top of page

Beata Kołodziejczyk – Konserwa

  • Miroslaw Drabczyk
  • 26 lut
  • 15 minut(y) czytania

Ranek okazał się pochmurny. Wolała takie, wkomponowane w jej melancholię, kiedy
nadchodził lęk i świadomość własnej śmiertelności.
Koło dziewiątej przytachała torbę podróżną na izbę przyjęć. Ostatni raz wykorzystaną
do przeprowadzki dwa lata wcześniej, nigdy jeszcze do wczasowych wojaży.
Przyjęcia planowe załatwiano szybko, aż niezręcznie było Renacie patrzeć w oczy
wyczekującym od nie wiadomo ilu godzin wpuszczenia na SOR. Grzecznie podreptała za
pozostałymi skazańcami do depozytu. Tam przebierka w piżamkę i długa droga, ponownie
przez pełną cierpienia izbę przyjęć, ku oddziałowi. W przeciągach, obok rzucających
kurwami, pożerających wzrokiem monterami wind.
Renata czuła się upokorzona. Ale czekał ją zabieg w znieczuleniu ogólnym, na
docelowym piętrze wrócił strach. Załatwiała go śmiechem, żartami, sprawdzającymi się
doskonale w takich okolicznościach. Zdały egzamin w rejestracji, przy wjeździe na salę
numer pięć, podczas wywiadu i pobierania krwi. Jednak wkrótce została zawołana na
kwalifikację do laparoskopii, a obserwując narastającą z minuty na minutę nerwowość
personelu, coraz bardziej traciła rezon.
W końcu pojawił się. Sunął korytarzem niczym taran, każdy schodził mu z drogi.
Renacie zajęło chwilę, zanim go rozpoznała. Wpadli na siebie w administracji, kiedy kilka
tygodni wcześniej przywiozła skierowanie. Bagiński, lekko podenerwowany, wystrzelił
wówczas ze swojego gabinetu.
– Jest dobrze, panie profesorze, jest bardzo dobrze! – zapewniała siedząca za biurkiem
kobieta.
Mężczyzna wymamrotał coś pod nosem i, naprędce poprawiając kołnierzyk, wypadł
na korytarz.
– Rozpoczęcie roku akademickiego – próbowała tłumaczyć zachowanie Bagińskiego
dbająca tak sumiennie o jego dobre samopoczucie administratorka. – Pan profesor przed
chwilą dowiedział się, że je otwiera. Nie był przygotowany…
– Yhm… – przytaknęła bez przekonania Renata. Poraziło ją zachowanie mężczyzny,
miała nadzieję nigdy więcej nie spotkać go już na swojej drodze. Faceta, który nie czuje
potrzeby zaszczycenia płci przeciwnej chociażby spojrzeniem.
Teraz kroczył wysoki, dobrze zbudowany i cały na biało prosto do gabinetu, nie
witając się nawet z wyczekującymi pod ścianą pacjentkami.

