Janek Stokłosa lubił marzyć. Siadał w oknie i patrzył na świat. Na wielkie podwórze, oborę z dwoma krowami, świnią i koniem, na kaczki taplające się w kałuży i chodzące gęsiego, jakby chciały się dokądś wyprowadzić — może do lepszych miejsc, gdzie będzie pod dostatkiem ziaren owsa czy choćby jęczmienia, których dziadek tak im skąpił.
Kury także grzebały w poszukiwaniu ziaren, lecz były mniej wybredne. Zadawalały się obierkami z jabłek, sałatą czy czymkolwiek, co lądowało na podwórzu, wyrzucane przez gospodynię. W wielkim ogrodzie słychać było, jak spadają jabłka i trzeszczą stare drzewa pod naporem wiatru.
Wszystko to utrzymywało go przy złudnej nadziei, że to wszystko tak już pozostanie. Powolne życie wsi, dokąd lubił uciekać, kusiło go tajemnie. Budził się, wygrzebując spod wielkich oceanów pierzyn, wyplątywał nogi spośród fal pierza i czuł się szczęśliwy.
Jedyne co nie dawało mu spokoju, to dziadek. Za każdym razem, gdy się tu zjawiał, obserwował jak starość robi swoje. Skradała się jak kot, przysiadała obok i rozpoczynała rzeźbienie głębokich bruzd na twarzy, dobierała coraz bielszy odcień siwizny, aż dziadek stał się bieluteńkim starcem.
Janka martwiły te zmiany. Zdawał sobie sprawę, że coś przemija. Poczuł to wyraźnie tamtej nocy, gdy obudziły go głosy dobiegające z podwórza. Wstał, wyszedł do kuchni i usiadł przy oknie, spoglądając na to, co się tam działo.
Między starą jabłonią a studnią, leżała klacz o imieniu Baśka i kończyła swoje długie życie. Na jabłoni wisiała lampa naftowa, a stary weterynarz robił zastrzyk, który i tak już nic nie mógł zmienić. Ze łzami w oczach widział jak zaniepokojony hałasem sąsiad Jasnota, przybiegł, zastąpił zmęczonego dziadka i dalej pomagał weterynarzowi w walce, o której wszyscy wiedzieli, że jest już przegrana.
Babcia, która również się przebudziła, stała z drugiej strony stołu oparta o parapet i równie bezsilna, jak on, patrzyła na to smutne wydarzenia. Przyglądał jej się przez chwilę i kiedy dojrzał spływającą łzę po policzku wiedział, że to koniec. Ścienny zegar wybił trzecią godzinę.
Odeszła Baśka, która woziła go na sianokosy, potem ciągnęła wóz wypełniony sianem, które układali w stodole, by wraz z rodzeństwem skakać z najwyższej belki, wprost w ten zapach, który pamięta się już zawsze. Dziadek sadzał ich czasem na grzbiet konia, na jutowym worku i woził po podwórzu, do czasu, aż razem z bratem i kuzynką nie spadli na ziemię, niczym ulęgałki, tłukąc sobie różne miejsca z naciskiem na te miękkie, służące do siedzenia.
Później babcia wprowadziła absolutny zakaz takich przejażdżek, dzieciakom musiało wystarczyć powożenie pustą furmanką pod czujnym okiem ojca i dziadka. Czasem nawet pozwolono mu zasiąść na starą, pordzewiałą przetrząsarkę do siana, która trzęsła niemiłosiernie na każdej nierówności.
- Idź spać synu – głos babci wyrwał go z tych rozmyślań. Nie wiedzieć czemu, jedna i druga babcia mówiły do niego synu, ale nie protestował.
Któregoś ranka wszedł do kuchni a tam pełno dymu, nie tylko z pieca, w którym babcia rozpalała właśnie ogień. Przy stole siedział dziadek z nogą założoną na nogę i palił papierosa, który kopcił i śmierdział, drażniąc nozdrza. Przez okno wlewały się słoneczne promienie, tworząc spektakl, jaki czasem widywał rano na łąkach, gdzie słońce jakby walczyło i siłowało się z mgłą. Na białej ścianie, pod którą stała misa do mycia, rozlewało się żółte światło, a gałęzie starej jabłoni poruszane wiatrem, tworzyły teatr cieni.
