top of page

Maciej Melecki – cztery wiersze



Ubycia

Kursowanie między przedziałami, kiedy wzrost jest zgiętą tuleją. Stokrotne
Opadanie bez żadnej trakcji, na skraju wyradzania się przepadku.
Wznoszenie galwanizuje przechył. Dławisz się coraz bardziej puściejącym,
Obrazkowym komunikowaniem. Lodownie w każdej łyżce ciepła.
Ogołacanie z kory, podciąganie bez haka, na zawietrznej rojenia
Innych zasupłanych przejść, gdy odmęt tężeje jak śniedź w wodnym

Ujściu. Zza kręgiem, i poza nim, delta rozpleniania ugoru w raźnym
Korycie biegnącym przez sążnie cienia. Wystrzelany kram chłamu. Tam, 
W szybie serca, skłębiony swąd, bez kratki wywietrznika, w zaduchu, 
Przeszytym ścinającym przymrozkiem, mieszczą się same ubytki, niestrawione 
Piędzi, odpadki z wcześniejszych zakratowań. Skawalone ślady chybionych 
Połączeń, bezpowrotne wychynięcia zatrzymane w odbiciu skracającym przepaść.


Przewyższenia spodu 

Prędkie przepadanie w sinicy zastanego ciągu niewyodrębnionych nigdy
Części minionego zagęszcza wszelkie tutejsze podłoża, aż do usztywnienia
Ruchliwej spadzistości poszczególnego krańca kolejnego chybienia, gdyż
Dookolność rośnie tylko perzyną takiego właśnie zapętlenia, codziennego
Kupczenia z nachalnością niczego, w osmolonej luce chromego podglądu,
Przez którą przeciska się chciwe jarzmo kolejnego rozkluczenia, jakby powała
Tej szerokątności była wiecznie lodowym nawisem nad wędrowną wydmą, 
Kiedy jesteśmy ściągani nieustannym przewyższaniem w ten marny spód
Supłającego nas okrążenia. Mimowiednie przegłębiony, ostrością

Ściekowego wyziewu przeniknięty, aż po rozchodzenie się kierunkowych
Odejść w podglebia stwardniałych kwadr, gdzie uwidacznia się obopólny
Trach każdego wiązadła, dzięki czemu martwiejemy między rowami
A murem, jakie sprzęgają wszelkie azymuty w wahadłowy hak. Trawiony
Szmatami splątanych tras, od krawędzi dachu do pierwszego nacieku
Kominowych wyziewów, jesteś wciąż niezdjętym celem, kiedy przed nami 
Pleni się gorzka marszruta najlichszych zwidzeń grodząca każdy gest, 
Szatkująca poziom zatraty na nikłe już ścinki wzmożenia, które pozwoliłyby 
Prześcignąć cień o bławy milimetr wyprzedzenia ścieśniającego nas 

Spłachcia kolonizującej każdy powidok rdzy. Doczesne rozrywanie strun 
Przeradza się monotonnie w wysokopienny niż, który przetyka nam głowy 
Jak strzępiasty pomór na rozsianych wnykach, we wnętrzu chochli
Wygrzebującej ze stale niedomkniętych ust resztki skawalonego prochu, 
Pośród knotów i pstrokatych zniczy, albowiem udeptujemy żwir między 
Krawędziami mogił wżerającymi się swymi łapczywymi pędami w trakty
Chaotycznych śladów. Włókniejący spad rwącego ubabrania się pospólną
Mierzwą dociska skronie do poręczy, wądół tego zniesienia zasilany jest
Niczym prostopadły skręt solnym nawiewem, wyżarzają się przeto przeguby

Serii zamaszystych ciosów, trzebiących zaciekle uschnięte peryferia, skryte
W szczeliniastych fałdach każdego naprężenia mety. Iglaste zmory jawy,
Zaludniające ziemiste wyrwy oraz betonowe wzniesienia, skażają niczym
Płowiejący piołun, będąc przez to tężcem dni, jęczmieniem potasu na spojówce
Zaniku. Zetlały sztorm. Wypłukany szpik. Węzłowy pat. Bury chów. Rozbieg
Ucięty przed połową kończy się następną rundą migotu, jako odchylonej osi 
Kumulującej wielomiany awersji, kiedy drętwiejemy od przyrostu  nabrzeżnych 
Delt cienistych wirów, wydaleń bełtliwych omamów, stęchłych niczym odór 
Zawilgoconej piwnicy porzuconego domu, w tym mrowiu ślepych zdzieleń. 


