top of page

Katarzyna Woydyło – Gdzie jesteś, Gary?

  • Miroslaw Drabczyk
  • 26 lut
  • 6 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 1 mar


Nawet gdybym już na początku zapytała kogoś z nich, skąd wziął się Gary, prawdopodobnie
ich odpowiedzi różniłyby się od siebie. Od moich przypuszczeń odbiegłyby zresztą tak samo.
Niewiedza na temat pojawienia się tego mężczyzny nie dawała mi spokoju przez kolejne
trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Spędziłam je na spotkaniach online dla kobiet poszukujących
prawdy. Na trzecim spotkaniu megabajty dodały mi pewności siebie i odważyłam się
opowiedzieć o Garym. Im dłużej mówiłam, tym więcej szczegółów mi się przypominało, a
jednak nie sprawiło to, że bliżej byłam mężczyzny, którego szukałam. Wspomniałam o jego
zabawnie przystrzyżonym wąsie i przyciasnych koszulach, w których dwa guziki za każdym
razem groziły wystrzałem. Opisywałam dziwaczne imprezy, na które nas zapraszano, ale nie
powiedziałam nic o zasadach, których nauczył mnie Gary. Od początku traktowałam je jako
przeznaczone tylko dla mnie. Mistrz skomentował moją lakoniczną opowieść tak samo jak
manifest innych uczestniczek: Na każdą opowieść jest mistrzowska przypowieść, a potem
opowiedział nam o swoim podopiecznym, który dekadę spędził na uganianiu się za kobietą,
która mu się przyśniła. Dopiero dogłębna analiza jego snów pozwoliła im udowodnić, że
nigdy jej osobiście nie spotkał. Uczestniczki pokiwały wtedy zgodnie i z uznaniem dla
Mistrza. Na ich twarzach wykwitły rumieńce o gęstości kilku pikseli.

Ludzie, którzy bywali w tych samych miejscach, co Gary, ledwie go pamiętali. Jedna
dziewczyna, z włosami koloru dojrzałej maliny, przypomniała sobie wykręconego wąsa, ale
nie potrafiła powiązać twarzy Garego z jego imieniem. W końcu od pytań Ale czy to na
pewno on? Czy możliwe, żeby ten gość nazywał się Gary?, rozbolała mnie głowa i musiałam
skończyć ten temat. Inni nie łączyli Garego z żadną imprezą, a przecież ktoś musiał
wprowadzić go do naszego klubu. Ostatecznie znudziło mnie przepytywanie osób, którym
Gary nie mącił snu, tak samo jak mnie. Po krótkim to na razie! jednym kliknięciem usuwałam
ich z kręgu znajomych.

Nie pomogły spotkania z Mistrzem, ani rozmowy w kręgu ludzi, którzy po tygodniu przestali
być dla mnie ważni. Nikt nie powiedział mi więcej, niż rok temu Gary, wtedy, gdy samotne
wieczory zalepiały mi łzami powieki, a poranki uwierały jak najgorszy kac. Kaca leczyłam
metodą klin klinem, to znaczy wyszukiwałam ludzi, z którymi kiedyś byłam w kontakcie i
odzywałam się do nich po latach. A ja, jak już złapałam kontakt, to tak długo potakiwałam, aż
w końcu pozwalali mi napisać o sobie.

Pierwsza rada Garego:
Masz mniej niż pięć sekund na wszystko, co ważne.

P i ę ć sekund. Czy mogę kogoś zainteresować sobą w zaledwie pięć sekund? Gdyby nie
powiedział tego z tak dużą pewnością siebie, uznałabym to twierdzenie za niemądre i
zapomniałabym o nim. Jego głos był jednak donośny i przewyższał decybelami odgłosy
muzyki, która miała sprawić, że nasze ciała poruszą się w pierwotnym rytmie. Z boku
wydawało się, że Gary mruczy coś pod nosem, ale wcale tak nie było. Mówił do mnie powoli.
P i ę ć s e k u n d - usłyszałam wyraźnie i od tego momentu pięć sekund stało się moją
obsesją. Zaczęłam liczyć, ile trwa skasowanie w autobusie biletu, zjedzenie kostki czekolady,
wywołanie u kogoś uśmiechu. W końcu wszystko, co przekraczało pięć sekund, stawało się
dla mnie niewarte uwagi. Odliczałam nawet ile trwa pocałunek, a jeżeli komuś patrzyłam w
oczy, to również tylko przez króciutką chwilę. Nie pozwalałam sobie na to, by się beztrosko
zagapić, bo wtedy musiałabym tę osobę skreślić tak samo, jak wszystko inne, niewarte
utraconego czasu.

