top of page

Łukasz Suskiewicz – Żabka 24/7

Żabka 24/7

Dziki nocami przewracały śmietniki, i jeden z sąsiadów (zawsze znajdzie się oburzony społecznik) chodził po domach i zbierał podpisy (oni zawsze zbierają podpisy), byśmy zawiadomili policję, choć nie wiedziałam, co niby policja miałaby z tym zrobić, choć nietrudno domyślić się, czego życzyłby sobie oburzony społecznik (oni zawsze fantazjują o tym samym), i mówią: tak być nie może...
Adwokatka została u mnie na noc, przyszła po pracy, jeszcze w garsonce i w tym piątkowym nastroju: oto cały cyrk zostawiła za sobą, i będzie trwała w euforii aż do niedzielnego obiadu, kiedy przypłynie fala smutku i perspektywa pięciu kolejnych dni utknie w żołądku jak niestrawiona kiełbasa. Teraz leżała na kanapie w rajstopach i czułam jej stopy; kobiece stopy, myślałam, pachną inaczej od męskich, i mogą sobie gadać, co chcą, ale kobiece, nawet po całym dniu, pachną ładniej – męskie walą obszczaną kuwetą – i z dwojga złego: wolałabym mieć kota.
Siedziałyśmy przed TVN24, zahipnotyzowane paskiem jak mantrą, powracającymi informacjami, z których żadna nie miała odniesienia do realnych substratów mojej wyobraźni. Pierwsza butelka wina odparowała z niepokojącą lekkością, kiedy pojawił się sąsiad, jeden z tych, którzy kojarzą mi się z zapachem maszyn, smaru, oliwy, choćby pachnęli Hugo Bossem, jest w nich coś aseksualnie technicznego; kiedy byłam młodsza lubiłam sobie wyobrażać, jak się kochają, jak biorą się do lizania, i weryfikują, na podstawie wiedzy teoretycznej, obszar erogenny, i, jak myślałam z rozbawieniem, zawsze liżą obok, choć znałam to wyłącznie z wyobrażeń, gdyż nigdy nie znalazłam w sobie dość autoagresywnej determinacji, żeby sprawdzić.
Sąsiad przyniósł podania do policji, straży miejskiej, koła łowieckiego, urzędu miasta i rady dzielnicy, domagające się natychmiastowej interwencji, i które już w pierwszych linijkach zdradzały ciężar jego stylu, niezadowolenia z wszystkiego, a przede wszystkim z tego, że świat nie jest taki, jak on by chciał, i ludzie nie są tacy, jak on by chciał, i dziki, wbrew jego woli, przewracają śmietniki, i trzeba coś z tym zrobić, zmienić świat, ludzi, dziki, natychmiast przystosować ich do labilnych pragnień sąsiada, jego wola ma być osią, wokoło której kręcą się tryby rzeczywistości. Pragnął zjednać sobie moją przychylność, i wdzięczył się w drzwiach, i uśmiechał uśmiechem, który w pierwszym skojarzeniu odesłał mnie do dokumentów, w których sąsiedzi seryjnych morderców podkreślali ich sympatyczność. Ubrał się, specjalnie do zbierania podpisów, w marynarkę, koszulę i laczki, czym wystraszył mnie już nie na żarty. Spróbuj potraktować niepoważnie kogoś, kto po domu chodzi w garniturze. Tokował taką narzucającą narracją, która miała odebrać przestrzeń do polemiki. Poczułam się zawstydzona; zawstydziła mnie pewność siebie, wymuszająca akceptację jego rozumowania, choć pod powierzchnią buzowały kompleksy, i w błysku zobaczyłam to nieszczęśliwe życie, które przywiodło go pod moje drzwi z żebraczo – przemocowym postulatem w sprawie dzików, tę sumę niepowodzeń, które jak w Tetris osadzały się na dnie trzewi, wyżej, wyżej, aż podeszły do gardła, i już wypluwał klocki żółci, i zbierał podpisy, i powinnam była go przytulić i powiedzieć: choćbyś zabił wszystkie dziki świata, nie będziesz nikim innym. Zaprosiłam go do środka, żeby nie mówił podniesionym głosem na korytarzu – nieświadomie czułam się za to odpowiedzialna.
