top of page

Grzegorz Tomicki – Stop ciała i ziemi, czyli na marginesie i w centrum poezji Antoniego Matuszkiewicza


Źródło poezji

Widzieliśmy się tylko raz. Spotkanie autorskie w Bukowcu – mniej więcej na pograniczu Karkonoszy i Rudaw Janowickich – odbywało się częściowo pod dachem Domu Pracy Twórczej „U Hrabiny”, ale w zasadzie na wolnym powietrzu (salony!). O ile dobrze pamiętam, w maju. Tak się szczęśliwie złożyło, a może tak to zostało zaplanowane, że poeta siedział na tle gór i górnoreglowych lasów z dobrze widoczną w głębi Śnieżką. Wyjątkowo adekwatnie dobrany kontekst. Ze zmierzchem zrobiło się chłodniej, na co mało kto chyba zważał – ja w każdym razie nie. Nie zadawałem żadnych pytań. Wiadomo, im człowiek mniej mówi, tym lepiej słucha. To był dobry czas na odbieranie bodźców ze strony świata. Na powściąganie własnych oczekiwań i roszczeń. Na przyjmowanie tego, co przychodzi z zewnątrz. Otwartość – tak zapamiętałem moje ówczesne nastawienie. Dlaczego o tym wspominam?

Otóż wyniosłem z tego spotkania zwłaszcza jedno stwierdzenie, które w pamięci utkwiło mi zapewne już subiektywnie przekształcone (czego człowiek dokładnie nie zapamięta, to sobie bezwiednie dopowie), więc uprzedzam, że nie zacytuję go literalnie. Antoni Matuszkiewicz powiedział mniej więcej, że poezji w zasadzie nie trzeba wymyślać. Poezja jest wszędzie. W polu, w lesie, na ulicy, na drodze, w domu. W tym, na co patrzymy, czego dotykamy, co słyszymy, z czym się stykamy i czego w związku z tym doznajemy. Wystarczy się na to otworzyć i – uwaga! – przełożyć na słowa. No tak, odpowiednie dać rzeczy słowo. Ale jak to zrobić? Czy w tym „wystarczy” nie przejawia się czasem zbytnia naiwność? Zwykłe – albo przeciwnie: magiczne – życzeniowe myślenie? Niekoniecznie. A w tym przypadku nawet na pewno nie. Ten akurat autor jest na to zbyt (samo)świadomy, nazbyt wewnętrznie poukładany i dostatecznie poetycko wyrafinowany, aby pozwolić sobie na takie prostoduszne rozumowanie. Tym bardziej na pochopne wypowiedzi. To bowiem także zapadło mi w pamięć – namysł autora nad każdym zadanym mu pytaniem. Z namysłem udzielane odpowiedzi. Odniosłem nawet wrażenie, że tego dnia nie wypowiedział żadnego przypadkowego słowa, co zapewne także jest lekką przesadą – język to jednak żywioł, a nie poręczne narzędzie do wytwarzania przemyślanych konstrukcji słowno-myślowych. W takim razie, w czym rzecz?

Wydaje się, że Matuszkiewiczowi chodziło o samo źródło poezji, a więc o zmysłowe, cielesne, materialne, empiryczne doznanie – ergo doświadczenie, przeżycie. Mówiąc inaczej, o spotkanie ze światem – podmiotu z przedmiotem – na płaszczyźnie fizycznej, można by rzec: powierzchownej, a raczej powierzchniowej, zanim spotkanie to zostanie intelektualnie opracowane, zapośredniczone, „pogłębione” analizą, zracjonalizowane. Zanim zostanie zniekształcone przez tryby naukowych teorii, rozumowych założeń, paradygmatów myślenia, kulturowych matryc, „zdroworozsądkowych” kategorii etc. 