– Na kwalifikację? – Krótko ostrzyżona, ciemnowłosa kobieta wytrąciła Renatę z
zamyślenia. – Ja już drugi raz… Za pierwszym zaczęłam krwawić i cofnęli mnie z
operacyjnej. Dalej krwawię, ale trochę mniej. Dziwne, dopiero co skończył mi się okres…
– Z nerwów pewnie – zauważyła Renata, czując, jak jej żołądek podchodzi do gardła
w oczekiwaniu na wezwanie Bagińskiego.
– Pewnie tak… – Westchnęła krótkowłosa. – Już mam dość, od poniedziałku tu leżę.
– Pani Liszewska… – Głowa pielęgniarki wychyliła się z gabinetu.
– To ja. – Kroki Renaty były niespieszne, zupełnie niepodobne do szybkich,
zdecydowanych, które na co dzień przenosiły ją z miejsca na miejsce.
Duży, surowy gabinet, z samolotem pośrodku i siedmioma sztukami personelu
zgromadzonymi wokół, zdecydowanie nie pomagał w opanowaniu nerwów. Nikt nie
odwzajemnił jej uśmiechu, z którym przywitała się, próbując dodać sobie otuchy, mało kto
odpowiedział. Szerokie plecy Bagińskiego, dyskutującego o czymś z innym lekarzem i
zdawałoby się nie zauważającego obecności pacjentki, towarzyszyły Renacie przez kilka
dobrych minut. Zdążyła podać pielęgniarce dane do wywiadu, zauważyć jej pełne
współczucia, speszone spojrzenie, zdjąć gacie, wdrapać się na fotel i, upokorzona jak jeszcze
nigdy podczas badania ginekologicznego, rozłożyć nogi przed pełnym dystansu zespołem
kwalifikacyjnym oraz stojącymi na jego czele plecami Bagińskiego.
Wreszcie mężczyzna odwrócił się, podszedł energicznie do łona Renaty.
– Więc chce się pani poddać operacji…? – Zawiesił teatralnie głos, czekając na
odpowiedź.
– No, jeśli muszę… – próbowała żartować kobieta, ale jej uśmiech znów pozostał
nieodwzajemniony.
– Czyli nie chce pani?
– To po co pani przyszła?! – Pochylił się nad wzgórkiem kobiety kolejny lekarz.
– Chcę… – wymamrotała Renata, przełykając ślinę.
– Nikt pani nie zmusza, to pani decyzja. – Nie odpuszczał Bagiński.
Oczy pacjentki rozpaczliwie zaczęły szukać wsparcia u pozostałych. Nikt się nie
odezwał, wszyscy wstrzymali powietrze, czekając na rozwój wydarzeń.
– Tak, chcę się poddać operacji! – Renata wiedziała już, że na polu bitwy jest sama.
Wkurzyło ją to.
Bagiński, nie ostrzegając, wcisnął wielką dłoń w jej pochwę. Kobieta podskoczyła z
bólu, a on nie przestawał napierać. Jakby ukaranie pacjentki za złe zachowanie było dla niego
teraz kwestią honoru.

– Jakie hormony pani przyjmuje? – Mężczyzna załadował kolejny magazynek.
– Syndi… – wystękała Renata, zaciskając zęby z bólu.
– Od jak dawna?
– Od kilku miesięcy.
– To nie jest lek, który można przyjmować długotrwale.
– Ja wiem, ale na nim bóle są trochę mniej…
– Pani zrobi, co będzie chciała – przerwał Bagiński. – Ja tylko informuję, że to nie jest
lek, który można przyjmować długotrwale. – Uważając temat za zakończony, wycofał dłoń z
narządów rodnych pacjentki. – Można się ubrać.
Renata, skulona i nadużyta, pod obstrzałem spojrzeń dzielnie trzymającego wodę w
ustach personelu, ześlizgnęła się z fotela.
– Musimy coś wyjaśnić. – Profesor szybko przechodził do kolejnego ataku, nie
czekając, aż nogi podenerwowanej pacjentki znajdą w majtkach odpowiednie otwory. – Bo
nam zupełnie nie w smak operować na darmo. Dlaczego chce się pani poddać zabiegowi?
Renata była zdezorientowana. Jakby żaden wywiad, przyjęcie na oddział ani
gwałtowna rozmowa sprzed chwili nigdy się nie wydarzyły.
– Ponieważ od roku mam silne bóle, leki nie pomagają i bez przerwy krwawię. Trzy
tygodnie krwawienia, tydzień przerwy, a ból nie do zniesie…
– Więc powinna mieć pani założoną wkładkę domaciczną i problem rozwiązany! –
przerwał znów Bagiński. – Przedłużające się krwawienia nie są wskazaniem do laparoskopii.
Kobieta, coraz bardziej poirytowana, wzięła głęboki oddech, posyłając gniewne
spojrzenie zgromadzonym gapiom.
– A czy ból niewiadomego pochodzenia również nie jest wskazaniem? – rzuciła
wyzywająco.
– Owszem – przyznał mężczyzna. – Zespół bólowy miednicy mniejszej, który wpisał
endokrynolog do skierowania, jest wskazaniem do wykonania laparoskopii. Natomiast pani
mówi o przedłużającym się krwawieniu.
– Mówię o krwawieniu, ale też o bólach, które utrudniają codzienne funkcjonowanie!
– uniosła się Renata, nie wytrzymując dłużej despotycznego tonu rozmówcy.
– W trakcie krwawienia? – Nie dawał za wygraną Bagiński.
– W trakcie krwawienia i…
– No więc ma pani problem hormonalny, laparoskopia nic tu nie rozwiąże!
– …i również wtedy, gdy krwawienia nie ma – dokończyła myśl kobieta. – I chcę
znaleźć tych bólów przyczynę. Mój endokrynolog próbował już wszystkie…