Babcia przez cały dzień krzątała się po gospodarstwie. Rano robiła śniadanie. Potem w letniej kuchni parowała ziemniaki, dla świni, kur, a i kaczki czasem coś dziobnęły, chowając honor do kieszeni.
W ogóle wydawało mu się, że ta białowłosa, starsza kobieta wciąż coś robi: gotuję obiad, zbiera owoce w ogrodzie, by zrobić z nich przepyszne kompoty, dżemy czy powidła, doi krowy, przecedza mleko, robi sery i wyglądało to tak, jakby cały wszechświat gospodarstwa kręcił się wokół niej, a nie była już przecież młoda.
Czasem zmęczona siadała przy stole, popatrzyła za okno na dziadka krzątającego się po podwórzu coraz wolniej, podpierającego się łaską i zapewne martwiła się, co to będzie, kiedy go zabraknie.
Po chwili, jakby zbudzona z jakiegoś letargu, stuknęła palcami zaciśniętej pięść w stół, wstała niezgrabnie, ociężale i znów wróciła do pracy, zupełnie jak kolejka elektryczna, którą po wypadnięciu z torów, stawiało się na nich z powrotem.
Była osobą, która podtrzymywała w nich otuchę, wiarę w jutro i pielęgnująca wiarę w dobro, choć nie była wykształcona. Ot, cztery klasy ukończone, ślub w wieku siedemnastu lat, czwórka dzieci, które wyfrunęły z gniazd, pozostawiając ojcowiznę na głowie starzejących się rodziców.
W tym domu szczęście budziło się wraz z Jankiem każdego dnia. Skrzypiały stare drewniane podłogi, trzaskało drzewo w piecu, do którego babcia dokładała właśnie drzewa i zamykała starannie żeliwne drzwiczki, by broń Boże jakaś iskra nie spadła na podłogę.
Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał, wydawało mu się, że domem opiekowały się niebieskie anioły. Dlaczego właśnie niebieskie, zapytał go kiedyś zdziwiony dziadek.
- Jak to dlaczego? – odparł równie zdziwiony – Przecież ja się urodziłem w maju, niebieskim miesiącu, pełnym tajemnic i czegoś nieuchwytnego, co wisi w powietrzu i nigdy nie wiadomo, czy to jest dobre, czy złe. One po prostu chodzą za mną i się mną opiekują.
- Fiu, fiu – gwizdnął dziadek, poprawiając czapkę i drapiąc się po głowie – Skąd ty takie rzeczy wiesz, o tych niebieskich aniołach i tych tajemnicach.
- Jak to skąd? Sami mi mówią, kiedy się modlę wieczorem.
- No dobrze, a teraz opowiem ci, jak byłem mały i jeździłem z rodzicami na jarmark do pobliskiego miasta – ciągnął dziadek, idąc w kierunku obórki, by narąbać nieco drew. Przysiadał na pniaku i opowiadał o wielkim świecie w niewielkim miasteczku, o cyrkowych namiotach, do których udawało mu się czasem wślizgnąć, o tańczących niedźwiedziach, klaunach, siłaczach łamiących w rękach podkowy, tygrysach ryczących na treserów, czy choćby o linoskoczkach, za których modlił się żarliwie, by nic im się nie stało.
- Tego świata już nie ma, niestety, ale dopóki nosisz go w sobie, jest częścią ciebie, pamiętaj o tym – wstawał, spluwał w dłonie i brał się za rąbanie.
Wieczorami, szczególnie tymi długimi, jesiennymi, po wysłuchaniu wieczornych wiadomości i krótkich, zbyt krótkich jak dla chłopca, słuchowisk radiowych z bajkami i baśniami na dobranoc, dziadek wstawał, wyłączał radio i włączał, chyba równie stary, jak on gramofon, nakręcany korbką z boku. Zakładał jedną z pięciu płyt, jakie posiadał i po pokoju roznosiły się dźwięki walca, jeśli dziadek akurat miał dobry humor, poprawiony kieliszeczkiem czystej, na który babcia dawała przyzwolenia a po drugim kieliszku, bywało, że wstawał i zapominając o lasce, podchodził do babci, kłaniał się szarmancko jak na starego kawalerzystę przystało i prosił ją do tańca. Tak sobie wirowali: szczupły, wysoki, były kawalerzysta i niska, pękata, była praczka.