Wtedy zauważył adwokatkę, w tej kiecce, której istotą było podjeżdżanie powyżej bioder, na wciąż świetnych nogach, gdzieś w połowie drogi między czterdziestką a pięćdziesiątką, która momentalnie poczęła wydymać usta, dyskretnie obstrzykiwane silikonem. Dla adwokatki, a znam ją od trzydziestu lat, mężczyźni to zabawa w aport patyka, i o ile dziesięć lat wcześniej można było zobaczyć peleton różowych języków, to nitki nie mogą ukryć wszystkiego.
Zanim przyszedł, otworzyłyśmy drugą butelkę, i adwokatka, jak zwykle, rozsupłała worek z opowieściami, a nic nie jest równie groteskowe jak klienci adwokatów, o których można opowiadać, opowiadać, i każda opowieść jest zabawniejsza od poprzedniej, choć żadna nie jest zabawna. Adwokatka śmiała się z własnych opowieści, chociaż wcale nie była rozbawiona. Przez pokój przepływali rozwodnicy, i obie cierpkie byłyśmy dla kobiet, niepotrafiących (jak my) radzić sobie same, żałosne niedojdy, żebrzące o współczucie, widzące się w roli wiecznej ofiary, która jeszcze pięć lat po rozwodzie, będzie rozwodzić się o krzywdzie, i ta krzywda przylgnie do niej jak znamię, i będzie do tej krzywdy dobierać miny, jak dobiera się sukienki, i będzie z tą krzywdą obnosić się wśród ludzi, żeby każdy od razu wiedział, jak bardzo należy jej współczuć, a sens istnienia ludzkości sprowadza się do chlipania nad jej losem; albo złodzieje, wyłudzacze, których adwokatka przepijała winem, wianuszek łachmaniarzy, przewijający się przez jej życie, przydzielani z urzędu, tak podobni jeden do drugiego, że adwokatka nie próbowała ich zapamiętywać, przypływali i – na szczęście – odpływali, patologiczne kłamczuchy, w których bajki nikt nie wierzy, a oni są przekonani, że są sprytni, adwokata przewracała oczami, sędziowie przewracali oczami, protokolantki przewracały oczami, tylko prokurator nie przewracał oczami, bo pisał z kimś na telefonie, i pewnie nie wiedział, w jakiej sprawie uczestniczy, a jeszcze mniej go to obchodziło; albo pijani kierowcy, sól tej ziemi – twierdziła adwokatka, zesrani tak bardzo, że gotowi zapłacić każde, nawet najbardziej absurdalne, wynagrodzenie, byleby usłyszeć, że nie pójdą siedzieć, więc adwokatka opowiadała o stawkach, które wyciągała z wyobraźni jak cukierki, i dzięki którym obstrzykiwała się silikonem i latała na Bali albo na Dominikanę, żeby – raz za razem – przekonywać się, że wcale nie jest szczęśliwsza pijąc słodkie drinki i oglądając plaże, bo te plaże będzie musiała opuścić, i już pierwszego dnia myślała o ostatnim, i kiedy tylko wysiadała z samolotu, już myślała, że będzie musiała do samolotu wsiąść, i perspektywa powrotu towarzyszyła jej przez cały pobyt, i ani przez sekundę nie poczuła się szczęśliwa, bowiem ani na sekundę nie opuściła Polski, mieliła w umyśle polskie problemy, i mieliła sprawy, którymi będzie zajmować się po powrocie, i po piątym drinku zwlekała się z leżaka i człapała do pokoju, by śnić pijackie koszmary. Jej wyjazdy nigdy nie trwały dłużej niż tydzień, gdyż pamiętała o stercie listów, czekających na poczcie, korespondencji, którą będzie rozcinać ze skaczącym sercem, bojąc się nieszczęść przyczajonych w literkach, i problemów kiełkujących w umyśle, rozkwitających paniką i bezdechem; problemy wyobrażone były zawsze gorsze od realnych.
