top of page

Adam Lizakowski – dwa krótkie opowiadania



Historia medalu noblowskiego

Trzymałem ten medal noblowski w swoich rękach wiele razy, oglądałem, robiłem zdjęcia. Medal leżał na stoliku obok kamiennego kominka po prawej stronie w salonie na wprost kanapy i stolika na krótkich nóżkach. Nad kominkiem wisiał portret właściciela domu pędzla Czapskiego. Nawet myślałem, aby medal po prostu wrzucić do torby z książkami z wierszami i z nim jak gdyby nigdy nic wyjść. Poecie chyba był niepotrzebny, użył go, jako dekoracja wnętrza, coś w rodzaju muszli przywiezionej z wakacji znad morza, albo kawałka kamienia z wyprawy w góry. Był na wierzchu po prostu leżał i kusił, ciekawiło mnie ile jest w nim prawdziwego złota. Brałem w dłonie i ważyłem, był ciężki można nim orzechy było tłuc. Rozważałem, co będzie można kupić za te złoto. Wahałem się schować go do torby, czy nie chować, więc go nie brałem. Poza tym nie chciałem rozczarować pana Czesława tym, że wpuścił do domu, pod własny dach Polaka, który go okradł. A był uczulony na Polaków, to wiedziałem. Byłby to wielki skandal a dla poety nóż w samo serce. Polak go okradł, gorzej nie mogło być. Wiedziałem, jak bardzo poecie podobało się to, co robiłem dla polskości w San Francisco Bay Area. Gdy się zdecydowałem kupić nowe auto postanowiłem zabrać medal, " niech się dzieje wola nieba nowe auto kupić trzeba". Gdy mnie aresztują powiem policji, (jako prośba o łagodny wyrok kary), że nie miałem, czym do pracy dojeżdżać, głód zaglądał mi do oczu, a tu leży tyle złota, kurz i muchy na nim załatwiają swoje sprawy, nawet nie ma, komu go przetrzeć od czasu do czasu. Umówiłem się z poetą na spotkanie, kupiłem dobrą butelkę szwedzkiej wódki i pojechałem z bijącym sercem. Ale on chyba mnie wyczuł, medalu nie było na stoliku. Niechętnie wyjąłem flaszkę z torby wypiliśmy ją do połowy rozmawiając o poezji i życiu na emigracji. Przebiegła Carol musiała schować medal gdzieś do szafy. Dobrze, że zdjęcia zrobiłem wcześniej, bo już nigdy potem go nie widziałem.


Pieszyce i Czesław Miłosz*

Nie mogę nic powiedzieć o swojej znajomości z poetą Czesławem Miłoszem zanim nie powiem co mnie do niego doprowadziło, jak zapamiętałem jego nazwisko. Było to nazwisko tłumacza poezji amerykańskiej a nie poety, emigranta mieszkającego na drugim końcu świata, do którego dotarłem pięć lat później. Pieszycka Biblioteka miejska mieściła się w tym samym poniemiecki dwu-piętrowym budynku, co magiel, do którego od czasu do czasu zabierała mnie mama, gdy trzeba było wymaglować pościel. W budynku mieszkali ludzie, a nawet mój kolega ze szkolnej ławki Czesiu Paczkowski. Biblioteka mieściła się ściana w ścianę z Urzędem Miasteczka, które dekadę wcześniej otrzymało prawa miejskie. Do budynku wchodziło się po kilku stopniach kamiennych do ciemnego korytarza, w którym z lewej strony znajdował się magiel, a z prawej drzwi do biblioteki. Po śmierci matki nie zaglądałem do biblioteki ani do magla przez kilka lat.

Po maglu nie było już śladu, nikt nie wiedział, co się z nim stało, prawdopodobnie się zepsuł, nikt nie umiał go naprawić, więc lokatorzy prawdopodobnie spalili go w piecach, bo był drewniany. W korytarzu pozostała pustka, która męczyła moją pamięć o tym miejscu, tym bardziej, że zapamiętałem je poprzez matkę gładzącą czule prześcieradła i poszwy, nieżyjącą już wtedy od kilku lat. Do biblioteki trafiłem za poezją, którą wtedy bardzo „namiętnie” czytałem.