Oczywiście, także te źródłowe, zmysłowe doznania zanim dotrą do świadomości, są już w pewnym stopniu wstępnie opracowane przez mechanizmy tzw. automatycznego, nieświadomego przetwarzania informacji, ale dla nas jako świadomych podmiotów tych doznań mają one wartość prymarną – świat naszych przeżyć to jedyny dostępny nam „bezpośrednio” świat „zewnętrzny”, do jakiego mamy dostęp. Wypada też zaznaczyć, że nieświadome przetwarzanie nie opiera się na racjonalnych operacjach analitycznego umysłu, lecz na przypadkowych skojarzeniach, prowizorycznych ocenach zagrożeń czy filo- lub ontogenetycznych wzorcach reakcji. Wszelkie inne, świadome sposoby opierają się już na bardziej lub mniej wykoncypowanych intelektualnie procedurach, częściej – mam takie wrażenie – oddalających nas od świata empirycznego niż go przybliżających czy wyjaśniających. Dlaczego tak się dzieje? Ogólną przyczynę wyjątkowo jasno wyłożył amerykański socjobiolog – to też nie przypadek – Edward Osborne Wilson, według którego „intelekt nie jest skonstruowany po to, aby rozumieć atomy czy nawet samego siebie, lecz aby sprzyjać przetrwaniu ludzkich genów”. Co oznacza, że jego priorytetem nie jest bynajmniej odkrywanie jakichś „prawd”, poznawanie rzeczywistości czy rozwiązywanie zagadek bytu, lecz pragmatyczna efektywność. A bardziej efektywne bywa na przykład wytwarzanie użytecznych iluzji niż ich nieadaptacyjna demistyfikacja. 

Jak to się ma do wierszy czy ogólniej literatury? Według amerykańskiego pisarza tudzież profesora literatury Roberta Langbauma idea przeżycia to „pogląd głoszący, że intuicyjnie zrozumienie zdobyte dzięki bezpośredniemu przeżyciu ma charakter pewny i pierwotny, podczas gdy refleksja analityczna jest wtórna i problematyczna. Poezja dziewiętnasto- i dwudziestowieczna  może być w związku z tym postrzegana jako poezja przeżycia – poezja oparta na świadomym braku równowagi między przeżyciem a ideą, poezja, w której słowach przemawia nie konkretna idea, lecz przeżycie, z którego, na drodze problematycznej racjonalizacji, wydobyć można więcej niż jedną ideę”. 

Nie wiem, czy trzeba zdobyć profesorskie szlify (w każdym razie, nie zawadzi), aby móc świadomie, odpowiedzialnie uznawać przeżycie, intuicję, doświadczenie za „pewne i pierwotne”, natomiast refleksję analityczną za „wtórną i problematyczną”. Nie jest to zresztą myśl nowa. Wielu ludzi nauki dopiero po latach gruntownych rozważań dochodziło do sokratejskiego stwierdzenia „wiem, że nic nie wiem”. Ciekawym przypadkiem jest Ludwig Wittgenstein, który w słynnym Traktacie logiczno-filozoficznym swoją nieudaną, ale jakże wspaniałą próbę logiczno-matematycznego opisania świata skwitował na koniec odważnym sformułowaniem: „Zdania moje wnoszą jasność przez to, że kto mnie rozumie, rozpozna je w końcu jako niedorzeczne; gdy przez nie – po nich – wyjdzie ponad nie. (Musi niejako odrzucić drabinę, uprzednio po niej się wspiąwszy). Musi te zdania przezwyciężyć, wtedy ujrzy świat właściwie”. Bycie-w-świecie człowieka – a więc także świat, w którym człowiek egzystuje – wydaje się bowiem prymarnie irracjonalny, wymykający się prawom logiki czy matematycznej precyzji, a dopiero wtórnie (i „problematycznie) racjonalny czy też raczej zracjonalizowany, tj. rozumowo przez człowieka wyjaśniany. A fakt, że większość ludzi uważa się za istoty na wskroś racjonalne, dowodzi tylko przemyślności intelektu, który dla własnych pragmatycznych celów tworzy taką właśnie iluzję. Iluzję, która pozwala ludziom żyć, przetrwać. To samo zadanie można w miarę odpowiedzialnie przypisać językowi – prymarnie istnieje po to, aby ułatwić nam przetrwanie, nie zaś zdobywanie wiedzy o świecie czy o nas samych.