Przestępność zmian 

Kluczymy nieustannie w przęśle tego lądolodu, w jego mikrych rozprzęgnięciach, 
Pozostających płaskowyżem przesilenia każdego obrotu wokół swej zwichrowanej
Osi. Oni nigdy nie byli w oku twej zatraty innym pierwiastkiem niż zwykłym
Minerałem odpadu, rozmokłą grudą zamglonego szadzią wspomnienia o wiecznym
Urywaniu się następnego ogniwa, a jednak zjawiali się ze swoistą nachalnością
Rozkrawającego pomoru w kolejnych klepsydrach, choć rozświetlany był cały
Kwartał wraz z paroma odnogami zejść, gdzie grupowało się dziesiątkowane
Życie, wyrzucane poza burty tego przesyłu rozmigotanych wieści, nie mogli
Więc przez to uchodzić za nic innego, co przesłaniał ich kramarski szwung.
Dowodliwa flauta rozpryskuje się po rosnącym wzburzeniu w rogówce spalonej

Mety, jaka nas przecinała za każdym razem, kiedy stawaliśmy się na krótko
Konkretnym omamem w plazmie czyjegoś uroczyska, jakby podwaliny nie
Były sypkim nawiewem cementu i piachu, wkopanym w przegub przeoczeniem
Serii usterek, kierujących wyborami, co do dalszych losów tej jedynej ogniskowej,
Która przepala nam niestabilny rdzeń. Wszelkie podwoje są tylko rozsypanką
Ulicznych przepychanek, złożoną z akordów pospólnego harmidru, jaki wyjada
Mózg aż po wnętrze piszczela czasu tak, że zostajemy z tym bagażem bezliku
Spławieni w jeszcze większy dół zamroczenia, przechyłu jarzma, które dociskając
Skronie, jest lekkie jak hel. Nadpobudliwość każdej ze zmian symuluje w nas
Konieczność przenoszenia się w coraz odleglejsze strony tej, skądinąd frywolnie

Zaprogramowanej, tułaczki, zuchwalsze wobec poskromienia choćby jednej z ich
Stałych blokad, lecz jednak wciąż mocno przyszpilone szpicem cienia do tego
Przymrozka podłoża, wędzidła nakładanego przez przenikające szpik podmuchy,
Ciaśniejsze niż zimna obręcz, jakby brzemienność tego spotworniałego końca
Roku była nieco butwiejącą już kupką trocin pod stołem zastawionym krzesłami
Do góry nogami, na tej zestruganej gałęzi tego czy tamtego tygodnia, kiedy
Mechanika czynności szpuntuje wszelkie otwory, przez które mógłby sączyć się
Krzepliwy kadr jakiegoś ustania, gdzie byłoby się wypuszczonym balonem,
Dryfującym nad skośnymi dachami, wiatami przystanków, miejscem upragnionego
Nieustalenia owego indziej, szerszego od pospólnej marskości, jaka przerzyna

Stawy przepony i dźga skoblami natychmiastowych zwrotów na podziałce ledwo
Znoszącej bańkę stęchłego powietrza, w tym parogodzinnym spuście kadzielnicy
Zaćmienia. Rozkop coraz większych przepołowień. Dwudzielna antresola wciąż
Nowych schodzeń tych samych podniet i nigdy nieprzedawnionych chciejstw, abyś
Dokładnie, praktycznie z całą surowością kary, zdawał sobie sprawę tylko z najbliższych
Węzłowisk, stale rosnących wokół głowy umocnień nikłych światłocieni, turbulentnych 
Grani bezwiednie przeszywających ten napowietrzny areał, śrubujących cię w biegnący 
Aż do środka wyrwy kant, płynniejszy niż wniosek z odbytej ad hoc rozmowy. Stałe Lądowania nie pochodzą z żadnych wzniesień. Nigdzie wszak nie będziesz już mógł
Się wybrać, lasso dali pełza pod stopami, i za chwilę, za jednym szarpnięciem, skończysz