Natomiast, kiedy w pokoju rozlegały się pierwsze dźwięki marsza, należało wówczas wstać i wyjść, zostawiając dziadka samego ze swoimi czarnymi myślami.
Czasami przychodził do domu bogaty sąsiad, Stefan Jasnota i zagadywał dziadka o sprzedaż ogrodu, w którym rosły owe stare jabłonie, grusze, śliwy, mirabelki. Rósł też agrest — najlepszy jaki Janek kiedykolwiek jadł — ten świecący w słońcu żółty, no i oczywiście czerwony, któremu mogła dorównać jedynie słodka gruszka, którą przed nim odkryły już pszczoły. Jednak najlepsza w całym tym owocowym królestwie, była czarna porzeczka, szczególnie po deszczu, błyszcząca w słonecznych promieniach, ukryta na końcu ogrodu, tuż przy polu Jasnoty.
Sąsiad przychodził zawsze z butelką wódki. Witał się słowami:
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – żegnał się, zanim przestąpił próg i musiał się nieco pochylać, by nie uderzyć głową o futrynę.
Jankowi wydawało się, że to jakiś olbrzym wchodzi do domu, szczególnie, kiedy nie było prądu i siedzieli za stołem, przy kopcącej lampie naftowej, przy której dziadek co rusz coś grzebał, lub świecach, gdy zabrakło nafty. Cień sąsiada wydawał się chłopcu groźny i tajemniczy, więc na czas pobytu, by nie stało się nic złego i aby zło, które być może sąsiad przyniósł ze sobą, nie rozgościło się w domu, próbował bronić go modlitwami, wzywając na pomoc niebieskie anioły.
- To jak będzie drogi sąsiedzie? – zaczynał rozmowę Jasnota, odbijając butelkę wódki i rozlewając ją do dwóch kieliszków. Babcia nigdy z nimi nie piła, chociaż czasem, przy dobrym humorze wypijała kieliszek z dziadkiem lub przy okazji imienin, gdy w domu, zazwyczaj cichym i spokojnym, roiło się od śmiechu dorosłych, rozgrzanych wódką oraz dzieci, ganiających się i buszujących w każdym zakamarku, w poszukiwaniu ukrytych tam skarbów.
Kobieta na czas nieprzyjemnych dla niej rozmów, kręciła się przy piecu, szykując coś na jutro, zajmowała się darciem pierza, lub łataniem dziur w spodniach męża i wnuka.
- Sprzedacie sąsiedzie ogród? – dopytywał zainteresowany po pierwszym kieliszku, biorąc w dłoń chleb i wąchając go, choć na stole była naszykowana przez babcię wędlina: kiełbasa, kaszanka, pasztetowa, boczek, wszystko wyrobu własnego, bo jakże inaczej. Wszytko to, co wiele, wiele lat potem wspominał Jan Stokłosa, z niesmakiem jedząc marketowe, zafoliowane, niby wędliny.
Jasnota powtarzał za każdym razem ten sam rytuał: wódka, obtarcie wierzchem dłoni ust i wąsów, powąchanie chleba i to samo co zawsze pytanie:
- Dobry chleb, żytni, czuć, że nie ze sklepu. Samiście piekli kumo?
- Od dawna już chleba nie piekę – gderliwie odpowiadała kobieta. – Wnuk przywiózł. Z piekarni jego dziadka. A, że dobry, to dobry, nie kupicie takiego w geesie.
- Tu macie racje, kumo. Wróćmy jednak sąsiedzie do tematu – zwracał się do starego Stokłosy, znów nalewając wódki – To jak będzie? Sprzedacie, panie sąsiedzie?
Stary Stokłosa wypijał wódkę, resztę jaka pozostała w kieliszku, te kilka kropel strząsał na podłogę i odpowiadał to, co odpowiadał zawsze:
- Ano, nie sprzedam, miły sąsiedzie. Póki sił w piersiach i pary w rękach, nie sprzedam!
- Spójrzcie, kochany kumie. Zostaliście sami. Dzieci daleko, wam, za przeproszeniem sił brak, by o to wszystko dbać, a do tego koń wam padł. Sprzedajcie chociaż łąkę, tą za torami, pod lasem.