Tak czy inaczej, kiedy wchodzę do lasu, nie studiuję własnych reakcji za pomocą metod wypracowanych – powiedzmy – przez współczesną psychologię głębi, podejście psychodynamiczne czy teorię przywiązania Bolwby’ego. Nie postrzegam też drzew poprzez pryzmat tej czy innej dziedziny nauki, na przykład fizyki atomowej, mechaniki kwantowej czy socjobiologicznej teorii optymalizacji Roberta Triversa. Jestem raczej otwarty na to, co „mówią” do mnie zmysły i jakie są moje bezpośrednie reakcje na bodźce świata zewnętrznego – w tym przypadku natury – a więc czego empirycznie doświadczam w danej chwili. Nie dziwi mnie też, że ktoś obdarzony taką wyobraźnią poetycką jak Antoni Matuszkiewicz wsłuchuje się uważnie w tę właśnie „mowę”, próbując przekładać ją na język poezji, a nie racjonalnego dyskursu. Że nie jest to proste? Oczywiście. Cokolwiek by jednak nie powiedzieć, język poezji – jako uwolniony od logicznych, analitycznych, racjonalnych, dyskursywnych zobowiązań i ograniczeń – nadaje się do tego lepiej od innych, racjonalnie zorientowanych języków. W tym też sensie „poezji nie trzeba wymyślać”. Ludzki świat jest bowiem złożony raczej z płynnych symboli, metafor i wieloznaczności niż z teoretycznych, precyzyjnie skonstruowanych struktur. Zarówno ludzkie doświadczanie życia, jak i poezja są oparte na procesach istotowo, prymarnie irracjonalnych – z tym że poezja robi to często w sposób celowy, świadomie „odrzucając drabinę [języka dyskursywnego], uprzednio po niej się wspiąwszy”. Poezja jako pierwotna, źródłowa forma poznania – tak można by określić z grubsza wierszotwórczą strategię Matuszkiewicza. Strategię z konieczności bardziej intuicyjną niż intelektualnie wykoncypowaną. Kwestia poznania jest w każdym razie jednym z jej najistotniejszych wątków.

Jak sądzę, jest to też jeden z powodów, dla których poeta ten z jednej strony jest zasadniczo ignorowany przez dominujący dyskurs literaturoznawczy i krytyczny, z drugiej zaś egzystuje poza głównym nurtem polskiej poezji (ze stratą dla dyskursu i poezji). Gdybym miał bowiem skrótowo określić tę twórczość, posłużyłbym się serią takich subiektywnie dobranych pojęć, jak medytacja, kontemplacja, epifania, transcendencja, intuicja, natura, duchowość, wiara, Bóg – wszystko to dystynkcje intelektualnie mocno podejrzane. Tymczasem zarówno dzisiejsi badacze (co zrozumiałe – ostatecznie są naukowcami), jak i poeci (co już może dziwić) preferują raczej właśnie intelektualną refleksję, gry językowe, wykoncypowane metafory tudzież tematykę społeczną, a nawet ideologiczną czy polityczną, znacząco zawężając zakres poetyckich potencji, a więc dokonując zadziwiającego samoograniczenia języka poetyckiego, który z istoty powinien być wszelkich ograniczeń pozbawiony.


Czego nie widać w najgłębszym lustrze?

Ale do rzeczy. Przyjrzyjmy się wierszowi Antoniego Matuszkiewicza Sokołowsko1978/1979, który posiada wyraźne rysy autotematyczne: 

Tego nie widać już w najgłębszym lustrze zorza nad ugorem Puszczy Augustowskiej paź królowej paź żeglarz paź szczęście wiersz znów powraca do zdroju patrzenia cienia źrenicy spływa z włókienek tęczówki do strugi studni poza sznur języka uderza zewsząd cisza od wielkiego dzwonu nad lasem z konstelacji strojony carrilion oddech szronem osiada w igliwiu trwa zima

Znajdujemy tu niemal wszystkie podstawowe cechy tej poezji. Brak interpunkcji, a co za tym idzie płynność delimitacyjna, czyli zacieranie granic pomiędzy poszczególnymi zdaniami i sformułowaniami, co z kolei generuje pożądaną wieloznaczność. Luźny stosunek do reguł gramatycznych – to zawsze bardziej potok słów i skojarzeń niż poprawnie skonstruowana, komunikatywna wypowiedź dyskursywna. Słownictwo reprezentujące dużo częściej fenomeny natury (ugor, puszcza, paź królowej, paź żeglarz, paź szczęście, zdrój, patrzenie, źrenica, cień, włókienka, tęczówka, struga, cisza, las, oddech, szron, igliwie, zima) niż kultury (lustro, carrilion, dzwon, wiersz, język). Wedle niegdysiejszej terminologii: linia Przybosia, fraza Różewicza – poetyka, wydawałoby się, wyeksploatowana do imentu, zużyta, przebrzmiała, zdewaluowana przez nadmierną ilość przeciętnych bądź nieudanych realizacji. To nie jest oczywiście przypadek Matuszkiewicza. Przeciwnie, poeta ten błyskotliwie dowodzi, że jako medium ta niegdyś awangardowa, a dziś tradycyjna już poetyka może być wciąż niesłychanie nośna. 