Była to poezja przede wszystkim polska XIX i XX wieku. Niektórych wierszy Staffa, Tuwima, Norwida, Asnyka, Gałczyńskiego, Mickiewicza czy Leśmiana uczyłem się na pamięć. Tak dla siebie, ale też chytrze je wykorzystywałem podczas rozmów z przyjaciółmi, a przede wszystkim z koleżankami. Poezja wtedy była dla mnie pomostem pomiędzy mną, a osobą, na której mi bardzo zależało. Oczywiście nie zawsze informowałem te osoby, że „przemawiam” nie swoimi słowami. Nie było to popisywanie się, ani świadome wykorzystywanie sytuacji, w której należało powiedzieć coś, co wzrusza.

Dzisiaj „taki numer” wśród nastolatków prawdopodobnie by nie przeszedł, ale wtedy w moim środowisku, w którym dorastałem, poezja, wiersze, książki były tym czym dzisiaj są gry komputerowe, czy iPhone. Do pisania własnych wierszy jeszcze nie „dorosłem”. Wtedy byłem dystrybutorem czyichś pięknych słów i myśli, czasem łącząc dwa wiersze dwóch poetów w jeden własny, bo była taka potrzeba chwili. Gorzej było, gdy trafiłem na dziewczynę, która akurat dany wiersz znała i mrużąc oczy zapytała: „czyje to słowa? Chyba nie twoje?” Poezja była także narkotykiem, tak na mnie działała i na niektórych moich znajomych. Dostarczała potężnych dawek wzruszeń i doznań. Słowa powoli je uwalniały, najpierw docierały do mózgu, później do serca. Osób potrzebujących realnego doznania przeżyć wyższego rzędu było niewiele, ale były. Poezja, słowa trafiają tylko do właściwych odbiorców, wcześnie już to odkryłem i nie przed każdym można było recytować Norwida, bo można było narazić się na kpinę.

Pewnego dnia w bibliotece trafiłem na książkę obłożoną w celofanową okładkę, grubą, prawie „cegłę” pt. Poeci języka angielskiego, wydaną przez PIW. Książka leżała na małym stoliku, przy którym czytałem prasę literacką. Dzisiaj mam wrażenie, że czekała na mnie, innego wyjaśnienia nie znajduję. Od tego dnia polska poezja z każdym rokiem schodziła na plan dalszy. Trafiłem w niej na wiersze Walta Whitmana właśnie w tłumaczeniu Czesława Miłosza. Wiele lat później o tym zdarzeniu powiedziałem poecie w jego domu w Berkeley. Ucieszył się i nie zdziwił. Nie byłby Miłoszem, gdyby mnie nie ostrzegł, zmarszczył czoło i powiedział: „proszę wracać do poezji polskiej, do Gałczyńskiego i Iwaszkiewicza, zostawić amerykańską na boku, proszę opisywać Amerykę polską poezją, nie dać się zamerykanizować. W dzisiejszych czasach – dodał – Ameryka podbiła cały kulturalny świat, młodzi ludzie w Polsce nie piszą już polską poezję, tylko amerykańską. Ameryka wchodzi do Polski nie tylko komputerami, ale i poezją. Poezja tych młodych jest wtórna, nijaka, ta »szkoła nowojorska« sprzed trzydziestu, a nawet czterdziestu lat w Polsce podcięła skrzydła polskiej poezji, dzisiejszym poetom, stali się siódmą wodą po kisielu. W Polsce nikt już poza Adamem Zagajewskim nie pisze polskich wierszy. Proszę czytać jego wiersze, on przez to, że tak pięknie pisze po polsku, ci młodzi atakują go, zwalczają. Proszę czytać wiersze Zagajewskiego po angielsku, brzmią wspaniale, bo są napisane po polsku. Wiersze tych młodych w języku angielskim to katastrofa, banał goni banał, tego nie da się i nie wolno tłumaczyć na angielski. Rozumie pan”. Skończył, brwi jego wróciły na swoje miejsce, bo gdy mówił unosiły się wraz ze słowami. Zapadłem się w sobie. Zapadła cisza. Prawdę mówiąc niewiele rozumiałem z tego, co powiedział, nie miałem odwagi zapytać go, co miał na myśli mówiąc: „młodzi w Polsce piszą poezję amerykańską”. Wtedy jeszcze nie znałem ani poetów z Nowego Jorku, ani poetów znad Wisły piszących à la Frank O’Hara czy John Ashbery. Nie znałem powiedzenia, że Tadeusz Różewicz otworzył drzwi poezji dla grafomanów, a Piotr Sommer dla poetów wtórnych. Nie chciałem się odzywać, bo żadnych nazwisk nie znałem, a Noblista dyskretnie nikogo nie wymienił. Wcześniej, gdy wręczyłem mu moje tomiki poezji napisane w języku angielskim poprosił o wiersze w języku polskim. Gdy je mu dałem bez słowa wybrał kilka z nich i wysłał do Giedroycia do Paryża. Sam to zrobił, bo ja nigdy nie zdobyłby się na odwagę poprosić go o to. Wciąż byłem tym młodym człowiekiem z prowincji gdy czytałem jego przekłady, wiersze publikowane w „Literaturze na świecie”, przed i po Nagrodzie Nobla. Właściwie nikt nic o Miłoszu u nas u podnóża Gór Sowich nie wiedział. W czasach, gdy o dolarach i Ameryce, i audycji radiowej Głos Ameryki raczej nie wypadało głośno mówić ja już miałem swoich dwóch amerykańskich poetów, jeden pisał po angielsku, drugi po polsku.