- Nie sprzedam!!! – pięść starego rąbnęła w stół, aż zabrzęczało szkło, a chłopiec począł jeszcze gorliwiej się modlić i prosić niebieskie anioły o pomoc, by sąsiad sobie już poszedł, dziadek się nie złościł i znów w domu było tylko słychać tykanie ściennego zegara.
- Nie denerwujcie się sąsiedzie. Nie, to nie. Kłócić się nie będziemy. Tylko was proszę, gdybyście kiedy mieli sprzedawać, pamiętajcie, że ja jestem pierwszy.
Wstawał wówczas od stołu, nieco chwiejnym krokiem, wypita wódka i ciepło zrobiły już swoje i podchodził do starego, by go wyściskać.
- Na mnie, sąsiedzie możesz zawsze liczyć. Trza będzie koni pożyczyć, pożyczę, a i skosić pomogę, jak mi Bóg miły, że pomogę i to bez piniędzy – prostował się, rzucając ogromny cień na sufit oraz ścianę i wielką pięścią bił się w pierś. – Na Jasnotę zawsze możecie liczyć, drodzy sąsiedzi. Pamiętajcie o tym – siadał z powrotem na swoje miejsca, rozlewał wódkę już nie koniecznie do kieliszków i wiadomo było, że temat sprzedaży został na jakiś czas zakończony. Stokłosowa odkładała wówczas robotę na bok i mówiła do mężczyzn:
- Jak przyjdzie czas, że trzeba będzie sprzedawać, dowiecie się o tym Jasnota pierwszy, ale zapamiętaj sobie moje słowa: ogród po mojej śmierci! Dopóki żyję, nie pozwolę! Powycinasz drzewa, zaorasz i obsiejesz. Póki żyję, chcę słyszeć jak spadają jabłka i grusze, jak pachnie wszystko po deszczu i budzi się do życia wiosną, rozumiesz?!
- Co mam nie rozumieć, dobrodziejko – szurało odsuwane krzesło i Jasnota przypadał do spracowanych rąk kobiety, by je ucałować, a ta ze śmiechem, chowała je za siebie, wołając:
- A idź że, pijanico jeden – i dziadek również zaczynał się śmiać, wkładając Sporta w fifkę i zapalając go zapałką, która jeszcze przez chwilę płonęła, dodając nieco blasku kuchni.
- Usmażę wam kaszanki na cebulce, tak jak stary lubi – rzuciła babcia już weselszym głosem.
Tak kończyły się próby kupna ogrodu czy też łąki pod lasem, przez sąsiada Jasnotę. Była złość, gniew, modlitwy, a i radość na końcu, jak słońce po deszczu, co z rozrzewnieniem wspominał Jan Stokłosa, siedząc w pustym mieszkaniu na dwunastym piętrze i spoglądając na miasto skąpane w letnim deszczu. Głośny dźwięk starego, ściennego zegara wyrwał go z rozmyślań.
Zapach śmierci
Jaskółki zwiastowały, że coś nadchodzi, coś nieuchwytnego, coś, co tylko nieliczni potrafili przeczuć. Promienie słoneczne odbijały się w taflach szyb, niebo wdzierało się do środka przez otwarte okna i spoczywało na twardych, drewnianych podłogach, wyszorowanych dłońmi zmęczonych gospodyń.
Ciche westchnienia wiatru, niespokojne zwierzęta i dalekie, dalekie, ledwo dosłyszalne odgłosy burzy, to wszystko, co można było dojrzeć i usłyszeć, a wciąż pozostawało jeszcze nieodgadnione.
Mariaż nieba i ziemi, może nieco burzliwy, ale jakże trwały. Coś, czemu srebrnoskrzydłe anioły przyglądały się z zachwytem, ale i niepokojem.
Z nieba spadały rozedrgane promienie słoneczne, letni gorąc, gęsty i lepki unosił się ponad ziemią, drażniąc płuca. Senna wioska, zatopiona w południowej ciszy, wchłaniała w siebie zapach okolicznych pól i sadów. Na polnej drodze prowadzącej do wioski, pojawił się tuman kurzu, który powoli zaczął przemieniać się w wir, tańczący, kołujący, niczym derwisz.
Wojna, rozłożysta i groźna, omijała wioskę. Przycupnięta na krawędzi jawy i snu, wiła swe spokojne dni, przeplatane sąsiedzkimi pogaduchami.