Tyle skrótowo o tak zwanej – niezbyt adekwatnie – stronie formalnej. Ale o czym to jest? Przede wszystkim, znajdujemy tu wielkie bogactwo subtelnie podanych znaczeń i sensów, na które współczesna krytyka – a za nią szeregowa literacka publiczność – wydaje się często zupełnie nieprzygotowana. Jeśli dzisiejszy wiersz nie bazuje na kilku najczęściej stosowanych chwytach, jeśli nie ma w nim piętrowych, efektownych metafor, tudzież mocnej, wyrazistej, łopatologicznie wyłożonej puenty większość czytelników oraz – co gorsza – krytyków będzie miała problem nie tylko ze zrozumieniem, na czym polega jego artystyczna wartość, ale i w ogóle z zakwalifikowaniem tekstu jako poetyckiego. Tymczasem poezja to także – a może przede wszystkim – sztuka używania środków subtelnych: aluzji, elips, ironii, niedopowiedzeń, skojarzeń, korespondencji, odniesień, wieloznaczności, przesunięć semantycznych, zagęszczeń, dygresji, sublimacji, wyborów w zakresie struktury wiersza, kompozycji, prozodii, akcentów znaczeniowych, kontekstów kulturowych, tradycji literackiej i wielu innych, które przychodzą mi do głowy, a na które nie wymyślono nazw (albo ich nie znam). Słowem, poezja to sztuka używania środków nieoczywistych, innowacyjnych, oryginalnych, finezyjnych, nienachlanych, wymagających od odbiorcy jakiegoś minimum kompetencji i językowej wrażliwości. Wiele z tych mniej efektownych, subtelnie stosowanych środków znajdziemy właśnie w wierszach Matuszkiewicza, co wydaje się kolejnym powodem, dla którego poezja ta egzystuje gdzieś na marginesach naszego życia literackiego (co skądinąd – ze względu na kondycję tego życia – nie jest pozycją najgorszą).

Zacznijmy jednak od początku. Czego mianowicie „nie widać już w najgłębszym lustrze”? Powiedzmy: właśnie tego, o czym mowa jest w wierszu (poniekąd też o tym, o czym traktował poprzedni akapit), a czego nie sposób przełożyć na język dyskursywnej refleksji („Poezją jest to, co nie da się wypowiedzieć językiem potocznym, prozą”, jak językiem potocznym wypowiedział to Przyboś). Ważne wydaje się owo „lustro”. Czym jest, jaką pełni funkcję? Nawiązując do tego, o czym wspomniałem wcześniej, można postawić tezę, że tego, czego doznaje liryczne „ja” w reakcji na eliptycznie zarysowaną sytuację (z grubsza ujmując: na wieloaspektowe sposoby przejawiania się natury), nie można „zobaczyć” ani zrozumieć przy pomocy introspekcji, tj. „wtórnej i problematycznej” analizy własnej psychologicznej „głębi”. Tego, co odczuwam tu i teraz, kiedy patrzę na „zorzę nad ugorem”, nie da się racjonalnie wyrazić. Język pojęciowy jest na to zbyt ubogi, zbyt sztywny, ograniczony, racjonalnie właśnie uwarunkowany. Nie ma takiego „lustra”, w którym można zobaczyć „to”, ponieważ jest ono dostrzegalne jedynie w bezpośrednim empirycznym akcie patrzenia – „tego nie widać” w żadnym lustrzanym, a więc zapośredniczonym odbiciu. Autentyczna jest tylko bezpośrednia relacja: przedmiot – podmiot, a więc świat i jego empiryczne postrzeganie/doznawanie. „To” jest zatem czymś na wskroś subiektywnym, indywidualnym, jednostkowym, jednorazowym, momentalnym, chwilowym, punktowym. Taka byłaby jedna z możliwych wykładni.

Ale wciąż przecież tkwimy „głęboko” w literaturze, nieuchronnie nasuwa się więc skojarzenie ze Stendhalowskim zwierciadłem przechadzające się po gościńcu i odbijającym lazur, błoto i wszelkie inne przejawy rzeczywistości rzekomo w skali jeden do jednego. Otóż „tego” również „nie widać” choćby w „najgłębszej” literaturze, a to z tego prostego powodu, że literatura to literatura, a rzeczywistość to rzeczywistość i żadne „triki ludzkiej myśli” (kapitalny trik językowy Williama Jamesa) tego nie zmienią. „To” empiryczne doświadczenie nie da się odtworzyć ani zrozumieć za pomocą języka literackiego, ponieważ ono samo nie ma charakteru językowego ani nie podlega kategoriom rozumienia – jest pozajęzykowe i pozarozumowe. Wszelkie próby jego utekstowienia muszą skończyć się zniekształceniem, zafałszowaniem, przeinaczeniem. „To” widać tylko w samym momencie patrzenia, chłonięcia, zanurzania się w tym, co wymienione w wierszu: w zorzy, ugorze, Puszczy Augustowskiej (nie jakiejś puszczy w ogóle), w motylach – oraz w tym, czego w wierszu nie wymieniono, bo wszystkiego wymienić nie sposób (Realne zawsze wymyka się Symbolicznemu). Wiersz natomiast nie ma niczego wyjaśniać, czyli sprowadzać nieznane do znanego, lecz zdawać relację z doznawania tego nieznanego, a więc także – otwierać się na nie w sposób możliwie nieuprzedzony. Nie nakładać na doznanie czy świat siatki rozumowych pojęć i kategorii, które nie tyle wyjaśniają, ile zniekształcają nasze źródłowo odczuwane doświadczanie bycia-w-świecie.