Czesław Miłosz lubił czytać wiersze innych poetów, a także je tłumaczyć na język polski, tych oczywiście, którzy według niego powinni być obecni także w kulturze polskiej. W tym momencie można byłoby się zapytać, czy poeta był dobrym tłumaczem? Czy na tyle znał język angielski, aby tłumaczyć poezję? Zdecydowanie należy odpowiedzieć, że poeta świetnie znał język angielski, a czy był dobrym tłumaczem – tutaj można dyskutować. Bo są dwa rodzaje tłumaczenia poezji. W jednym z nich poeta oddaje ducha poezji przekładanej. a drugi przypadek: poeta tak przekłada wiersz, aby czytelnik go czytający miał wrażenie, że został on napisany w jego języku. Jako gospodarz poezji polskiej autor Wypisów z ksiąg użytecznych dbał o polskiego miłośnika szeroko pojętej kultury, uważał, że światy poezji, choć nieprzetłumaczalne z jednego języka na drugi, powinny jednak przenikać się, nawet oświetlać drogi mroku jednego i drugiego języka nawzajem. Nie rozważał zbytnio trudności przekładu poezji z jednego końca świata na język poezji z drugiego końca świata. Tłumaczył tych, których lubił, tych poetów, których cenił.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kiedykolwiek poznam osobiście tłumacza Whitmana i że kiedykolwiek sam zacznę tłumaczyć jego poezję na język polski. Dużo wtedy rzeczy nie wiedziałem, nawet tego, że ukochana poezja z czasem nie tylko dla mnie, ale i w moim środowisku, i w XXI wieku straci swoją moc, nie będzie miała już siły legalnego narkotyku, przestanie być źródłem mojej wrażliwości na świat. Z czasem stanie się lekiem na ból, samotność, ucieczką od realnego świata. Nie ma tutaj winnego, to nie jest wina poezji, ale dorastania i stawania się dorosłym, wchodzenia w świat ludzi dorosłych. Książka staje się symbolem, poezja amerykańska słusznie lub nie zdominowała lirykę polską, tłumacze w komputerach przetłumaczą wszystko, lepiej lub gorzej, ale przetłumaczą. Postęp cywilizacyjny w tym przypadku okazał się strzałem w serce, jeszcze tak do końca nie wiadomo czyje to jest serce.

*Powyższe fragmenty pochodzą z książki pt. Czesław Miłosz w Ameryce, wydanej przez Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku, 2024.



Adam Lizakowski (ur. 1956) – poeta, tłumacz, fotograf. Debiutował w 1980 roku w „Tygodniku Kulturalnym”. Od 1981 roku przebywał poza granicami kraju. Studiował na Columbia College Chicago (BA) i Uniwersytecie Northwestern w Chicago (MA). Tłumacz poezji amerykańskiej m.in. Walta Whitmana, W.C. Williamsa, Allena Ginsberga, Langstona Hughesa, Carla Sandburga, Roberta Pińskiego i Boba Dylana. Przekładał wiersze chińskiego filozofa i poety Lao Tse, oraz perskiego poety Rumiego. Wielokrotnie publikował wiersze w paryskiej „Kulturze”. Jest autorem ponad tuzina książek m. in. Złodzieje czereśni, Jak zdobyto Dziki Zachód i Pieszycka księga umarłych.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page