Wychodzę z bloku, potykam się na trzech schodach przed klatką i upadam na twarz. Z ust
zaczyna sączyć się krew, a kiedy próbuję ją złapać palcami, trafiam tym wskazującym na
dziurę w zębie. Nie mam połowy jedynki.
Mroźne powietrze strzela znienacka w twarz, dostaje się dziurą pod język. Przytrzymuję je jak cudowny lek, jak lekarstwo na pulsujące bólem wnętrze. Chyba płaczę, na pewno płaczę. Boję się tego, co za chwilę zobaczę w lustrze. Powoli wracam do klatki, a ona przyjmuje mnie od razu po wpisaniu kodu na domofonie. Drzwi nie zacinają się, ciepło przedsionka klatki oblewa mnie tuż obok skrzynek na listy. Patrzę przez chwilę na puste i płaskie otwory metalu. Mam ochotę włożyć w nie głowę, przytrzasnąć klapką i zniknąć jak niedostarczona wiadomość. Byleby tylko nie musieć wracać, a od progu mieszkania nie musieć przepraszać. Przepraszać za bycie małą niezdarą, która jedyne, co potrafi zrobić, to nic. Cały żart ze słowem nic polega na tym, że słowo to oznacza wyłącznie bycie przegrywem. Czyli nic się nie stało. Czyli i tak nic w życiu nie osiągniesz, kochanie. Nie wiem, co chciałabym w życiu osiągnąć i czy w ogóle coś muszę. Wiem tylko, że jeśli słowo nic powtarza się komuś zbyt długo, to ta osoba chce w końcu zniknąć. Zaczyna jej przeszkadzać, że mogłaby znaczyć coś więcej, niż zero. W końcu może być jej ze sobą naprawdę źle. Ostatecznie nie wkładam głowy do metalowej skrzynki na listy. Podnoszę nogę, kopię w nią tak, żeby się trochę wygięła (klapka po prostu opada) i zadowolona z rumoru, jaki za sobą zostawiam, wybiegam z klatki jak ktoś.
Ktoś więcej niż nikt.
Biegnę, biegnę, bo wierzę, że ruch niesie obietnicę, choćby nawet taką okłamaną. Takie obietnice również czasami przyjmuję, choć i tak zawsze wiem, kiedy ktoś kłamie. Poznaję to po szybkim odbiciu spojrzenia, albo po słowie wpełzającym do ust czyichś wtedy, kiedy właściwych brak. Słowo niezgrabne, nie do końca poprawne, wciska się pomiędzy te prawdziwe. Nie zagnieżdża się jednak wśród nich swobodnie, mości się odrobinę za długo. Pozostaję już wtedy skupiona, prowadzę rozmowę do końca. Uważnie jak teraz, gdy biegnę. Z rzeczy cennych mam przy sobie klucze od chaty w prawej kieszeni, drugą jedynkę jeszcze w całości i o rozmiar za duże vansy. Za każdym razem coś tracę – myślę pod koniec trzeciego kółka wokół osiedla. Vansów byłoby szkoda najbardziej, dlatego rzucam się w śnieg nim spadną. Pozwalam, by śnieg wśliznął się najpierw za kołnierz kurtki, a potem pod mokrą od potu koszulkę. Z uśmiechem na ustach czekam na serię dreszczy.
Nigdy nie leżałam w śniegu dłużej, niż kilka sekund, które matka lub ojciec kończyli
komendą: no, wstawaj. Jeśli zdążyłam zrobić anioła, to tylko takiego do potrójnego trzepotu skrzydeł. Jeśli położyłam się, by spróbować złapać na język śnieg, to tylko do trzeciej śnieżki. Więcej leżenia w zimnym i mokrym miało przynieść chorobę.
Czasem jeden anioł kosztował całą drogę powrotną usypaną z pogróżek i przepowiedni gorączki; czarnych zwiastunów dreszczy, które nadejdą tej nocy. Mogłam się bawić grzeczniej, nie krzyczeć na mrozie, nie ślizgać się tam, gdzie akurat ślisko. Mogłam ulepić bałwana. Nie za dużego, bo teraz wszyscy zamarzną, zanim go skończę, nie za małego, a takiego w sam raz. Bałwan nie musi mieć ozdób, niech będzie prosty, a już na pewno nie musi mieć mojego szalika. Nigdy nie leżałam na śniegu tak długo.
Nie mam zegarka, a jednak obserwuję upływ czasu. Ostatnie godziny dnia przemijają, a ja niesiona na śnieżnym puchu wlatuję w ciemność. Noc otwiera przede mną wietrzne portale, wirujące drzwi bez klamek. Mogę przekroczyć je tylko raz, zmuszona porzucić przy tym ziemską powłokę. To, co po mnie zostanie, to słabe niewytrenowane ciało, splątane mrozem włosy i przydeptana para butów. Może lepiej byłoby zniknąć, myślę pierwszy raz w życiu. Odważna i silna jeszcze nie byłam, może po drugiej stronie w końcu by się udało. Dziarsko wyszłabym poza osiedle, ale wcześniej rozwiązałabym ostatnie kwestie z ojcem i matką. Nie musiałabym dłużej znosić ich spojrzeń i pytań, co dalej zamierzam. Puściłabym mimo uszu ich lekceważący ton głosu i wyznałabym, że mam ciekawy plan na przeżycie. Postanowiłam bowiem leżeć na śniegu i wstać dopiero wtedy, kiedy będę gotowa. Może dopiero wtedy, kiedy w głowie nadejdzie wiosna, albo kiedy zakiełkuje mi w sercu pewność, że sobie poradzę. Do tego czasu jednak poddam się zimie, pozwolę sobie na wichry i burze śnieżne. Niech tylko matka i ojciec nie ważą się mnie powstrzymać, ani otulać ciasnym płaszczem ich oczekiwań. Mniej więcej wtedy przestaję poruszać palcami u stóp. Prędkością myśli pobijam jednak życiowe rekordy.