– Pani lekarzowi po prostu nie chce się pani leczyć i dlatego wystawił skierowanie –
przekonywał profesor.
– A jeśli to, na przykład, endometrioza? – Wściekłość pomagała Renacie w obronie. –
Czy mój lekarz mógł to stwierdzić przy pomocy USG?
– Ma pani bóle podczas krwawienia. Endometrioza, nawet jeśli faktycznie znajdziemy
jej ogniska, nie ma nic do tego. Powtarzam, zabieg nie rozwiąże problemu!
– Bóle podczas krwawienia oraz utrzymujące się między krwawieniami! – sprostowała
pacjentka dosadnie, dając do zrozumienia, że będzie walczyć do końca.
– Dobrze, według mnie szkoda naszego czasu, laparoskopia jest zbędna. Ale ma pani
w rozpoznaniu zespół bólowy, który stanowi wskazanie do operacji. Czy chce się pani poddać
zabiegowi? – Zgasił zapał Renaty Bagiński, stawiając ją pod ścianą.
Znów próbowała znaleźć odpowiedź w oczach reszty zespołu. Wsparcie nie przyszło.
Perspektywa powrotu do domu i spędzenia najbliższych dni z dala od szpitalnych wózków,
niekończących się opowieści o wycinanych macicach oraz profesorów o nadmiernie
rozbuchanym ego zaczęła kusić Renatę.
– Tak, chcę sprawdzić, co tam się dzieje – usłyszała własne słowa, które rozum kazał
jej wypowiedzieć, zanim z ulgą postanowiłaby podążyć za sercem i czmychnąć z oddziału.
– A więc jutro rano będzie pani zoperowana – odpowiedział najspokojniej w świecie
Bagiński, znów odwracając się do pacjentki plecami.
Nie pamiętała drogi powrotnej na salę, wybudził ją dopiero głos czekającej na wypis
kobiety z sąsiedniego łóżka:
– Już po wszystkim?
– Tak, po wszystkim… – wydusiła z siebie Renata, czując, że zaczyna pękać. Łzy
popłynęły, gniew szybko ustępował miejsca rozpaczy. Nie mogąc zatrzymać dłużej
tłumionego miesiącami, zasilanego przez permanentny ból żalu, chlipała dyskretnie ze
wzrokiem wlepionym w okno. W obawie o niezrozumienie ze strony pozostałych pacjentek i
kolejnym ciosie, który mógłby ostatecznie ją pozamiatać.
– Pani jeszcze czeka? – usłyszała za sobą głos pielęgniarki.
– No nie chcą mnie wypuścić… – Zawodzenie kobiety z sąsiedniego łóżka nie
pomagało Renacie. – Tą małą dawno wypisali, a o mnie nikt nie pamięta!
– Spokojnie, wszyscy o pani pamiętamy.
– A pani jeszcze czeka? – Głośne niedowierzanie wracających na salę dwóch
rekonwalescentek nie pomagało z kolei zawodzącej. Ale trochę rozbawiło Renatę.