Nigdy nie oglądałam TVN24, ani żadnego innego programu informacyjnego, jednak adwokatka chciała, i komentowała wszystko, i nie było tak, że jedno jej się podobało, a drugie nie, wszystko było obrzydliwe. Te twarze, mówiła, te dłonie, gesty, których uczą ich macherzy od wciskania kitu. Pytałam: dlaczego to oglądamy? Dlaczego nie przełączymy na film albo muzykę? Na stare teledyski, przy których będziemy się śmiały, i będziemy sobie przypominały chłopaków, którzy przy piosenkach Madonny albo DEPECHE MODE łapali nas za tyłki, a zwykle byli to ci sami chłopacy: w piątek łapali mnie, a w sobotę ją. Teraz mogłybyśmy śmiać się z tych grubych oferm, co z żonkami i trójką bachorów bujali się rodzinnymi minibusami, a te granatowe tatuaże, do których kiedyś podwijali rękawy, ogniste wzorki albo chińskie litery, rozlały się i przypominały plamy wątrobowe, i wszyscy – jak jeden mąż – deklarowali, że są szczęśliwi, kochają dzieci, dzieci są sednem ich życia, i nawet sobie nie wyobrażają, że mogliby nie mieć dzieci, tłuściochy obwieszone dzieciakami, wabione swędem grilla w atawistycznej zwierzęcości, by co sobotę z wściekłością kosić trawnik, i odpływać w myślach, w których wszystkim życzyli źle.
Jednak adwokatka nie chciała oglądać teledysków, tylko chciała TVN24, komentowała pasek, po którym przesuwały się wiadomości, i którego czytanie przyzwyczajało umysł do subtelnego pożądania katastrofy, po godzinie odczytywania paska, pragnęło się spędzenia reszty życia na mongolskim stepie.
Adwokatka twierdziła, że wolność skończyła się w 97’, kiedy Kwaśniewski podpisał ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii, penalizującą posiadanie marihuany, i odtąd rumiani alkoholicy, w blachą w majtach, mogli łapać dzieciaki na juwenaliach i być super glinami, macającymi studentki po cyckach, by znaleźć fifkę, którą obwąchiwali – nomen omen – jak kundle tyłki. Jedyna wolność, jaka była, była między 90’ i 97’, a później wszystko wróciło do gównianej normy.
Szczęśliwie byłyśmy wtedy młode, i jeśli jakiemuś chłopakowi roiło się macanko za garażami, częstował nas gibonem, a my mogłyśmy udawać zawstydzone – śmiała się adwokatka.
Duszkiem wychyliła kieliszek wina. Zaczęłam martwić się, bo druga butelka odchodziła w zapomnienie, a żadna z nas nie wyglądała na taką, której chce się iść do Żabki, albo która wierzy, że wyjście z domu cokolwiek zmienia.
Po 97’ – ciągnęła adwokatka – było po ptokach, chociaż wtedy już nie biegałyśmy od techno do techno, i co najwyżej mogłyśmy skoczyć do Berlina, gdzie tylko jak się wysiadło z pociągu, miało się wrażenie, że jest się u siebie, i gdzie te wszystkie niewidzialne strunki, które nas oplatały, które nam pompowano do krwiobiegu, endemiczne ograniczenia i kompleksy, niezrozumiałe dla tych, którzy nie byli stąd, a dla nas samych niezrozumiałe tym bardziej, znikały, kiedy tylko wysiadałyśmy w Berlinie, przestawałyśmy być Polkami, z całym ciężarem znaczeń, dyskretnych mentalnych potrzeb i zakazów, tylko zmieniałyśmy się w dwie podjarane apatrydki. Jakby przekroczenie geograficznej granicy, nie było tylko ruchem w przestrzeni, tylko transgresją, której namacalnym symptomem było wyciągnięcie kija z dupy. Już nie byłam studentką prawa, mówiła adwokatka, rozmyślającą, komu muszę obciągnąć, żeby dostać się na aplikację, tylko kimś, kto nic nie ważył, kto pływał, unoszony podmuchami.