Z głową w dół, dyndając już tak od zarania tych poronionych kwadr wyszarzania, nie Będących nigdy tylko tłem, w tej pylącej łunie przezroczystego wychylania się poza
Gnojny rant. Przez watolinę parnej krzątaniny dobiega nikły dźwięk dzwonka,
W wizjerze kluje się obła postać, której otwierasz drzwi, i ten ktoś prosi cię o klucze
Do piwnicy, i na pytanie, po co mu one, mamrocze coś pod nosem. Okazuje się 
Wysypywaczem trutki. Wręczony mu klucz jednak nie pasuje, zamki wymieniły 
Szczury. Owe przywidzenia są jedną realną stratosferą, zestalającą cię dystrakcją 
W tym płaskim chomącie, ażebyś mógł niekiedy otrzeć się o więźbę innego horyzontu, 
Omijając gruzowisko tych małodusznych sprzęgnięć z jamistością tego ascendentu 
Płowienia. Taki odpływ, jaki włok. Zgubna piędź wyparć. Spiralna prowadnica. 


Pobór

Kręty spad między skroniami. Widłowy próg. Kartonowe wiaty zamiast 
Rozwartych ścian. W oku cyklonu przebiega wytłumiona ciszą krzątanina, 
Jako codzienny przyrost lodowych nawisów, pod którymi grzybnią kolonizuje
Się nie tylko przenośny jej placet. Ścierne zdejmowanie warstw aż poza
Spękany garb, w który przerosło serce zagrody tej marszruty, trwale
Już usztywniający chów dalszego pętania. Tylko w tym prześwicie nie

Stępia zewnętrza krawędź, między kątowa cięciwa narzyna na supłach
Chropawe rowki, ażeby twardniejąca już maź mogła jeszcze dopłynąć
Do najbliższej delty braku, gdzie wytrzebienie będzie jedyną wypadkową
Ze wszystkich miar docisku, rojnych kieratów tej naziemnej depresji,
Po jakiej przechodzimy osuszeni ze wszystkich niestrawionych kierunków,
Coraz bardziej karbowani zawiesiną z wyrwanych gwoździ, zmielonych pakuł

I przerdzewiałych szprych, w wirniku tego rozkrawania na czterolistność
Stron momentalnego przepadania w kuble echa, płaskiej niczym poziomica
Klepsydrze oniemienia, kiedy sunie się tylko zakosem po coraz częstszych 
Zagnieceniach. Taki jest tego ostęp. Wędzarnia aż po świt. Szeroki rozłóg. 
Dyfuzyjnie kostna szadź. Masz jeszcze mniejsze na to dowody, drobnoustroje 
Pobudzane wiązkami wieści o uwłaszczaniu się skarlałych mar, trzymających

Lejce i bat w koszącym przelocie nad mogilną powłoką kanciastych poruszeń 
Mrowia zszarzałych trucheł, skonanych na długo przed nastaniem moru, 
Gdyż oset tej pląsawicy przepala ostatnią tamę i zewłok sczeźnięć rozgrabia 
Mieszczący cię jeszcze odprysk cienia. Odczyny przesiewów są piastą tej 
Kołującej plątaniny, postradaniem wahadłowych przepustów, nieustannym
Przesuwem owej kadzi o strzęp szpiku. Piołunowy pobór kolejnych rozpruć.
 


Maciej Melecki (ur. 1969) – autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy 1995-2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu – wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021), Przeciwujęcia (2023) oraz tomów prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021), Żywe mumie (2023). Mieszka w Mikołowie.
bottom of page