Daniel siedział na drewnianych schodkach ganku, zajadał ze smakiem truskawki i czuł, jak ten słodki smak wypełnia najpierw usta, by po chwili wybuchnąć w mózgu, paletą barwnych kolorów. Przedwcześnie dorosły, z nutą dojrzałości przebrzmiewającą czasem w jego wypowiedziach, a przez dorosłych odbieranych jako nieudolne ich naśladowanie. Mały Daniel, który nadawał gwiazdom imiona, i mówił, że rozumie wiatr, nasłuchiwał czegoś, co tylko on mógł usłyszeć. Tak śpiewał wiatr, kiedy przynosił złe wieści. Jęczał, uwięziony w koronach drzew, szarpał się i wił, by potem wzbić się wysoko, wysoko w górę i runąć w dół, jakby chciał się roztrzaskać o polne kamienie, jakby nie chciał być nosicielem złych wieści.
Daniel znał ten jego śpiew. Pierwszy raz usłyszał go kiedy miał trzy lata. Bawił się, nieświadomy niczego, ganiając po podwórzu za młodymi kaczkami, kiedy usłyszał ten śpiew. Przystanął, otworzył usta i zadarł głowę do góry, spodziewając się, że ujrzy tam coś niezwykłego, lecz tylko niebo na chwilę zmieniło swój kolor, przybierają barwę nieco ciemniejszą.
Tego dnia, jakiś obcy mężczyzna przyszedł i powiedział ojcu, że jego brat, zginął w kopalni kamienia. Ojciec zaprzągł konia do furmanki i ruszył z kopyta w kierunku pobliskiego lasu, gdzie znajdowała się kopalnia, a gdzie rano wybrał się jego młodszy brat, by przywieźć kamień na budowę letniej kuchni. Pamiętał, jak stał na furze i poganiał konia, strzelając batem, a matka płakała, trzymając go w ramionach.
Czasem budziły go gwiazdy nocą, grzechocząc i przesypując się z miejsca na miejsce. Bo gwiazdy nie stoją w miejscu, one są jak ludzie, wciąż dokądś się śpieszą. Mówił kiedyś o tym babci, ale odpowiedziała mu, że ma bujną wyobraźnię i jak będzie tak zmyślał, to trzeba będzie go zaprowadzić do doktora, więc przestał mówić dorosłym o tych dziwnych rzeczach, które mu się przydarzały.
Dojadł ostatnią truskawkę, wstał i ruszył przed siebie, nie wiedząc zupełnie dokąd prowadzą go nogi. Rodzice byli w polu, a babcia gotowała obiad, który razem mieli im zanieść.
Ziemia lekko spękana od słońca, nagle zaczęła jakby drżeć i jego bose stopy najpierw powoli, potem coraz szybciej, jak gdyby chciały wyprzedzić jedna drugą, poczęły biec, szybciej i szybciej. Biegł na skróty, przez wąwóz, gdzie drzewa rozkładały swe ramiona i przez chwilę można było odpocząć w ich cieniu. W głowie słyszał warkot, i dalekie odgłosy burzy. Potem był ten dziwny dźwięk, jakby ktoś rzucił żwirem o blachę. Odgłos, którego jeszcze nie znał. Po chwili wąwóz znów zamienił się w łąki i był już blisko ich pola, gdzie powinni pracować przy sianokosach, ojciec, matka i wynajęci ludzie, ale nie widział nikogo, jedynie na tle nieba majaczyła sylwetka samolotu. To jego warkot słyszał. Nagle się zatrzymał. Samolot zniknął za horyzontem i cisza wypełniła powietrze.
Czuł jakby ktoś wlewał w niego niepokój i wiedział już, że znów stało się coś złego. Wiatr zaszeleścił mu u stóp, zaśpiewał żałosnym głosem zaplątanym w korony pobliskich drzew i wzbił się wysoko, a pieśń o przemijaniu uleciała razem z nim.
Niebo pociemniało i pojawiła się pierwsza błyskawica. Wiatr przyniósł metaliczny zapach. Zapach śmierci.
Grzegorz Chlebny – ur. w 1971 w Ostrowcu Świętokrzyskim poeta i prozaik. Wydał dwa tomiki poezji: Katharsis i Kroniki wspomnień. Pisze pod pseudonimem Manuel del Kiro