W ten sposób powstaje wiersz, który „znów powraca do zdroju patrzenia / cienia źrenicy spływa z włókienek tęczówki / do strugi studni poza sznur języka”. Coś dzieje się na styku rzeczywistości i literatury jako jednego ze sposobów jej postrzegania / ujmowania. Co się więc w tym wierszu wydarza?

Wydaje się, że poeta szuka sposobu na literackie przezwyciężenie nieuchronnych zapośredniczeń, na jakie skazani jesteśmy w kontakcie z rzeczywistością – „powrócić do zdroju patrzenia”, „poza sznur języka”. Ale jak to zrobić? Sytuacja jest co najmniej dwuznaczna. Wraz z przewrotem modernistycznym zdołaliśmy wprawdzie dostrzec wpływ warunków i sposobów poznania na jego rezultaty, a więc zyskaliśmy (samo)świadomość naszych zdolności poznawczych, ale czy wyniknął z tego dla nas jakiś inny zysk poza czysto teoretycznym, epistemologicznym? A może przeciwnie – czy przypadkiem czegoś przy okazji nie straciliśmy? Czy z chwilą rozpoznania mediatyzacyjnych podstaw naszego poznania nie tylko nie zyskaliśmy lepszego dostępu do rzeczywistości, ale wręcz się od niej oddaliliśmy? Zdemontowawszy mit bezpośredniego kontaktu ze światem czy choćby z jego przejawami, przestaliśmy być właściwymi, a więc afirmatywnymi, bezkrytycznymi odbiorcami mitu, a staliśmy się jego znawcami, badaczami, krytykami, słowem – mitologami. Mitologowi zaś grozi fundamentalne wykluczenie: „podejmuje on bezustanne ryzyko, że ulotni mu się rzeczywistość, którą usiłuje chronić”, jak swego czasu trzeźwo zauważył Roland Barthes.

Coś podobnego w języku neopsychoanalizy wyraził Slavoj Žižek. Co ciekawe, poza żargonem swoiście psychoanalitycznym, w tym przypadku używa on pojęć całkiem adekwatnych również w stosunku do literatury, a nawet szczególnie poezji. Dla naszych rozważań interesująca jest zwłaszcza próba ujęcia relacji wyobraźni do rzeczywistości: „Jeśli chodzi o podstawową opozycję między rzeczywistością a wyobraźnią, fantazja nie znajduje się ot tak po prostu po stronie wyobraźni. Jest ona raczej kawałkiem wyobraźni, za pomocą którego otrzymujemy dostęp do rzeczywistości – ramą, która zapewnia nam dostęp do rzeczywistości, nasze «poczucie rzeczywistości» (kiedy nasza podstawowa fantazja ulega rozbiciu, doświadczamy poczucia «utraty rzeczywistości»)”. 

Kluczowa dla dotychczasowych ujęć „opozycja między rzeczywistością a wyobraźnią” okazuje się zatem pozorna. Unieważnia ją bowiem fantazmat – czyli mniej więcej to samo, co Barthes nazywa mitem – który jest „częścią” zarówno wyobraźni, jak i rzeczywistości: „rzeczywistość zawsze jest fantazmatyczna: to, co jawi się podmiotom jako «rzeczywistość», opiera się na pewnym stelażu, pewnej konstrukcji fantazmatycznej. To fantazmat nadaje minimalną spójność «rzeczywistości» – dlatego też ma on status quasi-transcendentalny, wyznacza «warunki możliwości», pod którymi Realne może się zaprezentować podmiotowi w formie «rzeczywistości»”. Wyobraźnia zatem – a z nią także poezja tudzież wszelka twórczość – jest swoiście ludzkim łącznikiem między człowiekiem a rzeczywistością, podmiotem a przedmiotem, byciem a światem (czyli byciem-w-świecie par excellence), zacierając pomiędzy nimi granicę. A nawet – używając języka teorii zbiorów – ich częścią wspólną, przekrojem, przecięciem, iloczynem mnogościowym. Iloczyn – cóż za poetyckie określenie! Czyż metafora nie jest iloczynem znaczeń połączonych w jej ramach składników?