Coraz większy ruch i hałas również przywracały do równowagi. Sięgając do torby po
laptopa, kątem oka zauważyła grymas bólu na twarzy jednej z kobiet. Zmroziło ją na myśl o
długiej hospitalizacji. Ze wszystkich niedogodności, jakie Renatę spotykały, przedłużający się
pobyt w szpitalu przerażał najbardziej. Zwłaszcza że z każdą godziną uciekały sprzed nosa
kolejne złotówki z porzuconej chwilowo ze względów zdrowotnych pracy na akord.
– Pani Liszewska… – Kolejna pielęgniarka wzywała na kolejne przesłuchanie. –
Wywiad z anestezjologiem, gabinet dwunasty.
– A co to za katar? – Pociągający nos pacjentki zaniepokoił lekarkę, gdy ta siedziała
już na wprost niej.
– To nic, profesor Bagiński trochę mnie zdenerwował…
– I płakała pani…
Cieniutka nitka, którą udało się utkać Renacie, pękła i łzy znów popłynęły po
policzkach.
– Sorry, zaraz mi przejdzie… – przekonywała, szczerze wątpiąc we własne słowa.
– Nie szkodzi, proszę się wypłakać. O co tam poszło?
– Oj, bo ten facet to straszny cham! – Kobiecie puściły hamulce, zaczęła szlochać,
wyrzucając z siebie wszystko, co leżało na wątrobie. – Przerywa, poniża, oskarża mojego
endokrynologa o umywanie rąk i stwarzanie mną problemu całemu oddziałowi!
Lekarka pozwalała Renacie się wygadać, podając w międzyczasie kawałek ligniny do
wytarcia pociągającego teraz porządnie nosa. Jej troska dobrze robiła pacjentce, gniew
pomału puszczał.
– Okej, możemy…
– Na pewno? – dopytywała anestezjolożka. – Nie potrzebuje pani jeszcze chwili?
– Na pewno, już jest lepiej…
– W porządku. Jak zapewne się pani domyśla, będę przygotowywać panią do
jutrzejszego zabiegu. Potrzebuję kilku informacji. Jakieś uczulenia na leki?
– Żadnych.
– O rany… – Lekarka zajrzała w wypełnioną przez Renatę ankietę. – Pani się nie
pomyliła w zaznaczaniu okienek? Zakreślone pani dotyczą?
– Ja mam spory bałagan… – Głos pacjentki załamał się. – Ale jestem w terapii i pod
okiem psychiatry.
– Pewnie stąd taka emocjonalna reakcja… – Lekarka posłała jej pełne zrozumienia
spojrzenie.

Oczy Renaty znów napłynęły łzami. Tym razem ze wzruszenia wywołanego ciepłem
bijącym od rozmówczyni, wypełniającym po brzegi niewielki gabinet.
– Tak, pewnie stąd…
Na salę wróciła już ukojona, nawet utyskiwania wciąż oczekującej wypisu z
sąsiedniego łóżka nie działały na nerwy jak wcześniej. Sięgając po laptopa, wymieniła
porozumiewawcze uśmiechy z pozostałymi.
– O, proszę, teraz tylko komputery, telefony, nic innego ci młodzi teraz nie widzą! –
Obszar pretensji zawodzącej ewoluował błyskawicznie.
– Ktoś musi pracować – rzuciła zaczepnie Renata, chcąc trochę rozładować
pielęgnowane przez kompankę napięcie. – Nie ma lekko, nawet w szpitalu. Swoją drogą,
dobre warunki… – Przekierowała uwagę swoją i pozostałych na czyste ściany. – W zeszłym
roku miałam robione żylaki na Banacha. Bez porównania.
– Ja widziałam lepsze. – Rozgniewana aktualnie na Wojskowy Instytut Medyczny
przy Szaserów utyskująca nie miała najmniejszego zamiaru dołączyć do pochwał. – W ogóle
ta służba zdrowia…
– No, jak państwo rozdaje gdzie indziej… – zauważyła Renata, wiedząc, że być może
wkłada kij w mrowisko, zważywszy na wiek emerytalny rozmówczyni.
Ta nabrała wody w usta. I to wystarczyło, żeby wszelkie żale ucichły, a salę wypełniła
serdeczna rozmowa pozostałej trójki, owych nie interesujących się niczym poza ekranami
telefonów młodych.
Renata nie chciała wspominać o incydencie przy kwalifikacji, ale gdy kobiety z każdą
minutą otwierały się coraz bardziej, a temat nieuchronnie zszedł na wytykanie przywar
personelowi, jej szczelna skorupa zaczęła luzować.
– Bagiński to straszny łobuz. Tak mi dał przed chwilą popalić, że się poryczałam…
– On tak do wszystkich – zauważyła, ochrzczona małą, którą już dawno wypisali,
czekająca na transport najmłodsza na sali. – Tutaj sporo ludzi przez niego poodchodziło. Do
mnie też kilka razy się przyczepił, ale za którymś razem mu odpysknęłam i teraz mam spokój.
– Czyli nie jestem histeryczką! – Odetchnęła z ulgą Renata. – Bo już myślałam, że
przesadzam.
– A skąd! Niech pani sobie poczyta opinie w Internecie. Pełno negatywnych!
Pozostałe rekonwalescentki wyraźnie się ożywiły.
– Ojej, nie wiedziałam! – Niewiele mówiąca dotychczas kobieta, której grymas bólu
co i raz wykrzywiał twarz, nie mogła uwierzyć najnowszym doniesieniom. – Dla mnie był
całkiem miły…

