w innym miejscu, trawiły śródmieście. Ojciec był przerażony, nawet jeśli
tego nie okazywał, a matka wciąż płakała. Jeśli się uda, jeśli nie – tylko marmolada, buraki, a raczej rozgotowana, wodnista breja i chleb o smaku gliny.
– Może lepiej będzie, jak wyjdziemy z ukrycia?
Nie – w odpowiedzi kręciła głową.
– Czekamy.
Dopóki na dole stacjonowali Rosjanie, którzy rozłożyli się ze swoimi manelami,
gotowali, palili ognisko.
– Co jeśli podpalą miejsce, w którym się skryliśmy?
Mieli wtedy jeszcze wciąż jedzenie, które zgromadzili. Oprócz tego przydawały się gołębie, które wracały, ponieważ wracały jeszcze przez jakiś czas. Miała ściśnięte gardło i suche powieki, ale łapała je, były ufne, brała w ręce i kończyła ich żywot. Ukryli się tutaj, ponieważ w piwnicach doszli do wniosku, że będą szukać, a tutaj, jak już raz sprawdzą, nie będą wracać. Kończy im się woda. Dlatego schodzi na dół. Między tworzącymi kwadrat wysokimi kamienicami na wyłożonym kocim brukiem podwórzu jest pompa z wodą. Musi się do niej dostać i wypatruje chwili, kiedy będzie miała do niej wolną drogę. Kiedy żołnierze wyruszą do miasta, a wychodzą rano, a czasami w nocy. Wtedy schodzi na palcach, prawie nie oddychając, starając się nie zdradzić najmniejszym hałasem. Widziała, jak skończyła pani Lippman i jej mąż oraz córki.
– Nigdzie nie pójdziemy – odpowiadali sąsiedzi z drugiego piętra.
Tej nocy, a raczej poranka, kiedy dymy z pożarów pełzały przy ziemi, duszny i wilgotny, ciężki dym: weszli do kamienicy i szli od piętra do piętra, w górę i w górę. Czekamy.
Najzabawniejsze, że pierwsi uciekli ci, którzy twierdzili, że trzeba zostać. A kiedy tamci szli, słychać było wystrzały: pojedyncze oraz serie i wrzask w barbarzyńskim języku, krzyki sąsiadów i sąsiadek, i trwało to długo, bardzo długo, wydawało się całą wieczność, nieskończoność, minuty rozciągały się w
godziny. I głosy się przybliżały, wystrzały także, kroki ciężkich wojskowych buciorów na schodach. I w końcu weszli na strych, gdzie ojciec z sąsiadem, który miał gołębie, wydzielił część strychu, zabił deskami, a z przodu postawił przy jego pomocy klatki z gołębiami, podczas gdy w środku udało się umieścić dwie wersalki, lampę i inne rzeczy, które dało się pomieścić. Sąsiad, który miał gołębie, poprosił, żeby ojciec się nimi opiekował, dopóki nie wróci, ponieważ wrócimy, powiedział, prawda, że nie może być inaczej, powiedział do ojca, a ojciec kiwał głową i zgadzał się ze swoim sąsiadem, który nie mógł się rozstać z gołębiami, tak jak pani Lippman nie mogła się rozstać ze swoją porcelaną. Ale,
on, jednak odszedł wraz z rodziną, a ci którzy nadeszli, kiedy skończyli na piętrach, szli w górę, aż doszli do góry, teraz było słychać jak chodzą i przeszukują strych, trzask rozwalanych gołębich klatek, przez który słychać było ich śmiechy i rozmowy, a potem po jakimś nieskończenie długim czasie,
przynajmniej tak się wydawało, zeszli na dół, i później, tylko kiedy? Jak długo trwało to później, było słychać jak ich poganiają, i to zobaczyła, gdyż nie mogła się powstrzymać i wyszła z ukrycia, podeszła do drzwi strychu, pokonała je i wyjrzała przez okna na półpiętrze, skąd było widać niczym w studni w dole podwórze, i tam zgromadzili tych, którzy nie zostali w swoich mieszkaniach, jak potem będzie widziała, ilekroć będzie schodzić na dół przez wyważone lub otwarte drzwi mieszkań, tych którzy nie zeszli na dół, w ich zastygłych pozach, a tych którzy zeszli widzi właśnie w tej chwili, jak poganiani, krzykiem i kolbami karabinów, już na dole, stłoczeni w stadko, przepychani są ku ślepej ścianie, na podwórzu z kocim brukiem, i ustawieni w to stadko, z podniesionymi rękami są rewidowani, wywołują ich po kolei, podchodzą jeden za drugim do czegoś na kształt biurka, że skrzynek na jabłka, gdzie siedzi na krześle jeden z nich, i wtedy dopiero mogą opuścić ręce, i wykładają na stół co mają w
kieszeniach, garniturów oraz spodni, kobiety w torebkach, ściągają pierścionki, obrączki, biżuterię, jedna z sąsiadek sobie nie radzi, podchodzi Rosjanin: nie ten, który siedzi na krześle, tamten jest zajęty przeglądaniem czegoś, jakiejś księgi, inny, który stał obok stolika, pochodzi i zrywa jej kolczyk z ucha, kolczyk którego nie może zdenerwowana zdjąć, i krew z małżowiny ucha obficie zalewa szyję i suknię kobiety. Śnieg nabiera koloru czerwonego, zbryzgany krwią. Rosjanin odpycha ją na bok w stronę już zrewidowanych, którzy znowu stoją z podniesionymi rękami. Kobieta się potyka, upada, próbuje wstać. Rosjanin podejdzie i uderzy kolbą karabinu w głowę: i kobieta już nie będzie usiłowała wstać. Z grupy zrewidowanych wyjdzie jej mąż, zna ich wszystkich, oczywiście, ale woli nie używać imienia i nazwiska, woli myśleć i mówić odtąd: sąsiedzi. I kiedy wybiegnie z grupy ku niej, Rosjanin strzeli do niego z tego samego karabinu, którego kolbą strzaskał głowę jego żonie. A ten,