Zauważmy: ile to się intelekt musi nagimnastykować, aby scalić na powrót to, co był wcześniej ochoczo zdekonstruował. Oto okazuje się, że fantazmat / mit / wyobraźnia nie tyle są ludzkimi dyspozycjami, które zapośredniczają nasz dostęp do rzeczywistości – a więc nas od niej oddzielają – ile czynią go w ogóle możliwym. Mówiąc ściślej, bez swoiście ludzkich psychicznych mechanizmów mediatyzacyjnych – dodajmy: irracjonalnych – rzeczywistość nie mogłaby się nam ukazywać jako rzeczywistość. Czy w ten sposób – podobnie jak wiersz Matuszkiewicza – nie powracamy „do zdroju patrzenia”? Patrzę na „to”, co prezentuje mi się jako rzeczywistość, więc doświadczam rzeczywistości, więc zaznaję przeżycia rzeczywistości, to bowiem, co postrzegam jako rzeczywistość jest częścią mojego życia – tyleż doświadczam rzeczywistości jako czegoś wobec mnie zewnętrznego, ile ją wytwarzam za pomocą fantazmatu, mitu czy wyobraźni. W tym sensie nie tyle tracę świat, ile poniekąd przeciwnie: odzyskuję go, staję się jego częścią, a świat staje częścią mnie. To samo mniej więcej dzieje się w wierszu o Sokołowsku, który w istocie jest wierszem o poezji, poznaniu i rzeczywistości:

wiersz znów powraca do zdroju patrzenia cienia źrenicy spływa z włókienek tęczówki do strugi studni poza sznur języka

Dlaczego „wiersz znów powraca do zdroju patrzenia” tego już się trochę (być może) domyślamy. Dlaczego zaś „spływa z włókienek tęczówki / do strugi studni poza sznur języka”, skoro wyrażony jest właśnie w języku? Owszem, jest, ale „sznur języka” to nie rzeczony wiersz, ale raczej mój powyższy, przydługi, analityczny wywód, w którym dla zwiększenia wiarygodności posiłkuję się ponadto kilkoma cytatami moich bardziej uznanych kolegów po piórze, aby w porządku przyczynowo-skutkowym nanizać na ów „sznur” poszczególne argumentacyjne koraliki i w ten sposób trafić do przekonania racjonalnie nastawionych czytelników. Z konieczności posługuję się bowiem językiem dyskursywnym i gdybym nie przestrzegał konwencjonalnie związanych z nim reguł, nie zostałbym odebrany poważnie. Choć – prawdę mówiąc – wolałbym na ten wiersz odpowiedzieć wierszem (może innym razem), czyli tak jak Matuszkiewicz dokonać poetyckiego skrótu, rozsypując tu i tam kilka wybranych, uwolnionych od racjonalnych, dyskursywnych funkcji korali, mówiąc tym samym pełniej, sensowniej o tym, czego „nie widać”, a co z całą pewnością – na jaką tylko nas stać – istnieje.

Epifania, czyli doznania i rzeczy

Pora w tym miejscu stwierdzić, że  Sokołowsko 1978/1979 to przykład wiersza, realizowanego w poetyce epifanii, o której w książce Literatura jako trop rzeczywistości. Poetyka epifanii w nowoczesnej literaturze polskiej tak erudycyjnie i odkrywczo pisał Ryszard Nycz (polecam też świetne teksty, jakie o epifanii napisali m.in. Jan Błoński, Michał Głowiński czy Anna Sobieska). Zjawisko epifanii to nie tylko ważny motyw literacki, ale także metoda twórcza, technika artystycznego przedstawienia. Na przestrzeni wieków ujmowano epifanię rozmaicie. Podstawowe, historyczne znaczenie jest teologiczno-religijne – w Piśmie Świętym epifanie oznaczają ingerencję osobowego Boga w świat. Według pokrewnej, religioznawczej wykładni epifania to zjawisko nagłego ukazania się i zniknięcia bóstwa. W romantyzmie epifanii nadano znaczenie egzystencjalno-mistyczne, określając tym mianem indywidualne, często ekstatyczne olśnienia „zachwyconego” podmiotu, któremu w bezpośredniej wizji objawiał się ukryty porządek świata, jego transcendentalna esencja czy też uniwersalna substancja, istota rzeczy (ludziom gór takie ekstatyczne zachwycenia zdarzają się stosunkowo często, choć niekoniecznie nadaje się im metafizyczne znaczenie).