– Może miał lepszy dzień – szydziła Renata, po czym, na prośbę pozostałych,
opowiedziała przebieg zdarzeń sprzed kilku chwil. – Ale trzeba przyznać, że przy takim
stopniu wrogości wobec kobiet, profesję wybrał doskonałą. Codziennie ma pod ręką
dziesiątki obiektów do upokorzeń.
– Na szczęście ja już po operacji… – chlapnęła zawodząca, zapominając o
planowanym na dzień następny zabiegu Renaty.
– Mnie na szczęście kroił kto inny… – Kobieta z grymasem bólu na twarzy podążyła
śladem sąsiadki.
– A ja nawet nie wiem, czy to on mnie jutro bierze pod nóż…
Nastała niezręczna cisza. Wzrok Renaty, wlepiony w ekran laptopa, zatrzymał się na
komentarzu jednej z wyjątkowo oburzonych zachowaniem Bagińskiego pacjentek.
– I chyba wolę nie wiedzieć…
– Proszę. – Wytrąciła kobiety z zamyślenia stojąca w drzwiach lekarka. – Pani wypis,
z zaleceniami.
– No nareszcie! – rozległo się znajome już całemu oddziałowi zawodzenie. –
Myślałam, żeście o mnie zapomnieli!
– Spokojnie, wszyscy o pani pamiętamy.
– Trzymajcie się, dziewczynki… – Utyskująca zaczęła ściskać po kolei towarzyszki
niedoli. – Co mi tam, tobie też dam buziaka! – Objęła Renatę mocno, a tej zrobiło się ciepło i
przyjemnie. Chociaż spędziły wspólnie w czterech ścianach zaledwie chwilę, stojąc wyraźnie
po przeciwnych stronach politycznego sporu.
Chwilę za zawodzącą transportu doczekała się mała. Po długich życzeniach zdrowia –
bo czegóż innego można sobie życzyć w obliczu tak czy inaczej zaatakowanych przez
chorobę dróg rodnych – sala opustoszała i było w tym dla Renaty coś przygnębiającego.
Zwłaszcza, że łóżko naprzeciw niej zajmowała kobieta z grymasem bólu na twarzy, który
nieustannie przywoływał dręczącą myśl o długiej hospitalizacji.
– Długo pani leży?
– Trzeci dzień… – jęknęła pacjentka. – Chcieli mnie dzisiaj wypisać, ale wolę zostać
do jutra. Źle się czuję, a w domu dwójka dzieci… Chociaż wyleżeć nie mogę, spać też nie
bardzo… – To wstawała, drepcząc kilka kroków w tę i z powrotem, to znów próbowała
znaleźć wygodną pozycję na pryczy. – Nie myślałam, że będzie tak boleć. Z drugiej strony,
ma prawo, wszystko wycięli…
Renatę zmroziło. Nie mogąc wyczuć, co sąsiadkę trapi w związku ze stratą, chwilę
zastanawiała się, jakich słów użyć, żeby nie spotęgować jej cierpienia.

