wzniesionej z dębów i buków, sięgającej wieżami nieba.
A wędruję przez sterylną ciszę szpitalnych korytarzy,
wciąż nie wiedząc, czy usłyszę, że pacjent żyje.
Tak, jeszcze czuć puls. Po długiej nocy,
kiedy wszystko zawisło na zielonej drobince mchu,
pojawia się promień słońca. Krytyczne godziny minęły,
ale chory wciąż balansuje na granicy życia i śmierci.
Widzę wokół martwe ciała drzew,
broczące krwią konary, ranne czeremchy i głogi.
Nie śpiewa żaden ptak, przez drogę nie biegnie sarna.
W napięciu wpatruję się w poszarzałą twarz lasu,
czekając, aż rumieńce zabarwią policzki,
spojrzą na mnie nieprzytomne i zamglone oczy.
Wznoszę modlitwę do samotnego drzewa,
na którym wyryto szkarłatną literę. I goreje we mnie
jak krzew płonący. Drzewo oliwne. Baranek ofiarny.
Mówi: mam dwadzieścia cztery lata
ocalałem prowadzony na rzeź. W jego koronie
dwa kruki wiją swoje gniazdo. Ich mroczny krzyk
przenika jak lodowaty podmuch wiatru.
Czerwona gwiazda
W mroku łęgu narodziła się po raz drugi.
I pierwszy raz umarła. Przyciśnięta przez mężczyzn
do ściółki. Wdychała zapach grzybni i mokrych liści.
Księżyc wschodził w pełni. Z każdą chwilą ubywało
bladego i niewinnego ciała. Nie pomogły ostrzyżone włosy,
zbyt luźne ubrania chłopaka. Kiedy jej księżycowe ciało
uniosło się ponad lasem, przestała istnieć. Nim odeszli,
splunęli na nią. W brzuchu wyrosły kolczaste chwasty.
Odtąd stała się starą wariatką, choć miała nie więcej
niż dwadzieścia lat. Zbierała rośliny, rozumiała mowę lasu
i ptaków. Sprzedawała zioła, owoce i własne sery.
Zamieszkała na uboczu, stroniła od ludzi. Jej najbliższą
rodziną były drzewa i hodowane zwierzęta.
Teraz przycupnęła w lesie. Szóstym zmysłem słyszy,
że znów maszerują żołnierze, świszczą śmiercionośne kule.
Niebo ma smak piołunu, kiedy wschodzi na nim gwiazda
w kolorze krwi. Rozdrapuje palcami mokrą ściółkę,
krztusi się ziemią, ciężko łapie oddech. Chciałaby być
podobna do rosochatej wierzby. Połączyć się w jedno
z jej korzeniami i posiwiałymi włosami. Umrzeć drugi raz.
Przestać jak zjawa krążyć między światem
żywych i umarłych. Wypluć z ust zdławiony krzyk,
nim rozpłynie się niczym trujący opar znad bagien.
Gęsta czerwień
Skapuje kroplami z maków –
a razem z nią dym i pył,
stukot żołnierskich butów,
marszowa melodia.
(To nie dźwięki migawki,
łapane w pośpiechu kadry).
Światło drży, jakby stało się ranne.
Wycieram o trawę poplamione palce.
I kołyszę, mocno kołyszę –
nabrzmiałe czerwienią spódnice,
i ukryte w nich puste kołyski-kołysanki
dla nienarodzonych dzieci
makowych panienek.
Światłoczułość
Było to lato, które stawało się już jesienią.
Jak słońce, które zniżając się ku zachodowi kładzie
przed sobą coraz dłuższe cienie (…)
William Faulkner „Światłość w sierpniu”
Światło rodzi się w sierpniu, kiedy ziemia
nabrzmiała od zbiorów pęka jak skóra złotego węża,
którego przed wiekami wypędzono na moczary.
Na dłoń dziecka wysypują się ziarna. Powietrze drży
od upału – duszne od wibrujących skrzydeł,
lepkich plastrów miodu wyciąganych z uli.
Na polach tańczą słoneczniki, przy drogach złocą się
nawłocie. Wchłaniamy miękkie światło i kolory,
na chwilę zapominając, że ziemia wydaje obfity plon
z bezsennych nocy, mrozu i szczękających zębów,
samotnych łez i krwi. Rozkoszujemy się dniami pełnymi
słońca – sennie zawieszeni na hamaku z pajęczych nici.
Pod dom podpełzają mgła i niewidoczni dla nas umarli.
Nie wiemy, że zbliża się pierwszy szron. Na skroniach.
Otwieramy drzwi do ogrodu. Niepostrzeżenie wchodzimy
do tunelu, z dreszczem dotykając martwych dłoni.
Po długiej zimie rozmarzła ziemia
Można wyciągnąć z kokonu skrzydła,
odurzyć się zapachem pąków,
podziemnych łodyg
i korytarzy, w których krążą soki.
Skrzydła stają się coraz lżejsze.
Już nie pamiętają ostrych szpilek szronu,
szaroburych, jednakowych dni.
Znowu nadejdą coraz krótsze noce,
a ćmy będą tańczyć
w gęstwinach ostrężyn i paproci.
I będą śpiewać:
Jestem piękną Sulamitką,
o wąskiej kibici
i dorodnych biodrach.
Jestem ulepiona z mleka i miodu,
nasyć mną dziś głód,
zliż z ciała całą słodycz.
A jeśli spojrzysz ukradkiem
na roztańczone, skrzydlate cienie,
zauważysz, że w oku
noszą zastygłą grudkę soli –
słony karmel,
bardzo słony karmel.
Katarzyna Zając (ur. 1977) – ukończyła ochronę środowiska na Uniwersytecie Opolskim. Debiutancki tom wierszy Pęknięcia (2011). Publikowała w prasie literackiej, m.in. "Latarni Morskiej", "Frazie", "Migotaniach, przejaśnieniach", „Okolicy poetów”. Laureatka wielu konkursów poetyckich, m.in. OKP im. K. Ratonia (2010), XVIII OKP im. Rafała Wojaczka (2009), OKP im. M. Stryjewskiego (2023). Pasjonatka przyrody i fotografii przyrodniczej. Mieszka w Ozimku.