który siedzi przy prowizorycznym biurku ani drgnie, nic to, go nie obchodzi. Rosjanie się śmieją, jeden spluwa, rewizja trwa dalej, aż ostatni ze zgromadzonych na podwórzu nie przejdzie na stronę już przeszukanych: a wtedy Rosjanin na krześle daje znak, widzi go, ale nie rozumie, co oznacza: przynajmniej w pierwszej chwili, ale za chwilę zaczyna rozumieć. Rosjanie kierują broń w stronę stojących z wciąż uniesionymi rękami i otwierają ogień: i strzelają, dopóki ostatni z sąsiadów nie upadnie, a kiedy to się stanie, podejdą i będą strzelać do już leżących, a potem, kiedy już nikt nie będzie okazywał oznak życia (tak, to jej się ułożyło na końcu języka oznak życia): zaczną przeszukiwać trupy w poszukiwaniu zaszytych kosztowności i marek. Ściągają buty z zabitych. Nie wszyscy grabią, głównie tych dwóch, których wskazał dowódca, podczas gdy reszta rozsiada się, gdzie
popadnie: pali papierosy, śmieje się, rozpala ognisko, szykuje do upichcenia jedzenia. Zapamiętuje twarz dowódcy, blondyna, niewysokiego, wiele więcej nie widać z tej odległości. Wycofuje się ostrożnie, jak by stąpała po stłuczonym szkle, i wraca na strych. Rodzice pytają, nie pytają – nie chce nic mówić, w końcu mówi. Nie wychodźcie, muszę się zdrzemnąć, mamo – parę minut. Odtąd tak już
będzie. Ilekroć schodzi na dół, za każdym razem towarzyszy jej widok ciał w splądrowanych mieszkaniach, tak jak zastygły, znieruchomiały pod lufami karabinów sąsiadów, którzy nie zeszli na dół, nie zdążyli, nie chcieli albo nie dano im tej możliwości.[ i wiele lat później ktoś, o kim nie ma jeszcze pojęcia, kogo nie ma na tym, a może i każdym innym świecie-będzie odgrywał pantomimę ukazującą ten widok ciał w różnych stopniach zastygnięcia, zesztywnienia, jednak gotowych do wykonania ruchu, przezwyciężenia martwoty, ciążeniu do tego, aby ruch pokonał bezruch, duch podźwignął materię.
[ale, to już inna historia - nie z tej historii].
A kiedy będzie schodzić, będzie poznawać swoich sąsiadów, chcąc czy nie chcąc, na progu mieszkania, w głębi, na łóżkach wciąż tam oczekujących, że to tylko dwa tygodnie i wszystko wróci świat, jakim był. Zanim weszli Rosjanie.
II
Schodzi po wodę, idąc do pompy na brukowanym podwórzu, i mija na schodach otwarte drzwi, wyrwane, wyważone do ziejących pustką mieszkań, z których wypada pierze niesione przez wiatr. Na piętrze pierwszym od góry, a trzecim od dołu. W uchylonych drzwiach wewnątrz mieszkania widzi małżonków Szwarc, których splecione ciała leżą razem, jak by były jednym ciałem, zgodnie na łóżku, jak by nie mogli wstać, nie chcieli się rozłączyć, rozpleść, odmawiali powstania, ich splecione ciała raczej sabotowały wezwanie do opuszczenia, wyjścia z mieszkania, porzucenia łóżka, pobudki na komendę. Śnieg przyozdabia tę figurę retoryczną, a mieli piękną córkę, która pięknie chodziła w związku niemieckich dziewcząt [BDM] na marszach i paradach, czy na sali gimnastycznej, jakże się
pięknie prezentowała, i która kilka dni wcześniej wyjechała do Berlina, gdyż jej komórka związkowa oznajmiła, że tak trzeba, trzeba służyć dalej ojczyźnie, i pan Schwarz pocałował ją w czoło i błogosławił na drogę, a teraz wraz z żoną leżał w rozprutej pościeli, zakrzepły i stężały ich rysy, twarze i ciała, i mimo tego, albo może właśnie dlatego, wciąż jaśniejące wewnętrznym i niezłomnym przekonaniem o świecie, który nadejdzie, gdyż, jak to było wszystkim wiadomo, wszystko będzie dobrze. Cudowna broń rozkruszy i wykurzy, zmiecie barbarzyńców ze wschodu, tak z małego czarnego radia pan Schwarz odsłuchiwał krzepiących komunikatów, wciąż i bezustannie
krzepiących. Żona łagodnie prasowała spodnie i mundur pana Schwarza, który wyruszał wraz z nią na niedzielne pikniki, gdzie grała orkiestra nad rzeką i powiewały sztandary, uff, radości pieczonych nad ogniskami kiełbasek i kuflami piwa, święto lat cudownych, ufnych, niezachwianych. Ale w międzyczasie mapa się sfałdowała, pomarszczyła, zaczęła rozpuszczać w nawałnicy i rysy zmarłych
również zaczną się rozpuszczać, nabierać miękkości: i koloru będą czarnego, jak mundury najgorliwszych. Ale to dopiero jak się ociepli.