W przeciwieństwie do powyższych ujęć epifanie w literaturze nowoczesnej – modernistycznej – podkreślają poczucie niepowtarzalnej wartości istnienia świata zwykłego i przygodnego, a więc zjawisk, faktów, fenomenów czy przedmiotów jednostkowych, stających się i przemijających, będących immanentną częścią codziennego doświadczenia. Według eleganckiej formuły Nycza, „romantyczna epifania przedstawiała to, co istnieje. Dla modernistycznej świadomości istnieje to, co w epifanicznym przedstawieniu się ukazuje”. Romantyczny bierny podmiot przekształca się zatem w modernistyczny podmiot aktywny, twórczy, nadający wartość poszczególnym, wybranym przedmiotom-obiektom, które postrzega we własny, indywidualny, a zarazem performatywny sposób. W tym sensie takie podmiotowe, epifaniczne doświadczanie świata – jego przeżywanie – jak przedstawione w wierszu Matuszkiewicza jest zawsze prawdziwe i bezpośrednie, podmiot bowiem nie tylko sam w epifanicznym przebłysku generuje jego mitologiczne uzasadnienia, ale też taka jest po prostu jego codzienna empiryczna praktyka, że tak to ujmę. Poczucie bezpośredniości jest nade wszystko poczuciem, nie obiektywną cechą, którą można racjonalnie weryfikować. Kiedy doznający epifanii podmiot odczuwa, że stanowi jedność ze światem, to odczucie takie należy uznać za fakt – sama zaś jedność nie istnieje inaczej jak właśnie w poczuciu jedności, w jej przeżywaniu. Tak tworzą się nasze codzienne mitologie, taki jest charakter stricte ludzkiego bycia-w-świecie. Jak to ujmuje Głowiński, „epifania zakłada jakby tożsamość podmiotu i świata, który się podmiotowi ukazuje. W konsekwencji opis nie ma funkcji i uzasadnień mimetycznych; zmierza ku mitologii, ku kreacji świata poetyckiego”.

Jan Błoński z kolei zwraca uwagę na akcent, jaki w epifanii pada na konkret, szczegół, „okaz indywidualny, istnienie poszczególne”, których znaczenia i sensy wyczerpują się niejako w ich warstwie zewnętrznej: „Szczegół nie zdradza żadnych zagadkowych związków z wszechbytem, nie czerpie uczuciowej mocy z reprezentowania porządku świata, archetypu, idei. Jego siła w wyłączności i niepowtarzalności. Albowiem najbardziej rzeczywiste – pierwotnie rzeczywiste – są doznania rzeczy”. Tyle epifaniczna empiria, a co z epifanijną poezją? „Poezja jest może sekretem, ale nie mówi o niczym co tajemne; cieszy się i syci światem codziennego doświadczenia”. Nic dodać, nic ująć. Trzeba przyznać, że Błoński jak mało kto potrafił operować genialnymi skrótami.

Warto w tym miejscu powrócić do nurtującego nas wcześniej pytania, ale postawić je nieco inaczej: dlaczego „tego nie widać już w najgłębszym lustrze”? Bo w patrzeniu liczy się tylko to, co widziane, a więc widzialna zewnętrzność, materialność, powierzchnia, a nie jakieś domniemane, wątpliwie, sztuczne konstruowane „głębie” i domagające się odkrycia tajemnice bytu. Wedle epifanijnej poetyki tajemnica bytu przejawia wyłącznie na jego powierzchni, a więc w tym, co widziane i doznawane. A jeżeli Matuszkiewicz dopatruje się w materialnym rzeczach przejawów ukrytego boskiego porządku, to znaczy, że takie jest jego źródłowe doznanie – ni mniej, ni więcej.