– Przykro mi… Jak pani sobie z tym radzi?
– A nie, to nieważne! – Rekonwalescentka szybko zanegowała swoje prawo do
przeżywania żałoby po własnej macicy. – Najważniejsze, żeby żyć, żeby przerzutów nie było.
Zresztą, tutaj podobno tak jest. Nie cackają się, tylko do kosza…
Chociaż na wszelkie sposoby przekonywała o słuszności podjętej w czasie operacji
decyzji, ostatnie zdanie i wzrok kobiety wpatrzony w zapadający za oknem zmierzch
pokazywały wyraźnie, że mechanizmy broniące dostępu do uczuć rozwinięte ma świetnie.
Może nawet równie dobrze, jak Renata.
Noc dla wyczekującej zabiegu była trudna. Kotłujące się w głowie myśli nie
pozwalały zasnąć, na przekór składowi sprezentowanej przez pielęgniarkę tabletki. Koiło ją
trochę ciche pochrapywanie kobiety z wyciętą macicą, zwiastujące zażegnanie bezsenności, i
na tej krzepiącej myśli starała się Renata skupiać, gdy nerwy brały górę.
– Ale pospałam… – Westchnęła po przebudzeniu sąsiadka, już bez grymasu bólu na
twarzy.
– Oj tak, sen musiał być głęboki…
– O matko, chrapałam?
– Troszkę… – Zaśmiała się Renata. – Zresztą nieważne. Wróci pani do domu
wypoczęta, to najważniejsze.
– Zdenerwowana?
– Jak cholera. W ogóle nie mogłam zasnąć.
– Wszystko będzie dobrze…
Poranny obchód przerwał kobietom poranną wymianę uprzejmości.
– Pani na zabieg – przedstawił Renatę sznureczkowi studentów lekarz. – Można
przygotowywać.
Chwilę później łóżko wyjechało na pooperacyjną, zostawiając puste miejsce pod
oknem, a pacjentka grzecznie podreptała na blok. Personel, widząc, że dygocze z zimna i
nerwów, rzucił na stół materac, którego ciepło przyjemnie rozluźniło układającą się nań
kobietę. Troska całego zespołu i podany dożylnie anestetyk zrobiły resztę, tak, że Renata
odleciała, zanim lekarz mający wykonać cięcie wkroczył na salę.
Obudził ją ból w podbrzuszu. Sala pooperacyjna była przyjemnie zaciemniona i
prawie pusta, nie licząc krótkowłosej, która przy poprzedniej próbie generalnej dostała
miesiączki na widok skalpela.
– Nareszcie… – wychrypiała sąsiadka z ulgą . – Jak się pani czuje?
– Strasznie boli…

– I mnie…
– Zaraz przejdzie – zapewniła pielęgniarka, przygotowując dwie kroplówki z
metamizolem.
Sen zmorzył Renatę. Było dla niej coś niepokojąco przyjemnego w tym stanie, gdy
odlatywała zaraz po przymknięciu powiek, ale i coraz bardziej frustrującego w głośnych
rozmowach dobiegających z sąsiadującej z pooperacyjną dyżurki pielęgniarek, brutalnie
wyrywających ją z zanurzenia.
Tak upłynęło popołudnie, wieczór i noc, a świt obie rekonwalescentki przywitały
niemniej zmęczone niż dnia poprzedniego.
– Jak się czujemy? – zagaiła rozmowę uzupełniająca dokumentację na koniec zmiany
lekarka.
– Lepiej… – wystękała bez przekonania krótkowłosa.
– …nie mówić. – Nawrót ochoty do żartów wydał się Renacie dobrym objawem.
– Pani doktor, możemy sprawdzić, co mi wycięli…?
– Lewy jajnik z przydatkami.
– A u mnie, pani doktor, coś znaleźli?
– Koagulacja dwóch ognisk endometriozy i przecięcie dwóch zrostów.
– Mogło to być przyczyną tych cholernych bóli? – dopytywała Renata z nadzieją na
ulgę po niemal rocznej wegetacji w towarzystwie ketoprofenu i tramadolu.
– Wie pani co, obstawiałabym zrosty…
– Czyli dobrze, że otworzyli! A profesor Bagiński wmawiał mi, że szkoda jego czasu!
– …ale nie ma gwarancji. – Dokończyła myśl lekarka. – Wyjdzie w praniu. No i po
zabiegu mogą się pojawić kolejne…
– Ale jest szansa? – Zapewnienie było Renacie potrzebne jak powietrze. – Że bóle
ustąpią?
– Tak, jeśli ma to pani trochę ulżyć, jest szansa.
– Hej, podobno czarno na dole – zagaiła rozpoczynająca dzienną zmianę pielęgniarka.
– Daj spokój! – Lekarce wyraźnie nie było do śmiechu. – Słyszałaś o tej dziewczynie z
gumą?
– Nie…
– Pękła jej w trakcie stosunku i została w środku.
– Rany boskie! – Głos krótkowłosej poniósł się echem po oddziale. – I z takimi
pierdołami ludzie przychodzą na SOR?

