top of page

Maciej Melecki – cztery wiersze


Półistnienia

Nocne osuwisko, gdzieś między godziną pierwszą a drugą,
kiedy cała kubatura mieszkania zaczyna stawać się coraz
bardziej plamistym majakiem, pośród kanciastych sprzętów,
rzeczy będących przedłużeniem uciętych szpadlem wymiarów,
gdzie zjawiacie się w spierzchłym migocie, zawsze obok
przedramienia, wzdłuż krawędzi przechodzenia z pokoju do kuchni,
wszystko jest bowiem ogłuszone, szumiąca cisza zatyka kanały, tamuje
dopływ dźwięków, które rozwierałyby inną przepustowość, lecz
uwięźnięcia są półistnieniem coraz bardziej trwałym, jak łacha
piasku w rogu przybudówki do śmietnika, stąd zawężony tor,
klepisko wgłębionej na środku podłogi, widniejsze niż za dnia
widma, które zaszczepiają grążenie strachem przed tym, co być
może będzie lub nie będzie już nigdy dane, nie wiadomo, tym samym,
co dalej, skoro nieustannie jest się na progu wrażonym w krtań, nie
można wytrząść z siebie resztek czerwi, wywlec sparciałego podłoża
na inną stronę, której zawsze brakuje skrawka, rozpostarcie
nie może być więc realnym domknięciem, dlatego mieścisz się
cały w narastającym ubytku, owej przeponie zwłoki, zawiesisty
głos roznieca pierwsze prątki burzy, poza tą gardą, drenowane

rozbłyskami echa, i ponad oparem cienistego przystąpienia, kopce
tutejszych sczeźnięć, szybko, lecz niepionowo, nawarstwiane w
każdym odchyleniu, jakby szukało się tylko ostatniej smugi, która
mogłaby pomieścić ten zszarzały rumor, transmisyjny pas dookoła,
parterowe poddasze wygięte niczym dysza, stróżka wody wycieka
spod lodowej muldy, wypychającej drzwiczki w kierunku czarnego

kąta, stamtąd przyjdzie sygnał, nie będziemy mogli nijak gdzie
indziej wyjść, zatarasowani w skrzyżowanej matni, karbowane
kłódki, ostatni raz w swym zgrzycie, wykręcane mokre szmaty
nad zlewem, podkładane z powrotem, po dwu dniach wyciągane
ponownie, taki przerób, przemiał biegunów w zamachu kłody,
chciałoby się tylko ustać w tej szaradzie skłonu, rozszczepiany
półkulami nurtu muł, opadła krata, chrypiące dno u końca pochylni.

Pochylnie

Wszelkie uroczyska wyparowanego w kryształ tchu bezwiednie wyjawiają
Ziarnisty ciąg wielosinych spadków, przynosząc jednocześnie kolejną
Odkrywkę zbłądzenia w luku ościstego wejrzenia w swój ruchomy spód,
Który, niczym niema zapadnia, pozwala na przejście w momentalną
Zatratę odchodzenia, byś mógł ostatecznie już tylko widnie wracać w pustą
Kadź, przesiewany przez rzeszoto progu, aż po twardniejącą pryzmę rdzawego
Prochu. Puchnące dno naszego weń przepadania cierpnie w każdym skurczu
Czy zagięciu horyzontalnego załamania, kiedy jesteśmy tylko wyłowioną
Lub niknącą sondą, w chyboczącym kręgu pierwszych i ostatnich umiejscowień,
Nicowani cieniem jak krawędź równi, poza którą zionie kolejnym przewyższeniem
Odmęt tych stratowanych lat, nieustannie na obrzeżu tego zwałowiska,
W sekundowym odlocie i pospiesznym przyszpileniu ciągiem gwałtownych
Zwrotów, bez przerwy, bez podania powodu, więc zawsze jest się tylko na końcu

Łańcucha, prowadzonym nań w dowolną stronę danych szarpnięć, będąc
Zależnym od łaskawej jałmużny czyjegoś wyroku. Kubatura tych doznań jest
Nie większa od przesuszonej łupiny. Nieustanny krach to tylko rezonujący w
Środku strach, samoczynność wychylenia w próżnię tego osierdzia narastających
Podsumowań, prognoz większych od najdłuższego spaczenia wiekuistych wiek,
Które odmyka nam pospolity gwar przeistaczania się octu w szlam, kiedy na przednówku
Azymutu jesteśmy zasysani przez podziemne wiewy i porastamy parą z odbicia
Migotliwych krat wyboru. Bezkresne momenty przebijania się na drugą stronę
Tutejszej flanki skutkują tylko zgrzebnym oporem, taksonomią mnożący się zer
W następnym mirażu pętli zwisających z kikutów byłych drzew, kiedy jesteśmy razem
W tym przysadzistym okrążeniu, na bezwietrznym rżysku, jedynym, dostępnym
Jeszcze, miejscu ostatecznego utkwienia, gdyż represyjne ograbianie trwa w najlepsze,
Ażeby mogli się zabezpieczyć na wszelki ich wypadek, zmuszeni do katapultowania

