Plecak jest lżejszy, dźwigasz tylko te przyczajone
chmury, z których deszcz. I powietrze jak głęboki
wdech. W pożółkłych trawach strzępy lata, słyszysz
odjeżdżający pociąg, i żaden żal. We wrzosach
jeszcze brzęczy, taka wspólnota trochę zapomniana,
głogi cierpkie, ale nie namawiają do ucieczki.
Jesteś obok - skupienie na sprawach
dawnych. Omszałe kamienie w miękkiej ciszy
zagadują groźny czas przeszłych letnich burz.
W schronisku okiennice jeszcze otwarte,
łóżka piętrowe namaszczają związki z dróg
całkiem osobnych. Rano rozsypują się jak szyszki
porwane wiatrem. Żółty liść przykleja się do buta,
w niebo gapią się jakieś obce dzieciaki. Bociany
odleciały wcześniej, taki Chełmoński niekompletny.
I tylko ten dzwonek nieznośny. Nie ma go, uzgadniamy.
Chowamy się pod pałatkę - trochę pada.
Zasłuchanie
Śnił mi się Ganges, rozlany jak balia po tysiącach kąpieli,
i nocne ognie. Każdy ma swoje święto światła,
kiedy płomień pochłania stosy marzeń.
Unoszą się pyłem w wilgotnym powietrzu,
zetlałe lądują w odmęcie.
Śniło mi się jezioro. Buki na wysokich brzegach,
czerwony dach leśniczówki. Jesień, która płonąc
umyka od cierpkiego smaku, ciemność, gdzie wciska się
tupot borsuków, przeloty perkozów. Zasłuchanie.
I śniły mi się szczyty gór. W jaskrawym słońcu odległe.
Niebo czyste, wyprane, już suche. Ścieżki zdeptane
tropami wędrowców, plecaki pełne wszystkiego,
i lęk. Schronisko, gdzie odprawia się życie
i sarny, które podchodzą pod okna.
Ostrokrzew
Tej zimy wokół ostrokrzewu kręci się sporo kosów.
Czarne ruchliwe plamy na białych obrusach,
w żółte szczypce wpadają czerwone okruchy,
głód zostaje gdzie indziej. W białym od słońca
afrykańskim powietrzu. Wiruje piasek, niesiony
suchym wiatrem; drobiny śniegu osypują się z krzaków,
fatamorgana za oknami. Murzynek Bambo, unieważniony
koleżka z wierszyka, który już tu nie mieszka.
Powietrze drży i rozmywa się nad wyschniętą sawanną.
Pełno zimy wokoło. Twierdzisz, że nie jest łatwo
brnąć przez pory tego świata, to na co komu
jeszcze inny. Tylko niekiedy nocą, słuchając
jak topnieją śniegi, mówisz, że znów
potrzeba jakiegoś odkupienia.
Sanktuaria
Myśl o reinkarnacji kazała mi
oszczędzić karalucha. Szedł po ścianie
w indyjskim pociągu. Szczelnie wypchanym
kolegami mojego kolegi. Stos jego
dziadka, świeżo zmarłego, nie spłonął
na brzegu świętej rzeki. Zabrakło mu łutu
szczęścia. Wieczność oddaliła się
dużo dalej, niż cel naszej podróży.
W wąwozach uliczek Katmandu
natknąłem się na stragan. Kilka much
snuło się wokół wyschniętych
skrawków mięsa. Po sanktuariach placów
nie włóczyły się krowy,
choć zapewnione miały święte życie.
Głód był tu duchowym żarem,
wsłuchiwaniem się w głos kosmicznej harmonii.
Płynący ze skłębionych nad głowami,
niekończących się drutów i kabli.
A w telewizji mówili, że w Małopolsce
zmarły co najmniej dwie osoby.
Po zjedzeniu galarety, przygotowanej
z mięsa zwierząt domowego chowu.
Zajął się tym prokurator.
O duchowym pierwiastku zdarzenia
nikt nie wspomniał.
Jarosław Barańczak – doktor nauk technicznych, były dyplomata, autor dwóch tomów wierszy, w tym Znaku nagrodzonego Lubuskim Wawrzynem Literackim. Wędrowiec. Na stałe we Wrocławiu.