A teraz jest to – pokazywała na TVN24, które oglądałyśmy bez głosu, i gdzie facet w garniturze poruszał ustami, jakby potrzebował nabrać powietrza, choć nie zaczynał się dusić.
Powinnyśmy pojechać do Berlina, mówiła, jednak dobrze wiedziała, że nie ma tamtego Berlina, i że jeśli chce tamtego Berlina, powinnyśmy oglądać stare teledyski, bo tylko tam został stary Berlin, ten obecny Berlin nie jest tamtym Berlinem, z tamtego Berlina nic nie zostało, tamten Berlin ustąpił miejsca obecnemu, i w tym obecnym inne dwudziestoletnie dziewczyny śmieją się jak nienormalne, i wiedzą, do kogo trzeba się uśmiechnąć, by zapalić gibona. Jeśli my tam pojedziemy, będziemy tylko dwoma paniami w średnim wieku, i na pewno zjemy dobre indyjskie jedzenie, po którym będziemy pierdziały, i na pewno znajdziemy hotel, stylizowany na 90’, co tylko podkreśli linearność czasu, który ma w dupie nasze złudzenia i na pewno nikt nie poczęstuje nas gibonem, a nawet jeśli pójdziemy tam, gdzie palą, to poczujemy się jak stare żenujące baby.
W takim momencie pojawił się sąsiad (społecznik), by namawiać nas do tępienia dzików, z którymi krucjatę rozpoczął, jak przypuszczał, w imieniu wszystkich mieszkańców, gdyż społecznikom zawsze wydaje się, że mówią w imieniu „wszystkich”. Nie chciałam podpisywać podań przeciwko dzikom, które, jeśli o mnie chodziło, mogły wyjadać plastik ze śmietników, ale nie chciałam też popaść w konflikt z sąsiadem (społecznikiem), który, jeśli ktoś mu się sprzeciwi, skieruje całą swoją energię przeciw niemu (czyli w tym przypadku mnie), i będzie krążył od sąsiada do sąsiada, by szepnąć złe słowo, i nie spocznie, nim nie udowodni, że jestem winna wszystkiemu, z przeciekiem dachu włącznie. Kiedy rozważałam za i przeciw, adwokatka już wdzięczyła się do sąsiada, zgrywając idiotkę, jedną z tych, co to faceci momentalnie się napalają, bo wydaje im się, że z idiotkami pójdzie łatwiej, i sami nie wiedzą, czemu to robią, jakby ktoś inny ustalił zasady, i od tak dawna ich przestrzegali, że przestali dostrzegać ich absurdalność, adwokatka już wydymała usta, i figlowała z nóżką kieliszka, i pytała, czy dziki są niebezpieczne i czy powinna czuć się zagrożona, jeśli będzie czekać nocą na taksówkę, a społecznik nie załapał, że goni patyk, i rozpoczął (serio) prelekcję o dzikach, które oczywiście mogą być groźne, lecz wyłącznie samice w obronie małych, a adwokatka robiła wrażenie zainteresowanej, choć oczywiście nie była zainteresowana, tylko rozbawiona, i czym bardziej robiła wrażenie zainteresowanej, tym bardziej społecznik aportował, i wyjaśniał, że najlepiej, gdyby czekała na taksówkę po tej stronie ogrodzenia, i to nie tylko ze względu na dziki, ale ze względu na bezpieczeństwo w ogóle, gdyż do bramy łapie monitoring, w którym sąsiad upatrywał gwarant bezpieczeństwa, bo wiadomo, że nic tak nie uspokaja, jak świadomość, że przemoc, której padniemy ofiarą, zostanie nagrana. Adwokatka wyglądała na rozkręconą i mogła przez godzinę robić durnia z durnia, dlatego podpisałam papiery, nie czytając. Dotarło do mnie, że nikt nie potraktuje sąsiada poważnie, może pisać, ile chce, i nie uruchomi żadnych skutków. Żeby zrekompensować dzikom mój tchórzowski podpis, będę zostawiała podarki w pojemnikach.
