czy nora wykopana w szczerym polu, gdzie sporadycznie kwitną maki,
a czerwień kojarzy się tylko z kwiatem, nigdy z gorączką.
Zresztą, z fizycznego punktu widzenia, istotnie tak jest.
Kilka ścian, w środku regały, półki a z czasem stragany.
Na nich różności niemalże pod sufit.
Wysypują się już drzwiami, framugi pękają od nich i ranią nam stopy,
którymi deptamy je, z determinacją,
aż podłoga zyskuje kolejne piętra i zmienia się w chmurę,
która ulatuje przez komin z kolejnym oddechem.
I ja stoję w tym domu i nawet chwytam klamkę od wewnątrz,
choć nie wiem do czego służy, ani którędy.
A ty stoisz tam, gdzieś pośrodku i też już nie wiesz za kim,
ale po co już tak i chwytasz za klamkę, a tam zamknięte,
bo przecież nie wiem już nawet czy ona to ja, czy to tamten,
cegła po cegle się sypie na głowę, jak popiół.
I skąd ten pył.
I jak.
Wrzesień, roku pańskiego.
Odłamień
Jeden musiał utkwić w okolicach kręgosłupa,
skoro nogi odmawiają litanię do zaciemnionych miejsc,
a za nimi choćby śmierć. Choćby z samej nazwy.
Naciskasz delikatnie, nacinasz tkankę,
a wszystko co było staje się tak wyraźne
jakby nigdy nie mogło zaistnieć, chyba że w myślach.
Chyba, że tylko wyobraziłem sobie półcień,
a w samym jego środku - coś więcej.
Coś, czego nie było nigdy przedtem – powtarzam –
A przecież musiało utkwić w okolicach kręgosłupa, a po nim jak po nitce.
Do kłębka.
Nazywają mnie drzewem poznania,
a ledwiem zaistniało –
kazano mnie unikać, jak złego.
Moje owoce smaczne, choć cierniem przesiąknięte,
niech upadają, niech zadrzewią ziemię
czyniąc jej myśli, podległe moim.
Daję ci mądrość człowieku, równą twemu bóstwu,
choć jemu to nie w smak zapewne,
bo skoro cię stworzył na swój obraz i podobieństwo,
to dał ci też znudzenie przewlekłe,
co miotało się w nim jak ziarno, jak kamyk w bucie.
Nie wytrzymasz ty długo w raju, to nie dla ciebie miejsce,
więc jedz surowe i z rusztu, a nawet prosto ze mnie.
Siej i przetwarzaj owoc poznania.
Marcin Lenartowicz/ Basia Derlak
Luty, 2023
Głosu nie mają
Ktoś zabrał łuski rybom,
związek pomiędzy nimi a oceanem, stawem, łachą,
więc został im tylko wiatr i nieprzydatne skrzela.
Leżą wśród półwilgoci pamiętającej jeszcze bezkres
i duszą się słońcem.
Dla nich to już kosmos. Nieważkość.
Z pewnej odległości przypominają rozbite lustro – te łuski –
gdzieś indziej powodują refleksy światła, pochłaniając je,
gromadząc wewnątrz, na potem. Gorące jak pierwszy stopień do piekła.
Tymczasem kręcę się w kółko albo zatrzymuję i odwracam głowę przez ramię.
Ktoś zabrał mi cień, więc nie jestem.
Z Diastemą
Inaczej nazywana fugą, spacjami.
To wtedy nagle nikną chmury,
jakby ktoś pochował je do kieszeni
obok drobnych i większych katastrof.
Ta kieszeń jest pusta,
więc nie zatrzymuje deszczu i nie chroni
przed zagubieniem.
Inaczej nazywana cień, najdłuższa noc roku.
To wtedy skały zamykają oczy,
a niczego nieświadome chodniki potykają nas,
jednocześnie zbliżając do nieuniknionej konkluzji,
a ta śmieje się nam w twarz przez okrągłe milenium,
bo tyle trwałaby burza, gdyby ktoś nie ukradł chmur z niebobiegu
i nie zamknął na klucz,
w kieszeni.
Pierwszy kontakt z tkanką
Aż w końcu stało się wszystko.
Na raz.
Gdzieś w odległej dżungli, jakiś wąż połknął żabę.
Ta wcześniej muchę, która okazała się duszą,
na ramieniu wszechojca. Na zdrowie.
Kwiaty kładły się ku ziemi, pochylały łodygi
i kapelusze, a z dachów spadały koty, na czwarty stopień piekła.
Wprost pod stopy tego węża, co je wziął zeżarł.
I zdechł.
Aż w końcu nastała jasność.
Niepotrzebnie, bo straciliśmy wzrok na rzecz dotyku.
Marcin Lenartowicz – urodzony przeszło trzydzieści lat temu, jakieś pół roku wstecz urodzony ponownie, za sprawą jednej z nich. Astygmatyk, chorobliwy introwertyk. We wszystkich znanych i nieznanych jeszcze galaktykach, najbardziej dumny z bycia wujkiem dla Luny, Tuptusia, Haidi i Kruszka. Dozgonnie wdzięczny za to, że są. Z braku możliwości poradzenia sobie z chaosem myśli, stworzył sobie wewnątrz drugą osobę – Jagodę Mornacką – nie wpadł tylko na to, że ona również będzie pisać wiersze.