Z klatki swoich rozpostarć, wszechstronnie otamowani wariantami możliwych
Rozstrzygnięć. Ołowiana kula na transzei odstępowania od muru tylko na krótko,
W ułamku ślepej strony, przenikalnej jak łut łoju na tej krętej pochylni, mylącej ci
Wschód z północą ciała tego kokonu, ściernego podłoża, jakim jest wyściełany
Każdy sufit odsłoniętego wtargnięciem przemieszczenia poza limes razowego
Przyparcia kątami seryjnych przywidzeń, w których wyraźnieje pozór odbieranych
Komunikatów, sprzecznych sfer łopoczących sztywnymi sercami, wyrabianymi
Za cenę ziszczenia komfortu stanowiskami względem jawnych zjawisk, nie poddających
Się ze swej natury innej ocenie, a jednak względnych w ich przedstawianiu. W tym
Zawsze trzynastym miesiącu trzynastego roku, w dziesiątą i piątą rocznice waszego
Odejścia w odór grobostanu sięgającego aż po górne szczeble tej dwuczęściowej drabiny,
Którą się poruszamy, siedząc nań okrakiem, by z jej wierzchołka wypatrywać kolejnych

Wydm naszego zaciemnienia, widmowych pięter zamieszkałych przez chyże odmiany
Losu, dowolnie żonglowane kuglarskimi sztuczkami, separowani przedzierzgnięciami
W kukły mechanicznych pochodów, które osaczają każdy bezwiedny gest, wymuszając
Na tobie coraz ciaśniejszy tok samousprawiedliwienia najdrobniejszych decyzji,
Jakby tylko takie korowody były już ostateczną formą czeźnięcia na tym zesztywniałym
Cyplu dozgonnego trwania po nic, poprzez płaskość wypiętrzenia, surowość
Obezwładnienia narzutem jedno stanowienia o najbliższym kwarku przyszłej roli
Przechylonego na wpół w pojemniku na odpady, i wygrzebującego z niego
Niestrawione resztki czyjegoś nadmiaru. Widnokrąg nadjadany marskością odwłoków
Pory rośnie niczym oset w zakątkach wejrzenia poza osinową dal, jest przeto
Rozgrzanym kablem, zamiast progu przeciągniętym, między jedną a tak samo nijaką,
Drugą odsłoną piekącego spadku, w skłębionym odmarszu, z pełnymi urnami w dłoniach,

Pomiędzy gęstymi nitkami lawy, co to wypływa z wyrwy zatrzymania, pełgającymi
Polnymi ścieżkami, osiadającymi niczym asfalt na alejkach, by śmielszym mógł być
Ruch świadomego przekroczenia tej pozostałej już niedaleko zaspy, tarasującej dostęp
Zanikowi, łowiącej wszelki szmer zbudzenia się na nowo, ażeby wytłumione zostało
Ostatnie sedno i zniesione były pozostałe zapory. Nie będziemy już nigdy manewrować
Drążkami swobodnych przesunięć. Morowy pas mety ostatnie się granicznym zakresem
Dla wszelkiej emanacji, skupiającym jony naszych przeżyć w błotną błonę, jaką
Powlecze się, niczym impregnatem, żerdź ustania, byśmy już do końca wiedzieli, jak
Gorzko rozkwita każdy cierń wewnątrz krótkiego uchylenia, w oczekiwaniu na żrący
Przesył piołunowych gwiazd, w docisku kanciastością pojedynczych mar, karnym
Rozwidleniu każdego krążka smugi, jaka spowija ci chód, byś nie odbierał niczego
Innego, co tylko pęta i zgina ci kark, niż właśnie tak – raz na zawsze, inaczej już nie.


