Pan Tadeusz
Synalek do mnie przyszedł i mówi sprawę mam, ojciec, jaką ty możesz mieć sprawę, myślę, bo widzę, że przyniósł reklamówkę ze szkłem, ale idę. Poszliśmy za garaże, a on wyciąga z siatki Pana Tadeusza ze szklaneczką w gratisie, oho, myślę, grubsza to będzie sprawa. Walnął z łokcia w dno butelki, jak tradycja każe, nalał do pełna, podał mi, a gdzie zagrycha już miałem mu grzmotnąć, ale on wyciąga słoik z korniszonem i mi podsuwa otwarty. To się dopiero wkurwiłem, co ty myślisz, że małego ogórka mam wyjąć, jak? Tymi rękami? Nie zdążyłem mu jebnąć, bo szybko wyłowił korniszonka w sam raz, nie za grubego, nie za małego, wypiłem, zagryzłem. Nalał sobie, wypił, myślałem, że bez zakąszania, ale nie, pizduś. Nalał mi, podał ogóra, średnich już nie było, chuj, wypiłem. Nalał sobie, wypił, zakąsił, zachmurzyło się trochę, nalał mi, ogóra sam wyłowiłem, wypiłem, zagryzłem, będzie padać? Nalał sobie, wypił, nalał mi, zrobiłem przerwę, wypiłem, nalał sobie, ale pół, bo flaszka się skończyła. No i chuj, koniec imprezy, pomyślałem, ale nie, on z siatki wyciąga jeszcze jedną. Luksusowa w dupę jebana, przyoszczędził. Odbił, nalał, wyciągam rękę, że stop, muszę się odlać. Idę w kąt, jebany rozporek, trochę poleciało, może nie zauważy. Wracam, biorę szklaneczkę, wypijam, zagryzam, muszę usiąść, nie ma gdzie, srać to, walę się w krzaki. Wyciąga rękę, odtrącam, chcę leżeć, to leżę. Nalewa sobie, wypija, patrzy pytająco, a, co kurwa, zmarnuje się? Nalewa mi, podsuwa ogóra, spierdalaj, po czwartym nie zagryzam. Wypijam, zaczyna padać, podnosi mnie, prowadzi na chatę. Niby duży a słaby, wypierdalamy się raz, dwa, jucha kapie z nosa, na schodach musimy odsapnąć, idzie sąsiad, patrzę, czy się ukłoni. Synalek wciąga mnie do mieszkania, rzuca na kanapę, słyszę, że rzyga w kiblu, cienias, wraca, otwieram oko, zbiera się do wyjścia, jaką sprawę miałeś? A, tak pogadać chciałem, mówi i idzie w pizdu.
Pieczeniowy
Znudziła mi się ta impreza. Właściwie nudziło mi się od początku. Znalazłem wreszcie Laurę i zaciągnąłem ją na zapadniętą kanapę w ciemnym kącie. Od razu wiedziała, o co mi biega.
– Pachnę sosem – powiedziała, odwracając głowę.
– Jakim? – zapytałem, choć było mi to obojętne. Chciałem ją całować.
– Pieczeniowym. Kazali mi wypić.
Wciąż na mnie nie patrzyła. Kilka ciał podrygiwało jeszcze na parkiecie, ale dj musiał załapać krzywego tripa, bo grał muzę wywleczoną prosto w rozprutych żył.
– Kazali ci wypić sos pieczeniowy? Dlaczego?
– Powiedziałam, że nie jem mięsa… Chcieli mi chyba coś udowodnić.
– I tak chcę cię pocałować.
– Wiem, ale nie mam nastroju.
– Laura…
– Co?
– Daj buziaka.
Nie słuchała mnie, nadal była myślami w tamtej kuchni.
– To był sos z paczki. Zrobili cały kubek i postawili przede mną.
– Cipeczko, popatrz na mnie – jej opór podkręcał mnie.