Przez wybitą szybę okna jeszcze wpada śnieg, podobno jest ciepło, kiedy człowiek zamarza. Ile stopni liczą schody na półpiętrze? Nieraz liczyła, a teraz każdy krok to było wyzwanie. Oto schodzi o piętro
niżej. Pan Bertsch właściciel browaru. Leży nieopodal stołu, jak by upadł w biegu, w drodze do wyjścia, nie wiadomo, dlaczego wygląda, jakby mógł się poderwać lada chwila do biegu, jakby to było całkiem możliwe. A pokaźna jego sylwetka wciąż była rozmiarów imponujących, jak nagroda w konkursie browarnianym, gdzie wygrać można było beczkę całą piwa, wznieśmy kufle ku radości i święta uczczenia, i kiwały się na szerokich ławach ciało przy ciele, wzniesione w górę kufle, bractwo i zjednoczenie, a teraz pan Bertsch, którego żona zdradziła i uciekła z pewnym oficerem (a może
urzędnikiem?) zaraz po tym, jak padł Stalingrad, leżał obecnie zupełnie sam, zamarznięty i niepocieszony, bez widoków na równie dobrą zabawę ani teraz, ani w przyszłości.
Piętro następne: Wdowa Zwickau. Ona, to pobożna i wytrwała nawołująca do pokuty i dobrych obyczajów, oby jej synowie powrócili, którzy znikli we wschodnich przepaściach, jadąc na skraj znanego świata, nie wiadomo gdzie, gdzieś między Zachodem i Wschodem, między Kijowem a Moskwą, a ona wciąż czekająca, że odnajdą się, nadejdą wieści, i nie ruszę się, nie mogę, powiedziała, nie daj Boże, wrócą do domu, i nikogo nie zastaną, jak to będzie, tak być nie może, nie umiem sobie tego wyobrazić, mówiła, potrząsając głową, i szła do kościoła na nabożeństwo i wyklepywała z książeczki do nabożeństwa rytualne, rozwlekłe litanie, chociaż jako ewangeliczka powinna być
bardziej powściągliwa, mniej słów a więcej czynów, ale tyle pozostało, niewiele więcej, można powiedzieć. Siedzi na krześle, kiedy mija drzwi jej mieszkania, tylko lekko uchylone, jak by sprawcom było jednak wstyd, może odrobinę, nawet jeśli przelotnie. Siedzi na krześle, głowa opuszczona, ciało lekko przechylone czuwające nadal na wprost drzwi, aż nadejdzie wiadomość i pojawią się w drzwiach, w mundurach zimowych czy letnich, jej synowie.
Do innych pomieszczeń nie zagląda. Niepotrzebne jej to, nie da rady przejść nad wszystkimi zgonami, policzyć, przeliczyć, porachować, pewnie na zewnątrz jest jeszcze gorzej, ciała na ciałach, otwarte groby, o ile chowają, a tego jeszcze nie widać, żeby coś się w sprawie ruszało. Wciąż ciała zabitych leżą tak, jak padły w śnieg, który bieli centrum, nadając wszystkiemu pozór niewinności, gdyż z tej wysokości ma świetny widok na opustoszałe centrum, pożary trawią dom za domem, noc po nocy, jak by rozpalane światełka na cmentarzu i nie ma do kogo się zwrócić: na dole rosyjscy żołnierze zaglądają do kotła, gotują, co mają, głód nie opiera się o koniuszek języka, opiera się o kiszki, kiszki donośnie marsza grają, aż wstyd. Zapasy się skończyły, gołębie również, i któregoś dnia wychodzi z ukrycia, wynurza z cienia, wypada z niego jak matrioszka, którą jej później pokaże dla zabawy, pokaże, jak z jednej matrioszki wydobywa się drugą i następną, i kolejną.
_______________