Byłość

Sinoościstość w przechyle nikłego przechodzenia. Zakręt długi jak
Równoległa prosta do obumarłej półkuli. Żyzne dukty danych momentów
Mimowiednie prowadzą w kompostowy głąb, rozpartą zatokę bez dna,
Skąd można dojrzeć zawężony wylot, jakby spłaszczenia nie miały
Żadnych przerw, kiedy każdy skurcz emocji będzie rozkładany przez
Gnilne mikroby przepadku w tej wyłupionej brei, którą jesteśmy od
Wewnątrz powleczeni od początku tej miotaniny z niczym, zamaszyście

Obnażani przez tak właśnie poziomujący aż do szutru świat, ostateczny
Włok mieszczący całą, dotkliwie odłamkową gamę sinusoidalnych
Daremności, raz po raz przedzierzganych przez ich chromych zawiadowców
W konkretne koryta sztywnych poruszeń, galwanizujących ścięgna oraz
Krtanie, owego niepochodnego rzutu przez zagęszczenie rozmokłych drzazg
U brzegowych wyrw, wobec czego ślad jest kościstym przedawnieniem,
Rozrysem kolejnego zwarcia z kanciastym nawałem gruchoczących spraw,

Które będzie się jarzyć wewnątrz chyboczącego nami nieustannie splotu.
Znikomość przedziera daną stronę na mniej więcej pół, ażeby środek był
Tylko tektonicznym kierunkiem, zwieńczonym końcem załomu. Szóstka to
Odwrócony hak. Dziewiątka to stygmatyzujący brak. Potna plama wyschła
Solnym obrzeżem. Zacięty tryb rozdzielnego odstawania od tężejącego krańca,
W polu przeoczonego sygnału, modusu poszczególnego pochłonięcia
Przez wirującą nad tą byłością ciemnooką sieć. Spawy nawarstwione na

Złącza ramy utrzymują ją w permanentnym obrocie, dzięki czemu staje się
Nie do zerwania obrożą. Wtedy zmieniałem połączenia z wolniejszych na
Szybsze, już bezpośrednio sam na sam z twoim zrakowaceniem, równo rok
Przed ścięciem obrzynu, w poprzecznym rozwarstwieniu, nieopodal swoich
Rozrytych spodów, by teraz zwalniać wszelki przesył, opóźniać karbowanie
Cienia w tej przegrodzie wyściełanej wysiękiem zmielonego śrutu. Piąte
Zaciemnienie holujące w zniweczenie, bagienny przedział skarlałych wizgów.


Pęta traceń

Ciągi obietnic zapychające niczym knebel rozdziawione wrzaskiem
Usta oczadzonych zmór, rozszerzają skalę ich roszczeniowych postaw,
Chyboczących na swych przydrożnych krawędziach, dzięki czemu
Wielokierunkowo ukazują się kloaczne doły, przesieki naszych
Znijaczonych dni. Serce bez podówzki pozbawione jest przydechu,
W tej mgielnej kryzie ciasno nakładanej przez osiem lat zmarnienia
Aż do szczętu ruchomego gruntu, na skutek czego poruszamy się

Po twardniejącym grzęzawisku, w kagańcu naprzemianległych chybień
Lub utrafień, oskórowani przez ich żrącą nicość. Garbate rozwidlenia
Rozchodzą się poza wietrzną magmę zbijanych ram, każda sekwencja
Jest przygwożdżoną łupiną, płynącą w poprzek nurtu wodnej żyły, ażeby
Z zatoru iskrzył się wyhamowany pęd niestrawionych resztek chromego
Osadzenia między pętlą a rowem. Dokądkolwiek będzie kamieniał ten
Zew, poprzez zanikową hegemonię odłowień wszelkiego szczęku, tam

Będzie przerastał każdą kłodę perz danego końca. Szabrujące prądy
Nastawiają azymuty na niecki błędnych powrotów, nie przestają więc
Prządź zębatki otumaniających jarzmień. Zacieranie śladów przynosi
Kolejne wzrosty mimowiednych pęt strat, kiełzanie zaś przechodzi w stały
Stan wirującego zatrzymania w przechyle. Ostatnia runda tego stałego
Wirażu jest kołataniem przystawek okamgnienia, w którym rozpościera
Się śrubowana namiastka poziomu godzenia się z niczym, ogłupiającego

Czeźnięcia w dziurach, wykrotach oraz przelotach, albowiem kolejne
Dostawienie krat grodzi te doczesne rozlewiska mazi na coraz bardziej
Prostopadłe pola wtrąceń. Odliczanie nie przybliża żadnej z rozkołysanych
Burt, wskaźnik przeniesienia zgina wszelki pion, zostają tylko kopne miejsca,
Gdzie lęgnie się samobieżny czerw, pokryty osadami rojonych mniemań o stałej
Wypadkowej, kiedy zmienia się jej oścień w graniczny cios, i wierzeja pustki
Duje siarczystym pyłem, narzynając kresem skurczone przeguby ostałych gard.







Maciej Melecki (ur. 1969) – autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy 1995-2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu– wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021), Przeciwujęcia (2023) oraz prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021), Żywe mumie (2023). Mieszka w Mikołowie. fot. Paweł Dąbrowski
bottom of page