Jak zauważył Leszek Kołakowski, ludzie nie dzielą się na wierzących i niewierzących. Wszyscy jesteśmy ludźmi wierzącymi. Z tym że jedni wierzą w Boga, inni w naukę, jeszcze inni w miłość, teorie spiskowe, pozaziemskie cywilizacje czy epifaniczne olśnienia. Wszystko to są różne sposoby poznania, a każdy sposób poznania zasadza się na wierze, żaden bowiem nie może stanowić uzasadnienia dla samego siebie. Innymi słowy, wszelkie sposoby poznania są mitologicznymi „punktami widzenia” – zaś „projekt mityczny nie może mieć racji, ma tylko motywy”. I jeszcze jeden cytat w kwestii iluzorycznej opozycji rozumu i wiary: „Wiara w rozum nie może mieć racji wykrytych przez samo zastosowanie Rozumu. Wiara w Rozum jest opcją mityczną, wykracza tedy poza uprawnienia Rozumu. Jest potrzebna, by człowieczeństwo mogło się ukonstytuować jako obecność Rozumu w świecie nierozumnym”. I w ten „tajemniczy” sposób od mikroświatów epifanicznego „olśnienia” powierzchnią rzeczy i szczegółów przeszliśmy niepostrzeżenie do metaświata fundamentalnych kwestii poznawczych. Czyli znaleźliśmy się w samym centrum poezji Antoniego Matuszkiewicza.

Poezja jako trop rzeczywistości

Matuszkiewicz zdaje się mówić ponadto, że skoro w doświadczeniu epifanicznym coś jawi się nam w jakiś określony sposób, to choć nie możemy temu nadawać znamion pewności, to nie jest to także kwestią przypadku czy dowolności. Podobnie bowiem jak cała literatura epifania jest – zgodnie ze sformułowaniem Nycza – śladem-tropem rzeczywistości. Czymś znaczącym i autentycznym w tym sensie, że poprzez nią przejawia się jakaś część Realnego, która nie jest nam dostępna w codziennym doświadczeniu, kiedy egzystujemy zanurzeni po uszy w kulturowo uwarunkowanych, racjonalnych paradygmatach myślenia i postrzegania świata i siebie samych. W ten sposób literatura – a więc także literacko wyrażona epifania – funkcjonuje jako „uprawniona, a może nawet uprzywilejowana forma narracyjnego rozumienia, dramatycznego rozwinięcia czy lirycznego wypowiedzenia” porządku i nieporządku życia.

Tak też odczytuję – czy ostrożniej: dopuszczam taką interpretację – wiersz Matuszkiewicza *** [Ślady], w którym także można dopatrzeć się znamion autotematyzmu, choć na tym jego znaczenia bynajmniej się nie wyczerpują: 

Ślady stopa za stopą stop ciała i ziemi

Poeta zdaje się mówić: oto są ślady mojego istnienia, jego poetyckie świadectwa, poprzez które przejawia się coś, czego nie widać na co dzień. Zgodnie z istotą epifanii ciało stapia się z ziemią, poezja z rzeczywistością, zmysłowe z duchowym, fizyka z metafizyką, doświadczenie z jego przedstawieniem, słowa z wyrażoną nimi – a także pomiędzy nimi – treścią. Nieprzypadkowo też chyba „stop ciała i ziemi” strukturalnie odpowiada najpopularniejszemu poetyckiemu – nomen omen – tropowi, czyli metaforze, w której stapiają się ze sobą obce znaczeniowo wyrazy, tworząc nowe, niedosłowne (i nieodsłowne) znaczenia. Poezja bowiem nie tylko opisuje rzeczywistość, ale też uczestniczy w jej tworzeniu. 

Poza wszystkim innym, nie dajmy się zwariować teoretycznym konceptom i hiperracjonalnemu myśleniu. To tylko jedna z wielu metod poznania. Ostatecznie wciąż jeszcze żyjemy w świecie, który odczuwamy nie tylko jako realnie istniejący, ale też w jakimś podstawowym stopniu wewnętrznie spójny i zintegrowany z naszym doświadczeniem. Z jakiegoś – zapewne pragmatycznego – powodu tak właśnie się dzieje. Racjonalne, logiczne myślenie pozostaje zaś tylko abstrakcyjną konstrukcją, która nie jest władna unieważnić naszych źródłowo odczuwanych doznań. Te z kolei zgodnie ze swoimi predyspozycjami usiłuje tyleż wyrażać, co kształtować poezja. Poezja Antoniego Matuszkiewicza robi to w sposób naprawdę wyjątkowy. Także – ale nie tylko – dlatego, że jest to jej zasadniczy temat. Innymi powodami są jej oryginalność i artystyczna jakość.









Grzegorz Tomicki elektromechanik urządzeń przemysłowych, doktor nauk humanistycznych. Opublikował tomy wierszy: Miasta aniołów (1998), Zajęcia (2001), Pocztówki legnickie (2015), Być jak John Irving (2017), Konie Apokalipsy (2021), Piekło jest wszędzie (2023), Sto kilo kości (2023). W przygotowaniu tom wierszy Liryka drogi, który ukaże się nakładem wydawnictwa Convivo. Mieszka w Cieplicach.





Comments


bottom of page