– Takich najwięcej i najgłośniej tacy krzyczą. Ci, co naprawdę potrzebują pomocy, ale
siedzą cicho, często się jej nie doczekują. – Westchnęła lekarka, wstając od biurka. – Z moją
babcią właśnie tak było… Idę sobie, odpoczywajcie.
– Pani doktor, a kiedy wypis?
– A chce pani wyjść dzisiaj?
– No jasne! – zapewniła krótkowłosa. – Dłużej nie wyleżę.
– Ja też! – Chociaż samopoczucie Renaty pozostawiało wiele do życzenia, zew
wolności wziął górę.
– To wyjdziecie, tylko już z ogólnej. Przyjdzie dzienna zmiana i was wypisze.
– Kto mnie obgaduje? – Odwijająca długi szal lekarka stanęła w drzwiach.
– Obiecałam paniom, że pójdą dzisiaj do domu.
– Nadają się? – Zmarszczone czoło przeglądającej papiery kobiety lekko podniosło
rekonwalescentkom ciśnienie. – No dobra… – Jej uśmiech uwolnił wstrzymane w przykutych
do łóżek płucach powietrze. – Niech idą…
Na sali numer pięć, gdzie wjechały, nie było już nikogo ze starego składu. Jedno z
łóżek przydzielono pacjentce w podeszłym wieku, skierowanej z innego oddziału z tyloma
schorzeniami i tak zmęczoną życiem, że Renata poczuła litość na myśl o kolejnych
cierpieniach zlecanych przez lekarzy w trosce o utrzymanie kobiety przy nim.
– Dzisiaj wychodzę – oznajmiła dzieciom przez telefon krótkowłosa. – Po południu,
bo średnio się czuję i jeszcze chcę pole… – Jęki potomstwa przerwały jej wpół zdania. – Ale
wypisali mnie dzisiaj! – dodała podniesionym głosem, rozłączając połączenie. – Gnojki
jedne…
– Niezadowoleni? – Renacie szybko minął żal związany z nieobecnością w domu
nikogo, kto mógłby się czuć rozczarowany zbyt szybkim powrotem schorowanej szyi rodziny.
– Mieli nadzieję, że chata wolna do jutra.
– Proszę. – Stanęła w drzwiach lekarka z wypisami w ręku. – Zalecenia na odwrocie.
Oszczędny tryb życia i dieta lekkostrawna. Żadnej surowizny przez dwa tygodnie.
Wózek ze śniadaniowym przydziałem zaparkował pod salą chwilę po niej i okazało
się, że jedyny atrakcyjny element składu w postaci dwóch plasterków pomidora – obok miski
cienkiej manny na mleku oraz trzech kromek bułki z konserwą – jest dla rekonwalescentek
nieosiągalny. Ze ściśniętymi z głodu od przeszło doby żołądkami rzuciły się na jedzenie,
zapominając zupełnie o schorowanej pacjentce w podeszłym wieku, poszczącej od
poprzedniego popołudnia w oczekiwaniu na zabieg.