Gdy wyszedł, nawet nie chciało nam się z niego kpić. Kiedyś śmiałybyśmy się i anegdota ożyłaby nowymi tropami, pęczniały konteksty, i wszystkie byłyby śmieszniejsze od poprzednich, i wyśmiewałybyśmy sąsiada wyobrażając go sobie w abstrakcyjnych sytuacjach, goniącego dziki, albo mierzącego, czy wszystkie auta parkują dokładnie między liniami, albo czy wszyscy dopychają drzwi do klatki, bo niedopchnięte mogą się nie zamknąć, i wyskakiwałby na przerażonych ludzi, wrzeszcząc: proszę pamiętać o zamykaniu drzwi, chyba nie chce pan/pani, żeby na klatce zamieszkali bezdomni; choć oczywiście najbardziej abstrakcyjne byłoby wyobrażanie sąsiada podczas seksu, gdy spocony obmyśla kolejne podania, i w olśnieniu tuż przed ejakulacją, wpada na cudowne sformułowanie, od którego, jak mu się zdaje, wszyscy natychmiast przyznają mu rację, lecz zapomina ten genialny zwrot zaraz po wytrysku, za co oczywiście wini żonę.
Tym razem nam się nie chciało. Jakby wyczerpała się formuła. Jakby pojawił się idealny kandydat do przemielenia przez młyny szyderstwa, a my byłyśmy zbyt zmęczone, by zakręcić korbą.
Nie miałyśmy kropli wina. W TVN24 pokazywali zalane miasto: płynącą wodę, koziołkujące samochody, ludzi na dachach, masy błota, jakby biblijna przepowiednia wyszła z obrazka. Lamentujący mieszkańcy deklinowali słowo „tragedia”, choć to pojęcie wyczerpuje się raz za razem i odradza coraz bardziej wypłaszczone. Dziennikarzowi – szczęściarzowi udało się znaleźć matkę z dzieckiem, i, jak odczytałyśmy z paska, już można było przekazywać datki.
Adwokatka opowiadała o jeżu, którego na jej oczach przejechał autobus: nawet nie próbował wziąć go między koła, mówiła, może nie chciał narażać pasażerów, mogliby przewrócić się i pozwać MPK za połamane nogi; ciekawe, czy kierowcy mają wytyczne w tym zakresie, coś w stylu: jedź po kotach, psach, jeżach, bylebyś nie naraził firmy na straty. W każdym razie jeżyk wszedł prosto pod koło i był taki plask, albo przynajmniej adwokatce wydawało się, że był plask, wszystko trwało kilka sekund, krwawy placek, i kiedy szła kilka dni później, placka nie było, i zastanawiała się, kto to sprząta, kogo praca polega na zbieraniu rozjechanych zwierząt; łopatkami zeskrobują miazgę, a potem wracają do domów i rozważają, czy odmrozić wieprzowinę czy kurczaka? W TVN24 prezydent zapewnił, że myślami jesteśmy w ofiarami powodzi. Sprawdziłyśmy w mapie Google, gdzie leży kraj, który zalało. Potem poszłyśmy do Żabki.












Łukasz Suskiewicz
- prozaik, wydał zbiór opowiadań Hotele.

bottom of page