Moim podstawowym pytaniem jest to, skąd wziął się i gdzie jest teraz Gary. To dwa pytania,
zauważył Mistrz. Kobiety na łączach zrobiły głupie miny, a ja miałam po raz pierwszy ochotę
wyłączyć im twarze na zawsze. Na raz nie chciałam być wywoływana; zmuszona, żeby co
spotkanie uściślać, o co mi tak właściwie chodzi. Przecież obydwa pytania dotyczą Garego,
tłumaczyłam rozżalona Mistrzowi. Jaka to różnica, czy to jedno, czy dwa pytania, skoro
Garego i tak nie ma. Mistrz pokiwał głową ze zrozumieniem, ale odłączył mój mikrofon
jednym kliknięciem. Ostrzegł nas na początku, że tak właśnie będzie, gdy dopuścimy do
siebie negatywne emocje i damy nim nad sobą zawładnąć. Na trzy sekundy złość odebrała mi
oddech i cierpliwie trzymała ciało w stałym stanie skupienia, aby nic ze mnie nie
wyparowało. Zamknęłam laptopa. Gary byłby ze mnie dumny. Pięć sekund, jakich nie spierdoliłam.

Druga rada Garego:
Bądź blisko.

Spotkania z Garym trwały mniej, niż minutę. Po minucie Gary odchodził i tego samego
wieczoru już do mnie nie wracał. Czasami próbowałam odnaleźć go w tłumie, byłam
ciekawa, skąd wie, co mi dolega. Gary gubił się jednak w klubie, albo opuszczał knajpę na
długo przede mną. Bez pozostawienia śladu w postaci opróżnionego drinka, czy
niedojedzonej przystawki. Jedyny ślad pozostawiał mi w głowie i na ubraniu. Na lewym
ramieniu wykwitało za każdym razem mokre odbicie jego dłoni, przez co czułam, jakbym
część Garego zabierała ze sobą do domu. W głowie pozostawała zaś rada, jakiej udzielił mi
głosem mędrca ze snu, który w ciągu sekundy objaśnia zasady działania całego świata.

Po raz drugi zostałam zaproszona na imprezę z okazji końca świata. Jak to możliwe, że świat
nie skończył się za pierwszym razem? Czy nasze brzuchy nie eksplodowały od tłustej pizzy
na grubym cieście i wódki z colą rok temu w podmiejskiej dyskotece? Miałam na sobie
cekinową spódnicę i bluzkę z wycięciem w kształcie serca na plecach. Mężczyźni zamienili
garnitury na stare, sprane koszulki. Tylko Gary miał na sobie koszulę, która trzymała go w
ryzach jakby świat miał się naprawdę za chwilę skończyć. Gary powiedział mi, że wyglądam
kosmicznie, a w moim żołądku wódka z colą tworzyła jedne z ostatnich remiksów, wciąż
lepsze, niż te płynące z głośników. Czkawka plątała nam się pomiędzy słowami, aż w końcu
słów zabrakło, a ja myślałam, że skonam, że skończę się jeszcze przed końcem świata. Gary
przez pięć minut trzymał mi włosy.

Trzecia rada Garego:
Zapomnij.

Niepamięć dręczyła mnie już wtedy, gdy pierwszy raz zagadałam do Garego. Cześć, chyba się
jeszcze nie znamy. Odpowiedział: Pamiętałbym. Ja bym nie pamiętała, nie powiedziałam mu
tego. Gary zapytał jednym ciągiem: po co przyszłam, czy kogoś tu znam, kto mnie
wprowadził. Mogłabym się założyć, że te kilka pytań zmieścił dokładnie w pięciu sekundach.
Opowiedziałam mu, że do klubu wprowadził mnie brat i że nawet po jego zniknięciu wciąż
przychodzę do klubu. Niby to sobie przepracowałam, a jednak za każdym razem na
wspomnienie o bracie głos drżał mi tak, jakby ktoś zarzucił w głębi mnie kotwicę i nie umiał
odbić się od pustki, która we mnie gęstniała. Mam kontakt z jego znajomymi, dodałam
prędko, a żeby wyprzedzić pędzące ku zamkniętym powiekom łzy. Nie wspomniałam
Garemu, że sama każdego poranka ten kontakt odnawiam. Gary wiedział zadziwiająco dużo o
moim bracie. Wiedział, że jego ulubione ciasto, to cynamonka ze śliwką i podziwiał go za
okazałą kolekcję kalendarzy. Gdy zaczął opisywać mi wszystkie znamiona brata, a nawet
powiedział, że wyhodował sobie wąsa dlatego, że przegrał z nim ostatni zakład, spojrzałam w
jego stronę uważniej. Ten jeden raz byłam świadkiem przeistoczenia. Gary zmieniał się z
obcego mi dotąd człowieka w doręczyciela niepoznanych przeze mnie historii o bracie.