Renata też czuła się słabo, o wiele gorzej niż po wcześniejszych narkozach. A jednak
podreptała pod prysznic, chcąc jak najszybciej odzyskać wpływ na własne życie. Oddawanie
go w cudze ręce było najtrudniejszym wyzwaniem.
Kręciło jej się w głowie, żołądek podchodził do gardła, ale już weszła w dobrze znany
sobie tryb, maska ze sztucznym uśmiechem przylgnęła mocno do twarzy.
Szybki makijaż, jeszcze szybsze pożegnanie z towarzyszkami niedoli i mozolna droga
pomiędzy piętrami z torbą podróżną na ramieniu. Po zbyt długim jak na pooperacyjne
okoliczności błądzeniu szpitalnymi korytarzami, depozyt otworzył przed Renatą swoje
podwoje.
Ubierała się z dużym wysiłkiem, nerwowo łapiąc oddech.
– Niech pani usiądzie – rozbrzmiał zaniepokojony głos stojącej na warcie kobiety. –
Powoli…
Ale tego irracjonalnego pędu chorej ku wolności w żaden sposób nie można już było
zatrzymać. Zwolniła dopiero przy okienku aptecznym, dobywając z kieszeni receptę na serię
przeciwzakrzepowych zastrzyków.
– Chce pani tańszy zamiennik? – zapytał farmaceuta.
– A duża różnica w cenie?
– Prawie trzydzieści złotych…
– Nieźle! – Parsknęła Renata. – Tak, zdecydowanie poproszę ten tańszy.
Oburzenie na chwilę odwróciło jej uwagę od zmęczenia, ból w podbrzuszu stał się
mniej uciążliwy. Opłacając śmiesznie niski rachunek, kobieta przypomniała sobie o dwóch
dniówkach straconych przez szpitalną przygodę i to jeszcze szybciej pognało dopiero co
zwolnioną z sali pooperacyjnej rekonwalescentkę ku wyjściu.
Łykając mroźne grudniowe powietrze, sunęła dzielnie między kolejnymi budynkami
w kierunku tylnej bramy WIM-u, ale w połowie drogi znów ogarnęło ją zmęczenie. I rozpacz,
gdy – wychodząc zza kolejnego zakrętu – znalazła się na początku ulicy, którą wieńczyło
zabarykadowane żelaznym płotem przejście.
Zrezygnowana, chwyciwszy się nikłej nadziei na obecność żywej duszy w budce
wartowniczej albo przynajmniej dziury w chroniącej dostępu do obiektu siatce, powoli
ruszyła przed siebie. Ponowne okrążenie rozległego kompleksu budynków w celu odszukania
przeciwległej bramy było ponad jej siły.
– Kurwa go mać! – Dochodzący z kanciapy rozzłoszczony głos ochroniarza skutecznie
wybił Renacie z głowy pukanie w okienko.

Zacisnąwszy zęby, czekała na kolejną wiąchę od otwierającego skrzypiące drzwiczki
mężczyzny. Zaskoczony jej osobą, opanował się nieco, skinieniem głowy wskazując
oczekujące otwarcia wrót auto.
– Sobota, do jasnej cholery, wjazd tylko głównym! – Warknął pod nosem, sunąc w
stronę intruza. – Nie chce im się podjechać kawałek, będą tak po kilka razy dziennie dupę
zawracać!
Krótkie pauzy i nerwowe zerkanie wartownika za siebie, w kierunku zostawionej w
tyle Renaty, przekonało ją, że gbur szuka sojusznika. Nie mogła przepuścić takiej okazji. W
końcu ona szukała wyjścia, a on miał klucze.
– Pewnie do tego… – zawiesił głos ochroniarz, zwalniając i dając tym samym fory
doganiającej go kompance. – …z metra ciętego.
– Nie w Otwocku go kroją? – Renata była przekonana, że przed przyjazdem na oddział
wpadł jej w oko podobny nagłówek. Stanąwszy ramię w ramię z mężczyzną, niższym o kilka
centymetrów od jej stu sześćdziesięciu, zadumała się nad słusznością zastrzeżeń względem
wzrostu prezesa partii rządzącej.
– Tutaj, tutaj… Po kilka razy dziennie, kurwa, wycieczki! A niech szpitalną konserwę
żre, jak wszyscy! – Wartownik zbyt późno ugryzł się w język. – Pani po wypisie?
– Yhm, po operacji…
– Wypuszczę panią, bo chora. – Rzekł ochroniarz, odsuwając bramę jedynie na
szerokość Renaty i jej torby podróżnej, ostentacyjnie ignorując obecność stojącego już obok
auta, przygotowującego się do starcia kierowcy. – Ale wyjątkowo, rozumie pani, w soboty
działa tylko główne.
– Jasne, rozumiem. – Rekonwalescentka uśmiechnęła się najpiękniej, jak umiała, dając
drapaka wąskim przejściem. – Wyjątkowo… Bardzo panu dziękuję!
Minąwszy mężczyzn, szybko ruszyła chodnikiem w kierunku porzuconego dwa dni
wcześniej samochodu. Im większy dystans dzielił ją od bramy, tym bardziej nerwowa stawała
się wymiana zdań między dżentelmenami. Renata, odpalając silnik, spojrzała w stronę
gestykulujących energicznie postaci i przyszło jej do głowy, że nawet fajnie byłoby poczekać
na rozwój sytuacji. Ale nie mogła. Za dwie godziny miała być w pracy.














Beata Kołodziejczyk – odkąd pamięta, zapisywała świat słowami. Dawniej sprejem na warszawskich murach, teraz próbuje klawiszem.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page