– Pij, powiedzieli, pij, dziwko. Nie chciałam. Na górze zrobił się taki kożuch.
Chwyciłem jej dłoń i położyłem na swoich jeansach.
– Powiedzieli, że spuszczą ci wpierdol, jeśli nie wypiję i wypiłam.
Bezwiednie zaciskała dłoń na mojej pale. Szczyl, który spał oparty o przeciwległą ścianę jednak nie spał, przyglądał się nam. To mnie jeszcze bardziej podkręcało.
– Uwielbiam cię, chodź tu – próbowałem ją przyciągnąć. Opierała się.
– Jeden z nich, ten w tatuażach, wiesz który?
– Wiem… wiem…
– Przeczytał skład i spadł z krzesła.
Rozpiąłem dwa guziczki jej bluzki. Wsunąłem tam dłoń i chwyciłem mały cycuszek.
– Niezła historia – powiedziałem, ruszając biodrami. Mocniej chwyciła chuja, nadal jednak wydawała się roztargniona.
– Okazało się, że w składzie tego sosu nie ma mięsa. Ani tłuszczu zwierzęcego.
Miętosiłem jej pierś, kutas prawie rozsadził rozporek.
– Był tam nawet napis „odpowiednie dla wegan” – wreszcie na mnie spojrzała i włączyła się w zabawę.
Patrzyła mi w oczy sprawnie masując fujarę. Przyspieszyła, uśmiechając się kącikiem ust.
– Pocałuj mnie – poprosiłem.
Zacisnęła usta. Dochodziłem.
– Był całkiem niezły. Kupię go jutro i zrobię nam po kubku.
Głodni
– Otwierać! Policja! – słychać z korytarza.
Mieszko przyskakuje do drzwi, Bożenka zrywa się z kanapy, patrzy na chłopaka szeroko przerażonymi oczami. Mieszko stara się zachować twarz, myśli też, jak jej dać znać, by ogarnęła pokój, ale to bystra dziewczyna, rozumie go bez słów. Zaczyna zgarniać ze stołu strzykawki i pigułki.
– Otwierać! Policja!!! – w głosie z korytarza słychać zniecierpliwienie.
Dlaczego w tych przeklętych drzwiach nie ma judasza? Łomot w drzwi. Na skórze Mieszka pojawia się zimny, bardzo zimny pot.
– Policja! Otwierać!
– Kłamiesz! – Mieszko gra va banque.
Za drzwiami trwa gorączkowa narada.
– Otwierać! Listonosz!
Mieszko parska, Bożenka zastyga z osmaloną fajką wodną w dłoni. Patrzy na Mieszka, nie rozumiejąc.
– Teraz, to tym bardziej ci nie wierzę! – z Mieszka schodzi stres i z rozkoszą myśli o tym, jak i co za chwilę walnie.
Za drzwiami kolejna gorączkowa narada.
– Otwierać! Pizza!
Bożenka podchodzi do drzwi, patrzy pytająco na Mieszka. Ten wzrusza ramionami, uśmiecha się do dziewczyny. Jakaż ona jest piękna, w tym przyćmionym brudnymi zasłonami świetle późnego poranka! Nawet cienie pod jej oczami, nawet przetłuszczone włosy, spękane usta wydają się jakieś takie… niesamowicie… realne… Mieszko orientuje się, że nigdy jeszcze nie widział kogoś tak prawdziwego. Jak urzeczony sięga do klamki. Bożenka kręci głową otwierając usta, ale nie zdąży powiedzieć choćby słowa, bo oto drzwi stają otworem. Na korytarzu tłoczą się Bóg Ojciec, Duch Święty i Syn Boży, niesamowicie jaśni.
I niesamowicie głodni.
Kuba Kapral
(ur. 1979) - poznański dramatopisarz, autor opowiadań, słuchowisk, offowy twórca teatralny. fot. Grzegorz Dembiński