Wierzyłam w to, że jeśli wysłucham wszystkich do końca, opowie mi w końcu ostatnią
historię, tę najbardziej przeze mnie wyczekiwaną. Niczego więcej mi wtedy nie powiedział, a każde nasze kolejne spotkanie stanowiło swobodne opadanie na dno niepamięci.

W końcu stałam się niepewna nawet tego ostatniego spotkania z Garym. Pamiętam tylko,
że był to egzotyczny klub, w którym serwuje się drinki z ananasem na bazie wody z
prawdziwego kokosa. Muzyka dogrywa rytmicznie, a jednak niektóre brzmienia budzą
niepokój, jak ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem. Gary rozmawia z niezbyt wysokim
mężczyzną w błękitnych mokasynach, po chwili wyczuwa, że gapię się na kołnierz jego
koszuli, przeprasza grzecznie niskiego elegancika i podchodzi do mnie. Na początku
zagaja, co u mnie. Na odchodne mamrocze pod nosem: odpowiedzią są kalendarze.

Nie miałam kluczy do mieszkania brata. Za każdym razem musiałam prosić o nie matkę.
Niewiele razy prosiłam. Tuż po zamknięciu podwójnych drzwi pozwalałam sobie na szloch
głębszy i dłuższy, niż to było dopuszczalne w towarzystwie rodziców. Nawet opuszczone,
mieszkanie brata pozostawało dla mnie w dalszym ciągu mistyczne. Po jego zniknięciu,
niczego nie ruszaliśmy. Na ścianach wciąż wisiały kartki z różnego rodzaju kalendarzy, na
komodzie piętrzyły się jego dzienniki. Upływ czasu wydawał się być tu wciąż namacalny, tyle
że brakowało strażnika, który rozumiał ten przedziwny system. Nikt z nas nie był w stanie
przeglądać jego notatek, a nawet przebywać w mieszkaniu dłużej, niż trzeba. Zegary tykały tu
niby w podobnym tempie, a jednak do uszu docierało nieznośne echo. Ta milisekunda
różnicy, która nie mieści nawet tęsknoty za bratem. Tak miało być i tym razem. Miałam
przyjść i pozwolić sobie na nieograniczone przysłuchiwanie. Miałam nadzieję, że jeśli
przysłucham się uważnie temu jak szeleści niezapisany papier, to znajdę odpowiedź na to, co
stało się z moim bratem. Patrzyłam na kartki z różnymi datami, które powiesił nad swoim
łóżkiem. Możliwe, że utknął w jednym ze zdarzeń w przeszłości. Spojrzałam na zaścielone
łóżko. Jedyny mebel, na którym nie piętrzyły się kalendarze i książki. Położyłam się na nim, a
lewą rękę opuściłam na podłogę. Między panelami wyczułam złożoną na pół kartkę. Pismo
było pochyłe. Początki słów rozmazały się, jakby spisane zostały w pośpiechu. Ostatnie słowo
odbiegało od reszty. Słabo dociśnięta dłoń zaznaczyła jedynie niezgrabny brzuszek. Reszta
mogła być brakującymi literami, albo delikatnie nawracającą falą.

Gary,
tak jak ci obiecałem,
jestem już
blisko










Katarzyna Woydyło  (ur. 1992) – absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie Śląskim i Kursu Pisania Powieści KMLU. Jej opowiadania opublikowane zostały w "Stronie Czynnej", "Tlenie Literackim", "Epei", "Twórczości" i "Zakładzie". Mieszka w Zabrzu, najszczęśliwsza bywa w kasku. Narciarskim lub rowerowym.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page