Innym razem bałabym się nocy, ale ta noc okryta śniegiem, nie straszy.
Innym razem bałabym się samotności, ale samotność z wyboru, przynosi ulgę.
Innym razem wróciłabym do domu przed zmrokiem, ale tym razem nie wracam.
Dom powoli przychodzi do mnie.
Najpierw wychodzi ojciec, chwilę później dogania go matka. Zdradza ich ubiór – obydwoje opatuleni są szalami wielkości koców. Przed klatką rozdzielają się bez słowa. Jedno idzie ostrożnie w prawo, drugie rozkopuje śnieg kozakiem i rusza w lewo. Nie oglądają się za siebie. Ręce wciskają w kieszenie puchowych kurtek. Musieli ustalić plan poszukiwań, każde szło bowiem z pewną dozą determinacji, pomimo niesprzyjającej pogody. Dalsza droga mogła być przecież długa, usiana gęstymi zaspami. Oni nie wydawali się na to zważać. Chociaż śnieg nie ustępował, a skrzypiał przy każdym kroku żałośnie, to nie był w stanie ich w poszukiwaniach zatrzymać.
Matka będzie sprawdzać okolicę rur ciepłowniczych. Nie odważy się na nie wejść, ale dopuści do siebie myśl, że weszłoby na nie dziecko. Kiedy czasami pytała, gdzie było, dziecko kilka razy przyznało, że właśnie tam. To może jednak tam, pomyśli matka. Trzeba by iść szybciej, jeszcze szybciej, miejsc sprawdzić więcej. Dziecko mogło leżeć pod rurami zbyt długo. Śnieg mógł zalepić już dziecku powieki.
Ojciec nie pójdzie śladem rozpuszczonego śniegu, nawet nie spojrzy w kierunku rur, które przez chwilę ogrzałyby jego dłonie. Ojciec wydepta ścieżki porannym psiarzom na łące. Będzie krążył i nie będzie wiedział, czy już tędy szedł. Jednak iść nie przestanie, tak samo, jak szukać nie skończy jej matka. Będą gonić za niczym i niczego w śniegu, prócz połowy jedynki przed klatką, nie znajdą. Zmarzną. Przemarzną. Będą przeklinać zimę i wszystkie rozmowy, które im z córką nie wyszły. Ochrypłym głosem kilka razy wypuszczą w noc jej imię, zniekształcone przez zmarznięte policzki. W końcu pomyślą, że już jej nie znajdą. Przypomną sobie ostatnią rozmowę i przedstawią policji jej wypraną z jaskrawych kolorów wersję. Zapytani, czy miała problemy, z kim zwykle się zadawała i gdzie bywała najczęściej, odpowiedzą zgodnie: była jak inne. W zeznaniach ugrzęzną jedynie w punkcie dotyczącym ich wzajemnych relacji. Będą brodzić w śniegu po łydki, a i tak nie przypomną sobie, kiedy ostatnio udało im się ją bezwarunkowo pokochać. Nie dodadzą otuchy zapewnienia policji: poczekajmy aż sama wróci do domu.
Przeczeka ich powrót do domu, widok rozplątanych szali wielkości koców. Poczeka na
migający niebieskimi światłami radiowóz i dopiero po wyjściu policjantów z klatki, pomyśli o powrocie. Ze skostniałymi w trampkach palcami i ze zdrętwiałym od zimna karkiem, wstanie i pójdzie w kierunku klatki. Tam na chwilę zatrzyma się przed cieniutką strugą krwi odbitą na śniegu. Kilka połączonych ze sobą kropel ustanowi początek i koniec, choć początek odbije się dużo wyraźniej na śniegu i pozostawi w nim wklęsły ślad.
Nie przeprosi od progu. Do mieszkania wejdzie po cichu, ma swoje klucze. Zastanie ich w dużym pokoju, podejdzie do nich, jakby po prostu wróciła ze szkoły. Oni popatrzą na nią w oczekiwaniu na wyjaśnienia, ale kiedy ich nie dostaną, poczują ulgę. Matce będą drżały zaczerwienione od mrozu dłonie, ojciec rozpłacze się niemym szlochem. Ona zaś nie powie nic więcej, bo to, że na chwilę wyszła, nic dla niej nie znaczyło. Wróciła. Nic złego jej się nie stało.
Katarzyna Woydyło (ur. 1992) – absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie Śląskim. Jej opowiadania opublikowane zostały w "Stronie Czynnej", "Tlenie Literackim" oraz w "Epei". Mieszka w Zabrzu.